Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖
Kto nadawałby się lepiej do przybliżenia polskim czytelnikom W poszukiwaniu straconego czasu występujących w tym cyklu nawiązań, inspiracji, wzorów bohaterów i zdarzeń, barwnych postaci paryskich salonów — niż zafascynowany Proustem polski tłumacz jego dzieła? Piętnaście esejów Boya-Żeleńskiego publikowanych w latach 1938–1939 na łamach „Wiadomości Literackich”, równolegle z ukazywaniem się kolejnych tomów przekładu, miało złożyć się na książkę Proust i jego świat. Niestety zamiarom przeszkodziła wojna. W niniejszym zbiorze oprócz nich zawarto także inne artykuły Boya na temat Prousta, umieszczając je w Uzupełnieniach, począwszy od tekstu Nowe słońce literatury z roku 1924.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Łatwo pojąć, że skupienie tylu tuzów intelektu i sławy przy jednym stole było samo przez się czymś dość atrakcyjnym. Iluż zabiegów, ile dyplomacji kobiecej wymagało zgrupowanie tych nazwisk! Ale oryginalnością zebrań u pani Aubernon było jeszcze coś innego. O ile w każdym umiejętnie prowadzonym salonie dążeniem gospodyni było to, by rozmowa nie wyradzała się w chaos, ale była ucztą duchową dostępną wszystkim obecnym, o tyle tutaj wzgląd ten uregulowano surowym obrządkiem. Tylko jednemu z biesiadników wolno było mówić przy stole, i to temu, któremu gospodyni użyczyła z kolei głosu. Kto chciał coś wtrącić do rzeczy, musiał podnieść rękę. Rozmowy postronne były najsurowiej wzbronione. „Jeżeli masz przy stole coś do powiedzenia, co może zająć towarzystwo, mów głośno, jeżeli nie — milcz”. Była to maksyma nie byle czyja, bo samego św. Ludwika, wyrzeczona przez króla podczas biesiady, celem skarcenia postronnej rozmowy dworzan. („Si vous parlez au mangier de choses qui doyent nous plaire, si dites haut; ou si ce n’est, si vous taisez”). Sam Gaston Paris skopiował ten ustęp z pamiętników Joinville’a64 i przyniósł go pani Aubernon, która z radością ujrzała w nim uświęcenie swojej ulubionej zasady. Kazała te słowa wypisać złotem na welinie i zawiesić w jadalni na honorowym miejscu! Co więcej, „wierni” ofiarowali jej srebrny dzwonek, służący za podstawkę figurze św. Ludwika, i tym dzwonkiem pani Aubernon sprawowała despotyczną władzę. Udzielała głosu niby na posiedzeniu Akademii, poskramiała tym dzwonkiem niesfornych, nie bacząc na wiek i rangę.
Na poparcie tych rygorów pani Aubernon wytaczała poważne argumenty. Uważała, że ten, kto mówi, zasługuje na uwagę i na względy takie, jak wirtuoz wykonujący utwór muzyczny; swoboda rozmowy, twierdziła, prowadzi do chaosu, do anarchii. Ale utrzymanie tego porządku nie obywało się bez trudności, nawet bez awantur, czasem łez. To jakąś młodą damę, szepczącą na stronie, gospodyni domu zwymyślała tak, że dama się rozpłakała; to poważny jegomość, eks-minister (będący tam pierwszy raz), ostro skarcony za rozmówki, spąsowiał, rzucił serwetę i chciał wyjść w pół obiadu. To znów raz sama gospodyni, nie mogąc opanować niesfornych (byli nimi znakomity uczony Gaston Paris i Pailleron, autor Świata nudów), zerwała się od stołu, oświadczyła, że zamyka swoje obiady, i rozpłakała się w końcu; trzeba ją było przepraszać, pocieszać, łagodzić. Jeżeli zważymy, że ta gromada karconych, strofowanych i trzymanych w rygorze jak uczniaki to były szczyty nauki i piśmiennictwa, akademicy, najczęściej ludzie w poważnym wieku — zrozumiałe jest, że te obiady były osobliwością Paryża. I nie mniej ciekawe jest, że wszyscy na tak długiej przestrzeni lat (zmieniali się co prawda po trosze, czasami buntowali się i pryskali) poddawali się temu. Indywidualność pani Aubernon, podtrzymywana przez jej wiarę w swoją misję, działała te cudy.
Bo ten surowy rygor to jeszcze nie wszystko. Trzeba było mówić nie tylko po kolei, ale na zadany przedmiot. Kiedy goście zasiedli, gospodyni rzucała temat (zapewne przygotowany zawczasu), który obchodził stół; każdy musiał coś dorzucić — dłużej, krócej, ile się czuł na siłach. A jeżeli się w ogóle nie czuł na siłach (zdarzało się to zwłaszcza młodym adeptom), mógł „puścić passę”, ale o ile się to trafiało często, wnet takiego nieużytka skreślano z listy zapraszanych gości. Od bardzo nieśmiałych, a mających łaskę w jej oczach — zwłaszcza w czasie ich nowicjatu — paru Aubernon żądała tylko milczenia. Bo łatwo zrozumieć, że nerwowi ludzie panicznie bali się momentu, gdy na nich przyjdzie kolej zabrać głos przed takim areopagiem i przemówić wśród ogólnej uwagi i ciszy po mistrzach słowa i dowcipu. Któraś z dam ze strachu przesuwała w palcach pod stołem różaniec, szepcąc pacierze. Każda gafa nabierała w tej ciszy straszliwego rezonansu. Za to wirtuozi konwersacji święcili tym większe tryumfy.
Nie brakło przy tym, jak rzekliśmy, komicznych epizodów. Chcąc raz przemówić, Labiche65 podniósł, jak reguła nakazywała, rękę. Na próżno! — pani domu dała głos innemu. Znów Labiche podniósł rękę — i to przeszło niezauważone. Zrezygnował. Wreszcie przy kawie — którą piło się przy stole jadalnym — pani Aubernon przypomina sobie gest Labiche’a i zwraca się do niego: „Pan chciał coś powiedzieć, panie Labiche?” — „Ja? — odparł komediopisarz — chciałem tylko prosić jeszcze groszku, wyborny był”.
O czym tam mówiono — i jak mówiono — tego znajdziemy tylko blade echa w zapiskach uczestników. Brakło tam Goncourtów, którzy byliby zapewne wszystko utrwalili w swoim dzienniku. Rozpięcie tematów było szerokie: od kazań Bossueta aż do problemów takich jak to, „czy kobieta może być kochana przez mężczyznę, nie wiedząc o tym”. Można przypuszczać, że te zagadnienia miłosne przeważały i że komentowane z powagą przez jakiegoś Renana czy Brunetière’a mogłyby mieć swój pieprzyk. Mogłyby się zresztą legitymować — poprzez salony siedemnastowiecznych „wykwintniś” — średniowiecznymi tradycjami prowansalskich „cours d’amour”66. Niemniej trudno się wstrzymać od uśmiechu na myśl o tym znamienitym gronie, dysertującym regularnie pod wodzą ekscentrycznej gospodyni nad podobnymi kwestiami. „Przychodzisz na czas, moja droga — rzekła gospodyni domu do spóźniającej się pani Straus — mówimy o wiarołomstwie”. — „Przepraszam drogą panią, ale przygotowałam się dziś tylko z kazirodztwa” — odparła z niewinną minką sprytna pani Straus, ta sama, która dostarczyła Proustowi niejednego dowcipu Oriany de Guermantes. „Co mistrz sądzi o miłości?” — zagadnęła innym razem pani domu pierwszy raz będącego u niej na obiedzie d’Annunzia. „Niech pani czyta moje książki i niech mi pani pozwoli jeść spokojnie” — odparł mistrz. Ale to był cudzoziemiec.
Na tych obiadach obowiązywał jeszcze jeden rygor. Aby gospodyni dała znak wstania od stołu, trzeba było, aby rozmowa zakończyła się jakimś efektownym powiedzeniem, które nie zawsze przychodziło na zawołanie. Czasem, gdy siedzenie przy stole przeciągało się zbytnio, goście próbowali szachrować i huczną owacją przyjmowali lada jakie słówko, które nie zasługiwało na ten honor, aby je wynieść do rangi finału, ale niebawem czujna gospodyni spostrzegła się na szacherce.
Po każdym obiedzie odbywał się w szczupłym, gronie rodzaj sądu kapturowego. Tak jakość (intelektualna) obiadu, jak i wkład każdego z uczestników podlegały ścisłej ocenie. Zwłaszcza nowi uczestnicy byli na cenzurowanym. Jeżeli „nowy” nie odpowiadał zadaniu, likwidowano go bezapelacyjnie, bez względu na rangę i stanowisko. O sławnym krytyku i akademiku Faguecie, który próbował w towarzystwie naśladować wdzięk Lemaitre’a, orzekła pani Aubernon — czyniąc aluzję do znanej bajki — że to jest „osioł, który chce robić małego pieska”. I więcej nie ujrzano Fagueta...
To szacowanie ludzi miało swoją wyższą filozofię — przynajmniej w intencjach. Pani Aubernon twierdziła, że konwersacja jest jak muzyka, określała swoich gości jednych jako „całe nuty”, innych jako „półnuty”, innych wreszcie jako „szesnastki” itd. Wszystkie te nuty są potrzebne, aby z nich stworzyć symfonię. Nie absolutna wartość nuty, ale jej harmonia z całością rozstrzyga.
We wszystkich okresach salon pani Aubernon miał swoją gwiazdę. Takim bożyszczem był przez wiele lat Dumas syn, wówczas na szczycie sławy i powodzenia, zajmujący stanowisko bez proporcji z trwałością jego dzieła. Entuzjazm pani Aubernon dla Dumasa nie miał granic. Próbowała napisać o nim studium, ale próba skończyła się burzliwie; Dumas, któremu zaczęła czytać swoją pracę, oświadczył jej bardzo brutalnie, że nie ma ani krzty talentu pisarskiego, i przerwał czytanie. Odegrała się na inny sposób. Pewnego wieczora, kiedy wystawiono w jej salonie komedię Dumasa Diane de Lys, pani Aubernon, już dość leciwa i zażywna, wystąpiła w prologu jako „chwała Dumasa”. Hojnie wygorsowana, przepasana czerwoną morową wstęgą, na której złotymi literami widniały tytuły sztuk autora Półświatka67, miała na głowie zamiast kasku złoty biust Dumasa z kartonu. W tym stroju recytowała wiersze na jego cześć. „Muszę mieć tęgie krzyże, aby się nie złamać pod tyloma pudami śmieszności” — mówił z rezygnacją Dumas, wpółrozbawiony, wpółwściekły. Ale znosił...
Aż nagle pewnego dnia przyjaźń ta miała się skończyć z nieoczekiwanego powodu. Młodemu Deschanelowi (późniejszemu prezydentowi Republiki) zanadto się spodobała zamężna córka Dumasa i okazał jej to niedwuznacznie. Powstały stąd komeraże; Dumas zażądał, aby pani Aubernon wymówiła Deschanelowi dom. Uważając może, że zbrodnia nie jest tak wielka, że nie jest jej rzeczą stosować takie represje w stosunku do syna zaprzyjaźnionej z nią od dawna rodziny, pani Aubernon wzdragała się. Wówczas Dumas zagroził, że w razie odmowy noga jego nie postanie w jej domu. Była to najcięższa chwila w życiu pani Aubernon; łamała się w sobie, wchodziła w swoją duszę i sumienie, płakała — i w rezultacie odmówiła swemu tyranowi. Nieubłagany Dumas (może szukał pretekstu!) dotrzymał groźby; salon pani Aubernon przestał dla niego istnieć.
Z okazji tego zdarzenia godzi się zanotować urywek konwersacji przy stole pani Aubernon. Jakiś salonowy filozof sformułował aforyzm, że: „Kobieta bywa atakowana jedynie w tej mierze, w jakiej sama tego pragnie”. — „Nawet mniej” — szepnęła któraś z dam i to westchnienie uszło jakoś groźnego dzwonka pani domu.
Zbrakło tedy Dumasa. Ale stare francuskie hasło brzmi: „Le roi est mort, vive le roi”68. I może sława salonu zyskała na zmianie, bo osierocony tron Dumasa zajął komediopisarz z większą pośmiertną przyszłością — Henry Becque. Wybuchowa zgryźliwość przysłowiowo pechowego autora Paryżanki69 stanowiła kontrast z olimpijską postawą szczęściarza Dumasa. I w tym wyborze pani Aubernon dowiodła niewątpliwie śmiałości swego sądu: to był jeden z momentów, gdy salon jej odegrał w istocie pionierską rolę w stosunku do literatury. Paryżanka, która dość długo nie mogła się dostać na oficjalną scenę, była jednym z największych sukcesów teatru amatorskiego, uprawianego z zapałem u pani Aubernon. Grywano tam stale, podobno znakomicie. Repertuar był rozmaity; od Moliera — sama pani domu miała być zabawną hrabiną d’Escarbagnas70 — aż do Ibsena, wówczas egzotycznego we Francji, którego pani Aubernon propagowała jedna z pierwszych. Pewnego dnia, zaszedłszy do pani Aubernon, ktoś zastał ją zagłębioną w książce: „Niech mi pan nie przeszkadza — rzekła — tworzę sobie duszę norweską”. Odpowiedź dość w stylu „Verdurin”; niemniej faktem jest, że u pani Aubernon wystawiono pierwszy raz Norę i Borkmana, do którego odbyto w ciągu piętnastu miesięcy sto kilkanaście prób. Aby zachować koloryt Północy, jeden z amatorów wystąpił w tak wspaniałym futrze, że na generalnej próbie futro odciągnęło uwagę światowych widzów od sztuki; surowy reżyser natychmiast skasował futro. To skojarzenie śmiesznostek z rzetelnymi usługami w propagandzie sztuki zrozumiał dobrze Proust, przyznając salonowi pani Verdurin udział w sławie muzyka Vinteuila.
Przedstawienia Ibsena miały duży rozgłos w paryskim świecie artystycznym. Tylko Jean Lorrain, znany nam już pogromca salonów71, donosząc w swojej kroniczce, że pani Aubernon pragnie Ibsenem inaugurować swój sezon, pisze, iż odważna pani domu zamierzała przez chwilę wystawić Dziką kaczkę, ale pisarz norweski, wzruszony tym aktem pietyzmu, ofiarował amatorskiej scenie nie znany jeszcze swój utwór Gęś oswojona i ten utwór będzie grany w salonach pani Aubernon.
Tym razem nie miał go kto wyzwać na pojedynek...
Becque był po trosze enfant terrible tego salonu; kostyczne jego wypady nie oszczędzały nikogo i niczego. Innym enfant terrible był — nieco wcześniej — patriarcha niedocenionych, jowisz butady i paradoksu, Barbey d’Aurevilly, któremu kostium jego, styl, gest, dawały cechy wspaniałego aktora. Pewnego razu gospodyni domu, pragnąc przerwać potok jego niebezpiecznej wymowy, zaproponowała pisarzowi przejście do sąsiedniego salonu na cygaro. „Rozumiem pani delikatną intencję, ale to zupełnie zbyteczne. Mam pęcherz ze stali, siusiam tylko dwa razy na dobę, rano i wieczór” — odparł dostojnie wielki pisarz, nie bez konsternacji dam.
Ale damy — poza gospodynią — niewiele miały w tym salonie głosu. Na zebraniach przeważali mężczyźni; kobiety dobierano raczej dekoracyjnie, tak aby były ładne i nie przeszkadzały w rozmowie. Ale było parę takich, z których pani Aubernon czyniła swoje pomocnice, i z tymi kończyło się nieuchronnie „schizmą” — jak między Odetą Swann a panią Verdurin u Prousta; po jakimś czasie odczepiały się i próbowały zakładać konkurencyjny salon. Tak było z panią de Saint-Victor, wyspecjalizowaną do sprawy Dreyfusa i tak namiętną jego partyzantką w czasie starań o rewizję procesu, że nazywano ją „Notre-Dame de la révision”. Tak zwłaszcza było z panią de Caillavet — tą, która miała odegrać tak ważną rolę w ewolucji twórczości Anatola France (pomówimy o niej oddzielnie), której inteligencja i dowcip długo były przynętą obiadów u pani Aubernon. Pani de Caillavet nauczyła się tam cenić porządek i harmonię rozmowy, ale czuła się na siłach, aby się obejść bez rygorów despotyzmu; zaczęła ściągać do siebie gości pani Aubernon na mniejsze obiadki, na które przychodzili coraz chętniej — bez pani Aubernon i bez dzwonka. I powtórzyła się osiemnastowieczna historia pani du Deffand z panną de Lespinasse, kiedy ociemniała margrabina odkryła, że wykarmiła na łonie żmiję, która jej zgarnia „śmietankę konwersacji”. I tu — jak tam — przyszło do gwałtownych wyjaśnień i w rezultacie do zerwania. I jak panna de Lespinasse pociągnęła za sobą wielkiego d’Alemberta, tak pani de Caillavet zabrała nie lada rybę, bo Anatola France, którego męczyły zresztą pensa pani Aubernon. „Czy to prawda, iż pan opowiada, że moje obiady nudziły pana?” — zagadnęła
Uwagi (0)