Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖
Kto nadawałby się lepiej do przybliżenia polskim czytelnikom W poszukiwaniu straconego czasu występujących w tym cyklu nawiązań, inspiracji, wzorów bohaterów i zdarzeń, barwnych postaci paryskich salonów — niż zafascynowany Proustem polski tłumacz jego dzieła? Piętnaście esejów Boya-Żeleńskiego publikowanych w latach 1938–1939 na łamach „Wiadomości Literackich”, równolegle z ukazywaniem się kolejnych tomów przekładu, miało złożyć się na książkę Proust i jego świat. Niestety zamiarom przeszkodziła wojna. W niniejszym zbiorze oprócz nich zawarto także inne artykuły Boya na temat Prousta, umieszczając je w Uzupełnieniach, począwszy od tekstu Nowe słońce literatury z roku 1924.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Proust i jego świat - Tadeusz Boy-Żeleński (czytak biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Księżniczka była niezmiernie — i dość naiwnie — czuła na swoje sukcesy artystyczne, które dawkowano jej na tyle oględnie, aby je mogła przypisywać własnej zasłudze. Dostawszy w r. 1861 mention honorable48 rzekła: „Czuję się pierwszy raz czymś, niezależnie od swego urodzenia”. W cztery lata później uznano, że można jej dać bez kompromitacji medal; upojona, chciała go nosić na piersiach niby medal wojskowy. Tylko Nieuwerkerke powtarzał jej uparcie, że nie ma żadnego talentu i że powinna zachować swoje produkty dla siebie. Bo Nieuwerkerke, wierny swemu systemowi, stale mówił jej impertynencje, kompromitował ją, panoszył się w jej domu jak sułtan we wzorzystych szlafrokach, zdradzał ją niemal publicznie na funty — i kochała go.
Goncourtowie twierdzą, że księżniczka oddała Cesarstwu ogromne usługi, wiążąc dyskretnymi więzami całą elitę intelektualną, rozładowując niebezpieczne niechęci w niewinną frondę salonowo-intelektualną. Czy miała ten „przydział” z urzędu, czy raczej robiła to instynktownie i ze skłonności?
Faktem jest, że była w pewnych sprawach bardzo surowa. Burzliwe było jej rozstanie z Sainte-Beuve’em, który, zrobiony przez cesarza senatorem z 30 000 fr pensji, przeniósł się pewnego dnia, w najtrudniejszym dla Cesarstwa momencie, do opozycyjnego pisma. Księżniczka wpadła do mieszkania ciężko chorego już starca jak burza. „Pan Sainte-Beuve nie miał prawa tego zrobić! — krzyczała głośno. — Pan Sainte-Beuve jest wasalem Cesarstwa”.
Tak płynęło to życie w pałacu księżniczki w Paryżu, a w lecie w siedzibie jej Saint-Gratien, gdzie poeci, uczeni, artyści dnie całe i tygodnie spędzali u niej, malując, tworząc, wymieniając myśli, płodząc paradoksy i dowcipy W ogrodzie i przy stole, który był zresztą lichy, jak to stwierdził później Leon Daudet, spec nad specami w tej mierze. Daudet wścieka się zwłaszcza na dworski obyczaj sprzątania gościom sprzed nosa talerzy, z chwilą gdy księżniczka przestała jeść jakąś potrawę. Ten zwyczaj przetrwał, ale wszystko inne runęło jak domek z kart z upadkiem Cesarstwa. Cios dla księżniczki podwójny, bo w tej tragicznej chwili piękny Nieuwerkerke zwiał bez słowa i bez pożegnania i oparł się aż we Włoszech. Może od dawna ciążyły mu cesarskie amory? Nigdy go już nie miała ujrzeć, mimo iż żył w tych Włoszech i estetyzował aż do r. 1892.
W chwili upadku Cesarstwa księżniczka — wciąż majestatycznie piękna — miała lat pięćdziesiąt. Wróciwszy po tym trzęsieniu ziemi do Paryża, odbudowała swoje życie — z tych samych kawałków. Miejsce pałacu zajęła skromniejsza, ale bardzo jeszcze pańska rezydencja przy ulicy de Berry; letnie Saint-Gratien zaczęło funkcjonować jak dawniej. Raz po raz ubywających „wiernych” zastępują nowi, czasem ich synowie. Nawet miejsce Nieuwerkerke’a nie zostało puste, mimo iż ten, który je zajął, nie miał tych samych wspaniałych warunków osobistych i reprezentacyjnych. Był to skromny malarz miniaturzysta Popelin. Ten związek serc znów miał przetrwać dwadzieścia lat i był tak publiczny, że pewnego roku „Almanach Gotajski” oznajmił zaślubiny wdowy po hr. Demidow z panem Popelin, co zresztą nie było prawdą. Księżniczka zanadto się czuła Napoleonką, aby mieć potrzebę uspokajania opinii morganatycznym małżeństwem. (Później, kiedy Proust zadomowił się w salonie starej księżniczki, bliscy nazywali go żartem „Popelin-cadet” — od „Coquelin-cadet”49, aktora zwanego tak dla odróżnienia od brata).
Księżniczka Matylda starzała się jak dobre wino. Coraz bardziej słuchano niby fantastycznej bajki opowiadań tej kobiety, która dożyła XX wieku, a w której wspomnieniach snuły się figury z Pierwszego Cesarstwa. Kiedy ktoś np. podziwiał jej proste trzymanie się, odpowiadała: „Ojciec nauczył mnie trzymać się prosto, bo mi w dzieciństwie wiązał jako szelki dwie wielkie wstęgi Legii Honorowej”. Skarżyła się na swoje zaniedbane wychowanie, ale „wszystkie guwernantki romansowały z ojcem i odprawiano je, kiedy były w ciąży” — mówiła. Butady jej, powiedzenia powtarzano, z czasem zapominając nawet źródła, jak np. znane powiedzenie o starym Dumasie, „tak próżnym, że chętnie stałby w tyle własnego powozu, aby myślano, że ma Murzyna”. Kiedy w jakiejś rozmowie Dumas syn zachwalał księżniczce cnotę, rzekła potem: „Głupi ten psycholog! Myśli, że Napoleonka może się obyć bez męża z prawa, czy z lewa”. Kiedy ktoś wspomniał jej o duszy, burknęła: „W moim wieku nie ma się duszy!” Kiedy ktoś się jej pytał, czy księżniczki podlegają tym samym słabostkom co inne kobiety, odpowiadała: „Niech się pan spyta jakiej księżniczki z pomazania bożego. Ja nie jestem urodzona”.
„Nie urodzona” — to był jej snobizm, jej szyk. I kiedy ktoś naiwny przeglądając w jej salonie „Almanach Gotajski” wykrzyknął: „Patrzcie! Nasza księżniczka jest krewną wszystkich monarchów Europy: Rosja, Anglia, Grecja, Włochy!...” — „Właśnie, właśnie — mruknęła księżniczka — co to jest w porównaniu z tym, że się jest bratanicą Napoleona”.
Jeżeli księżniczka Matylda sądziła, że nią jest przede wszystkim, świadczyłoby to, że niezupełnie się orientowała w sytuacji — przynajmniej w swojej przyszłej sytuacji.. Bratanic Napoleona było sporo — sam Lucjan Bonaparte50 dostarczył ich sześć — i świat o nich niewiele wie i niewiele się o nie troszczy. Jeżeli księżniczka Matylda była tym, czym była, jeżeli osoba jej i salon zapełniają całe tomy wspomnień i monografii, to głównie dzięki tym, których wybrała sobie za kompanów. Wyraża się to dość ściśle bodaj w kolejności objaśnień Swanna, w których „przyjaciółka Flauberta i Sainte-Beuve’a” zajmuje miejsce przed „bratanicą Napoleona”.
Proust — jak rzekliśmy — był długi czas stałym gościem księżniczki Matyldy; mógłby nam zapewne powiedzieć o niej znacznie więcej, niż to uczynił, ale Proust, gdy wprowadza na scenę prawdziwe osoby, jest — rzecz dość zrozumiała — bardzo dyskretny. I jeśli go porównywano z Saint-Simonem, jest między nimi zasadnicza różnica. Saint-Simon, nie przeznaczając swoich pamiętników za życia do druku, omawia i „urządza” bez skrupułów żywe osoby, Proust, aby dać obraz swojej epoki, stworzył typy syntetyczne, fikcyjne i do nich aplikuje bezlitośnie ostrość swego spojrzenia; o prawdziwych natomiast mówi z kurtuazją salonowca i gościa, nie pozwalającego sobie na obmowę w stosunku do tych, z których gościnności korzystał. Toteż jego artykuły w „Figarze”, poświęcone żywym i umarłym, trącą kroniką światową i nekrologami o „ostatniej matronie”; listy jego rażą czasem nadmiarem ceremonii i pochlebstwa, gdy przeciwnie, dzieło jego przeraża nas bezwzględnością sądów i obrazów, w których wielki pisarz bierze odwet za wszystko, co w pożyciu ze „światem” musiał zmilczeć.
Przeznaczeniem Prousta było odnowić wszystkie klisze. Myśl jego raz po raz chwyta za nogi jakąś nudną prawdę i stawia ją na głowie; kariera jego czyni to również. Znamy legendę (skądinąd aż nazbyt prawdziwą) ubogiego artysty na poddaszu, pasującego się z trudnościami życia; koleje Prousta ukazują nam niebezpieczeństwa początków usłanych różami.
Wiąże to biografię Prousta z jego twórczością, technikę wydawniczą z kształtowaniem się dzieła. Bo też u Prousta — na wspak tezom „formalistów”51 — wszystko kojarzy się z sobą, jak dzieło jego zawiera obficie elementy autobiograficzne, tak też bez komentarza czerpanego w osobowości Prousta trudno by było w wielu szczegółach właściwie to dzieło rozumieć.
Początki drogi literackiej Prousta były łatwe i szczęśliwe. Wraz z kilkoma kolegami — między nimi Flers, Barbusse, Gregh, Halévy, Blum — zakłada pismo literackie „Le Banquet”, w którym umieszcza szereg esejów zdradzających oryginalność myśli i niepospolite wykształcenie. Góruje nad młodymi towarzyszami, którzy uważają go za swego mistrza. Potem drogi ich rozchodzą się. Proust, wiedziony instynktem artysty, rzuca się w życie towarzyskie, które miało się stać najwydajniejszym materiałem dla jego twórczości. Dawni koledzy wzrokiem nieco ironicznym i nie wolnym od krytyki śledzą jego światowe sukcesy, w których gorączce dopatrują się nagannego snobizmu. I widocznie ten tryb życia stanowił — doraźnie przynajmniej — groźną rywalizację dla pracy literackiej, ponieważ w pierwszą książkę, którą dwudziestopięcioletni Proust wydaje w r. 1896 pod tytułem Les Plaisirs et les Jours, wchodzą prawie wyłącznie bardzo wczesne jego utwory, drukowane już w „Le Banquet” i w „La Revue Blanche”52 w latach 1892–1893. Dziś książka ta, czytana ze znajomością późniejszego Prousta, w perspektywie jego dzieła jest bardzo interesująca (sam Proust określa ją parokrotnie w swoich listach, że jest „o wiele lepiej napisana niż Swann”); odnajdzie się w niej niemal wszystkie motywy, które później pisarz tak bogato rozwinie i zinstrumentuje; wchodząc w świat myśli Prousta można by powiedzieć, że Rozkosze i dnie mają się do jego wielotomowej powieści tak jak sonata Vinteuila do późniejszego septetu. Jako debiut autorski książka okazała się mniej szczęśliwa; na stosunku opinii literackiej do niej zaciążył zwłaszcza — sposób jej wydania. Bo też co za fawory spłynęły na tę książkę młodego ulubieńca salonów, subtelnego, dowcipnego, czarującego Prousta! Ile wróżek tłoczyło się przy jej kołysce! Stosunki z salonem pani de Caillavet zyskały Proustowi pochlebną przedmowę samego Anatola France; ilustracyj i ornamentów dostarczyła książce znana malarka i również gospodyni modnego salonu, Madeleine Lemaire; utalentowany muzyk, przyjaciel Prousta Reynaldo Hahn przydał melodie wierszowanym Portretom malarzy. Wreszcie książka była opatrzona kilkostronicową dedykacją Prousta, poświęconą pamięci przyjaciela — młodego, zmarłego i Anglika53. To już było doprawdy za wiele szyku! Książka w dużym formacie, na welinie była bardzo droga, kosztowała 13 fr 50, podczas gdy normalna cena książki wynosiła wówczas 3 fr. Dla zbyt wysokiej ceny Proust nie rozesłał egzemplarzy przyjaciołom literatom, ale rozpisał obszerne i skomplikowane, jak zawsze u niego, listy, w których usprawiedliwiał się z niemożności ofiarowania tak zbytkownej książki; a usprawiedliwiał się tak serdecznie i boleściwie, że w rezultacie — jak notuje żartobliwie później jeden z przyjaciół w swoich wspomnieniach o Prouście — koledzy „czuli się niemal w obowiązku przepraszać go za przykrość, jaką mu sprawili nie dziękując za książkę, której nie dostali”. Otrzymał za to książkę Prousta — i z jakimi dedykacjami! — legion pięknych pań.
Wzięli też po trosze Prousta na języki jego dawni koledzy. W satyrycznych „chińskich cieniach”, urządzonych w pracowni młodego Bizeta, figurował Proust w rozmowie z głośnym podówczas i również wykpiwanym młodym Ernestem La Jeunesse54. W dialogu tym Proust pyta swego rozmówcy, czy czytał jego książkę.
— Niestety, jest za droga.
— Jak to, za droga? Przedmowa France’a 4 fr, rysunki pani Lemaire 4 fr, muzyka Hahna 4 fr... moja proza 1 fr, wiersze 50 centimów... Razem 13 fr 50, to przecież nie jest wygórowane?
Słowem, sposób wydania książki sprawił, że te same pierwociny pióra, które, drukowane na łamach pism, zyskały Proustowi podziw kolegów, teraz, zebrane w tomie, raczej okryły go śmiesznością.
Proust był niezmiernie czuły na ironię, żart ten zasmucił go i tym bardziej oddalił od przyjaciół. Przywykł do „świata” i jego delikatności, która nakazuje obmawiać raczej za plecami.
Ale książka Prousta pociągnęła i inne następstwa.
Każdego z czytelników Poszukiwania straconego czasu musiała uderzyć kilkakrotna wzmianka o pojedynku (a nawet o paru pojedynkach) bohatera, bliżej zresztą nie umotywowana i nie wiążąca się z treścią. Bo też w miarę narastania książki Proust coraz bardziej podstawia samego siebie pod swego bohatera, tak że niektóre partie Straconego czasu stają się ściśle osobiste. Daje mu swoje imię, swoje artykuły, swoje książki (np. wzmianka o przedmowie Bergotte’a do pierwszej książki bohatera). Otóż ten pojedynek, do którego Proust robi aluzję, odbył się w istocie między samym Proustem a głośnym powieściopisarzem i kronikarzem „Journal”, Jean Lorrainem. Lorrain był wówczas potęgą, kroniczki jego były czytane przez wszystkich, dawały ton paryskiemu życiu. Otóż Lorrain, burżuj i cygan zarazem, nie cierpiał arystokratycznych salonów, drażniła go ich elegancja; drażniła go zwłaszcza inwazja ich pupilów w literaturę; nienawiścią swoją ścigał zwłaszcza poetę i arbitra elegantiarum, Roberta de Montesquiou, w którym — sam będąc notorycznym „Charlusem” — widział może niebezpiecznego i obdarzonego zbyt wielu przewagami konkurenta. W hrabiego Roberta godziła też szczególnie — nie po raz pierwszy zresztą — kroniczka, w której dostało się i Proustowi. Przytaczam z niej kilka ustępów, aby dać pojęcie o gatunku ówczesnego „bulwarowego” dowcipu.
„Pan Heredia i p. France — pisze Lorrain — zawinili w istocie bardzo. Ze swoją uprzejmością galantuomo pisząc grzecznościowe przedmowy, światowym paniczykom chorującym na literaturę i spragnionym salonowych sukcesów otwarli drogę; gorzej jeszcze, wskazali ją gromadzie ludzi pełnych najlepszych intencji, którzy bez swoich poprzedników byliby możliwi, a nawet przyjemni. Ale Hortensias bleus p. de Montesquiou i Plaisirs et Jours p. Prousta zawróciły w głowie wszystkim małym »kiukiu«, wszystkim małym »prupru«55 bywającym u pani Lemaire.
Wszyscy oni ubrdali dziś sobie pisać, poruszać prasę i opinię dokoła swojej mizernej sławy i za pomocą obiadków, stosunków,
Uwagi (0)