Darmowe ebooki » Legenda » Legendy warszawskie - Artur Oppman (biblioteka informatyczna txt) 📖

Czytasz książkę online - «Legendy warszawskie - Artur Oppman (biblioteka informatyczna txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Artur Oppman



1 2 3 4 5 6 7 8
Idź do strony:
to i z syreną poradzę.

— No, to bywaj zdrowy! Będziem tu z powrotem, ino patrzeć!

V

Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu rozkazali, patrzył w nią bacznie, i oczu z dziwowiska nie spuszczał.

Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały, jak gwiazdy, modre25, wilgotne od łez, przesmutne oczy.

I nie cniło się26 Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żywo, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego pełnych.

I nagle — syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.

Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszołamiającą pieśń syreny.

Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów.

A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:

— Rozwiąż mnie!

Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem27 rozciął krępujące ją postronki.

A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:

— Otwórz wrota i chodź za mną.

Usłuchał. Otworzył wrota na ścieżaj28 i czekał, co się stanie.

Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły.

Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, szedł za nią, bez woli, bez myśli.

Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i śpiewała.

A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły, odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:

— Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was, ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia!

Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?

Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.

Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.

A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy, o których nie śni się, ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.

A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:

— Łapaj, trzymaj, nie puszczaj!

Ale! Nie puszczaj!

Już ci syrena, chlup, do wody, a za nią w te pędy Staszek.

Skoczył, wychynął z rzeki, rozejrzał się dokoła, zawołał:

— Bóg z wami!

I zniknął.

 

 

Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski — miasto powstało, ludne29, bogate, warowne.

A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z syreną, wzięło ją za godło swoje, i godło to po dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.

Kościół Panny Marii
I
Przed latami, przed dawnemi, 
Pewien młynarz żył w tej ziemi, 
A gdzie mieszkał? Prosta sprawa: 
Tam gdzie stoi dziś Warszawa. 
 
Domek miał nad Wisłą szarą, 
Cieszył się koników parą, 
Czwórką wołów pracowitych, 
Kur i kaczek rozmaitych 
Wielkiem mnóstwem... A miał przytem 
Młyn zapchany zawsze żytem 
I pszenicą... Z tego zboża, 
Ani długo, ani krótko, 
Młynarz mąkę mełł bielutką 
I sprzedawał aż za morza. 
 
Dobrze płacił cudzoziemiec, 
Anglik, Francuz, Szwed, czy Niemiec, 
Za tę mąkę życiodajną, 
Taką smaczną, choć zwyczajną. 
 
Polskie zboże żną parobcy, 
Polski młynarz mąkę miele, 
A z tej mąki mają obcy 
Pszenny kołacz na niedzielę. 
 
Więc nasz młynarz, z łaski nieba, 
Że się trudził najgoręcej, 
Miał dla siebie dosyć chleba, 
Miał dla biednych jeszcze więcej; 
A ponadto w kutej skrzyni 
Co dzień się przybytek czyni. 
 
Srebrny talar przy talarze 
Leżą sobie w zgodnej parze, 
Złoty dukat przy dukacie 
Podzwaniają w cichej chacie. 
 
Aż talarów i dukatów 
Tyle razem się zebrało, 
Ile wiosną w łąkach kwiatów — 
I to jeszcze pewnie mało! 
 
Od Warszawy ku Gdańskowi 
Można niemi szlak wymościć... 
 
Więc bogactwa młynarzowi 
Mógłby książę pozazdrościć! 
 
II
Szumi stary młyn nad rzeką 
I trajkoce i terkoce. 
Młynarz patrzy, hen, daleko 
I w źrenicach łza migoce. 
 
Taka piękna, taka młoda, 
Siedzi w izbie młynarzowa, 
Czemuż ćmi się jej uroda? 
Czemuż smutna, gdyby wdowa? 
 
Skąd ten smutek i tęsknota? 
Skąd te w oczach srebrne łezki, 
Gdy w alkierzu tyle złota, 
Gdy tak jasny strop niebieski? 
 
Są na niebie dla nich chmurki: 
Ni im syna, ni im córki! 
 
I cóż przyjdzie z bogactw w domu 
Choćbyś pereł wór zarobił, 
Gdy zostawić niema komu, 
Czego człek się pracą dobił. 
 
Nic dziwnego, że się łzami 
Zalewają młynarzowie, 
Boć są sami, zawsze sami, 
Czy w robocie, czy w alkowie! 
 
Czy dzień zwykły, czy to święto, 
Czy mrok idzie, czy blask świta, 
Nikt ich buzią uśmiechniętą 
Przez okienko nie powita. 
 
Rozchylając ustek wiśnie, 
Nie zagwarzy, jak to dzieci, 
I tatusia nie uściśnie, 
I do mamy nie przyleci. 
 
Głucha cisza w długie noce 
I w dzień cisza na dom spada, 
Tylko stary młyn turkoce 
I z wiślaną falą gada. 
 
Gdybyż w domku życia kwiecie: 
Jedno dziecię! Jedno dziecię! 
 
III
Po robocie całodziennej, 
Hołd złożywszy świętym Pańskim, 
Spać się kładzie młynarz senny 
W swoim domku nadwiślańskim. 
 
A nim do snu się ułoży, 
Przed obrazem kornie klęka, 
Gdzie z Dzieciątkiem w glorii Bożej 
Przenajświętsza lśni Panienka. 
 
I tak błaga i tak prosi 
O dziecinę dla swej chaty, 
Ku niebiosom głos podnosi, 
I duch w niebo mknie skrzydlaty. 
 
Zda się, płynie w pozaświecie 
Swe zwierzając Bogu żale: 
Daj mi, Panie, małe dziecię, 
Bym je chował ku Twej chwale! 
 
Noc gwieździsta dookoła 
Szatą mroku świat osnuwa, 
A pod domkiem straż anioła 
Nad snem dobrych ludzi czuwa. 
 
Śpi nasz młynarz utrudzony 
A wtem: Boże! Jakież cuda! 
Czy to niebios sen wyśniony? 
Czy to tylko zmysłów złuda? 
 
W płaszczu modrym, jak niebiosa, 
Cała w blaskach, gdyby zorza, 
Jasnooka, złotowłosa 
Przed nim staje Matka Boża! 
 
A gdy pada na kolana, 
Wskroś radością wielką zdjęty, 
Głos Jej słyszy: „Wielbij Pana, 
Bo twój pacierz w niebo wzięty. 
 
Wzięty w niebo, usłyszany, 
Człecze dobry, pracowity, 
Więc gdy wstanie świt różany 
I wybłyśnie na błękity, 
 
Idź po samym Wisły brzegu 
Od swojego domku proga, 
A gdzie ujrzysz wzgórek w śniegu, 
Zbuduj kościół na cześć Boga. 
 
Bo ci mówię w tej godzinie 
I nasz Stwórca tak uczyni, 
Że nim jeden rok upłynie, 
Ochrzcisz synka w tej świątyni. 
 
W prawdzie, w szczęściu, w łasce Bożej, 
Mając w sercu cnót promienie, 
Twoje plemię się rozmnoży 
Po dziesiąte pokolenie.” 
 
Cudna postać się rozpływa, 
Jak marzenie, jak mgła lekka, 
Młynarz ze snu się porywa, — 
A już niebo świt obleka. 
 
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
IV
Idzie młynarz Wisły brzegiem, 
W śpiewem ptaków ranek gwarny; 
Gdzież tu wzgórek kryty śniegiem, 
Gdy na świecie lipiec skwarny? 
 
Fale zboża wietrzyk wzdyma, 
Słonko parzy, świecąc cudnie, 
Toć daleka jeszcze zima! 
Toć na śniegi mroźne grudnie! 
 
Ale w wierze niepożytej 
Nie zawaha się na chwilę, 
Bo, co spojrzy na błękity, 
Coś mu w sercu szepce mile: 
 
Niech cię trudność nie przeraża, 
Kto nie sieje — ten nie zbiera, 
Szczera wiara cuda stwarza, 
Góry nosi wiara szczera! 
 
Już przybliża się południe, 
Nagle: istne dziwowiska! 
Patrz, młynarzu, jakże cudnie 
Bliski wzgórek srebrem błyska. 
 
Na szczyt wzgórza młynarz bieży 
I przyklęka oniemiały, 
A tam śniegu obrus leży, 
Obrus śniegu, zimny, biały. 
 
Cud się spełnił z woli nieba, 
Więc ku czci Jej nieustannej, 
Teraz prędko, prędko trzeba 
Stawiać kościół Marii Panny! 
 
V
Jakże pilnie się zwijają 
Młynarzowi robotnicy! 
Mija miesiąc — mury stają, 
Biegnie w niebo krzyż świątnicy. 
 
Mija drugi w pracy Bożej, — 
Już i wieża w górę pnie się; 
Każdy tydzień coś dołoży, 
Każdy tydzień coś przyniesie. 
 
Młynarz złota nie żałuje, 
Hojnie sypie dukatami, 
Sam pomaga, sam pilnuje, 
Sam się trudzi z murarzami! 
 
Aż przyjemnie patrzeć na to, 
Aż człekowi serce rośnie! 
Przeminęło śliczne lato, 
Jesień wiatrem łka żałośnie. 
 
Lecz robota wre na brzegu, 
Choć i deszcze z nieba cieką, 
Tam, gdzie widniał obrus śniegu, 
Na pagórku ponad rzeką. 
 
Mknie na Wisłę pieśń radosna, 
Brzmi w tej pieśni Boża chwała, 
A gdy przyszła nowa wiosna 
I kwiatami świat ubrała, 
 
W pewien złoty blask poranny, 
W dzień Jej chwale poświęcony, 
Stanął kościół Marii Panny 
I zagrały z wieży dzwony. 
 
VI
Od kościoła w dzień niedzieli 
Idzie orszak rozśpiewany, 
To nasz młynarz się weseli, 
Radby prawie skoczyć w tany. 
 
Uśmiechnięta młynarzowa 
Dzieciąteczko śliczne tuli, — 
Niechże zdrowo im się chowa, 
Niech ich kocha jak najczulej! 
 
Wielkiem szczęściem błyszczą oczy, 
Duch wzwyż leci, szczęściem zdjęty... 
Tak się spełnił sen proroczy, 
W dawnych czasach wiary świętej... 
 
Bazyliszek
W kuźni płatnerza30

W kuźni płatnerskiej imćpana Melchiora Ostrogi robota wrzała aż miło. Czeladzie pracowali nad wykończeniem przepysznej zbroi rycerskiej dla Jego Miłości pana kasztelana płockiego, a dwóch chłopaków dęło w wielkie miechy, podsycając ognisko w ogromnym kominie. W płomieniach purpurowych i złotych tego ognia sam we własnej osobie imćpan Melchior Ostroga, świetny mistrz sławetnego płatnerskiego cechu, trzymał w cęgach potężnych sztabę żelazną, aby ją za chwilę na miecz na kowadle przekować.

Miecz ten, wraz z pancerzem, z hełmem, z naramiennikami i nagolennikami stanowił właśnie całkowity rynsztunek bojowy, po który pan kasztelan miał dziś — jutro przyjechać.

A cudnaż to była zbroica! Z najprzedniejszej stali, wypolerowanej, jak zwierciadło, pokryta nabijaniami ze szczerego srebra, z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, prześlicznie w złocie wyimaginowanym, i z krzyżem husarskim na kołnierzu.

Miało to być prawdziwe arcydzieło przesławnej sztuki płatnerskiej, i niepomału chlubił się nim już z góry mistrz Melchior.

W kąciku kuźni, za wielką kupą żelastwa, bawiło się dwoje dzieci: czarnowłosy chłopczyk i złocistoloka dziewczynka. Było to rodzeństwo, dziatwa imćpana Ostrogi. Chłopczyk, jako to chłopczyk, rycerską znalazł sobie igraszkę: z kawałka cienkiego żelaza szablę krzywą, niby to turecką, uczynił i w fechty jął się wprawiać, jak żołnierz. Ale dziewczynka, zapatrzona z początku w szermierkę braciszka, znudziła się niezadługo, boć co tam panienkę wojowanie obchodzi.

— Maćku! — zawołała na brata. — Chodźmy już stąd na Rynek; w Rynku tak wesoło i gwarno, słoneczko świeci; pobiegamy, przyjrzymy się kramom31 i towarom.

— Czekaj–no, Halszko, jeszcze ano kilka cięć krzyżową sztuką przypomnę i pójdę z tobą, kiedy chcesz koniecznie; choć mnie i w kuźni dobrze: tyle tu ciekawych rzeczy: kopii32, kolczug33, bułatów34.

Machnął raz i drugi szabelką, cisnął ją na ziemię i zabierali się ku wyjściu.

Spostrzegł wychodzące dzieci mistrz Ostroga i przywołał je do siebie.

— A gdzie to, malcy?

— Na Rynek, tatuńciu.

— A po co?

— Popatrzeć, pobiegać, światu Bożemu się przyjrzeć.

— Zgoda. Ale uważajcie na siebie i na obiad się nie spóźnijcie do matki. I jeszcze jedno: niech was ręka Boska broni chodzić na Krzywe Koło do zburzonego domostwa. Niedobre sprawy się tam dzieją. Coś straszy, coś jęczy. Jeszcze by was, strzeż Panienko Najświętsza, złe porwało!

— Ja się niczego nie boję, tatuńciu! — zuchowato zawołał Maciek.

— A ja się wszystkiego boję, tatuńciu! — zapiszczała cieniutko Halszka. — I nie pójdziemy!

— No, to bądźcie mi zdrowe, dzieciaki!

Na Starym Rynku

Na Rynku

1 2 3 4 5 6 7 8
Idź do strony:

Darmowe książki «Legendy warszawskie - Artur Oppman (biblioteka informatyczna txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz