Narkotyki - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka elektroniczna TXT) 📖
Narkotyki to zbiór esejów autorstwa Stanisława Ignacego Witkacego, wydany po raz pierwszy w 1932 roku. Poszczególne eseje dotyczą nikotyny, alkoholu, kokainy, peyotlu, morfiny i eteru — i takie tytuły noszą kolejne rozdziały.
W każdym z esejów Witkacy opisuje własne doświadczenia ze wskazanymi substancjami — opowiada zarówno przeżycia i wizje po zastosowaniu tychże używek, swoje pozytywne i negatywne wrażenia, jak i komentuje wpływ na społeczeństwo. Zbiór zawiera również appendix, w którym Witkacy zabiera głos w sprawach higieny i zdrowia, a także udziela porad i podaje przepisy.
Stanisław Ignacy Witkiewicz to polski pisarz, malarz, dramaturg, fotografik i filozof z początku XX wieku. Zasłynął ogłoszeniem teorii estetycznej — Teorii Czystej Formy. Jego dzieła wzbudzały wiele kontrowersji, podobnie jak sama jego postać — często był kojarzony z narkomanią, czemu zaprzeczał, gdyż żadnej substancji, poza nikotyną, nie przyjmował w sposób ciągły. W 1939 roku, po radzieckim ataku na Polskę, popełnił samobójstwo.
- Autor: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Narkotyki - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka elektroniczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
A więc muszę jeszcze dodać, że początkowe wrażenia od kokainy są złudne i że następnie nie wypełnia ona tych obietnic, które robi. Możliwe, że jak twierdzą niektórzy, długie używanie jej, które w 95% kończy się paskudnymi męczącymi wizjami, zupełną ruiną, obłędem i samobójstwem, daje coś innego. Jednak nie życzę nikomu probować tego procederu na podstawie skutków nałogowego kokainizmu, które obserwowałem na paru moich znajomych. Zażyć na próbę może człowiek wyjątkowo odporny na nałogi (do jakich, wbrew opinii, muszę zaliczyć siebie samego), i to człowiek, któremu to coś dać może w innych wymiarach, artystycznych np. Ale probowanie tego niebezpiecznego środka dla zabawy uważam za wielką lekkomyślność, a ludzi, którzy użyczają go niepowołanym i powiedziałbym „niegodnym” tej próby, mam za szaleńców. Niestety człowiek zakokainowany (jak każdy zresztą nałogowiec, przypomnijmy sobie te ohydne „gwałcenia” na „jeszcze jedną wódeczkę”, to zawzięte częstowanie się „papierosikami”) ma skłonność do podnoszenia wszystkich na poziom jego „paradis artificiel62”. I to może popełnić ktoś, który na samą myśl tę na trzeźwo wzdrygać się będzie ze wstrętu i oburzenia. A jest tak dlatego, że: 1. pewne chwile kokainowego odurzenia są rzeczywiście bardzo przyjemne i bez żadnej chęci demonicznego szkodzenia komuś można chcieć mu to wątpliwe dobro wyświadczyć i 2. kokaina paraliżuje wszelkie ośrodki hamujące, zmuszając często do czynów, które nazywają się nieobyczajnymi, a którego to terminu używa prof. Muszyński w znaczeniu „niezwykły”. Oczywiście nie dowodzi to, że ja byłem zgwałcony pod kokainą przez jakiegoś hrabiego — w ogóle nie tylko przez hrabiego, ale w ogóle, powtarzam, zgwałcony nie byłem, jako że wbrew opinii do homoseksualizmu mam wstręt nieprzezwyciężony. Ale przez dziwną intuicję opisałem tę scenę w powieści, kiedy w normalnym stanie nic w sobie homoseksualnego nie mający osobnik daje się uwieść człowiekowi o wrodzonej inwersji. Jak mi mówił potem pewien mój znajomy, znający monografię o kokainie Meyera, są tam cytowane realne wypadki tego rodzaju, o których nigdy nic nie słyszałem.
Niebezpieczeństwo kokainy polega nie tyle na przyjemnościach, których dostarcza, co na nieproporcjonalnie przykrzejszej reakcji, która po jej używaniu następuje. Twierdzę, że ludzie, którzy stają się nałogowcami, nie starają się przy następnych użyciach tej ohydnej trucizny „dostąpić” znowu ekstazy, nieosiągalnej już zresztą w pierwotnej formie, tylko chcą za jaką bądź cenę usunąć gniotącą ich „glątwę”. Kokaina ma zdolność stwarzania depresji tak realnej, że żadnym sposobem nie można sobie wytłumaczyć jej pochodzenia i przez to jej unieszkodliwić. Jeszcze przy „glątwie” alkoholowej jest to w pewnym stopniu możliwe. Można odróżnić realne nieprzyjemności, które znacznie się wtedy potęgują, od samego tła rozpaczy i pesymizmu ogólnego, który jest wynikiem ubocznych skutków nadużycia narkotyku. Z kokainą nie udaje się to rozróżnienie: jest się w samym centrum ohydy świata i istnienia w ogóle. Nic nie jest w stanie przekonać o tym nieszczęsnego „glątwiarza”, że ostatecznie w wyjątkowych tylko wypadkach życie jest jednym wielkim pasmem udręczeń. Najdrobniejsze przeciwności urastają do rozmiarów nieprzezwyciężonych zwałów niepowodzeń, małe przykrości stają się prawdziwymi nieszczęściami, a cień teraźniejszości tak zohydzonej i zdeformowanej pada na całą przeszłość, czyniąc z niej serię potwornych pomyłek i bezsensownych cierpień, myśl zaś o przyszłości w tym oświetleniu, raczej zaciemnieniu, staje się torturą nie-do-wytrzymania. Stan jest wybitnie samobójczy. Odwartościowanie rzeczy, które dotąd stanowiły jedyny cel życia, uobrzydliwienie nawet najszlachetniejszych zajęć i rozrywek, zgangrenowanie samego rdzenia istoty ludzkiej — oto zwykły kompleks wrażeń składających kokainową „glątwę”. O ile podczas trwania działania jadu, na skutek osłabienia wszelkich wrażeń ujemnych, wszystko wydaje się łatwym do spełnienia, a każde najdrobniejsze wrażenie (od sęka w ścianie począwszy do dzieł sztuki) przesycone jest jakąś niesamowitą doskonałością, którą w normalnym stanie posiadają tylko wyjątkowo udane układy artystyczne czy życiowe, o tyle potem następuje (i to często przy potęgowaniu dawek trucizny podczas tego samego okresu zatrucia) nagłe przekręcenie wszystkich wartości dodatnich na ujemne, tylko w niesłychanie wyolbrzymionej proporcji. Ten stan rzeczy narzuca się z siłą tak straszliwą, że mowy nie ma o wytłumaczeniu go sobie jako czegoś chwilowego — jest to prawdziwy światopogląd o takiej logice struktury, wskutek zaatakowania absolutnie wszystkich sfer psychiki, wszystkich uczuć i zainteresowań, że walka z tym zdaje się być czymś nadludzkim, a wobec metafizycznej wprost konsekwencji tego gmachu ohydy logicznie bezsensownym. Albo wgryźć się w ziemię, albo kropnąć nową dawkę jadu — oto dwa jedyne możliwe wyjścia. Można ominąć je kolosalną dawką bromu czy czegoś podobnego i ocknąć się w stanie dalekim od pogody ducha i radości życia, ale w każdym razie znośnym: stanie szarej codzienności — coś jakby nastrój w poczekalni jakiegoś urzędu czy stacji kolejowej: czeka się przynajmniej na coś, a to już jest wiele. Kokainowa „glątwa” wyklucza nawet oczekiwanie: zasadniczym motywem stanu tego jest chęć jak najszybszego zakończenia potwornego nonsensu, jakim jest życie. Jeśli wyobrazimy sobie teraz taki stan, spotęgowany do siły ostatecznej, przypuśćmy, po kilku miesiącach używania towarzystwa „białej wróżki”, to możemy na podstawie tych danych po jednorazowych zatruciach wyobrazić sobie w przybliżeniu, co się dzieje w duszy nałogowego kokainisty, chcącego uwolnić się od bezecnego przyzwyczajenia. Poza tym wyobrażeniem nie jestem w stanie podać żadnych danych więcej, ponieważ, jak to już wspomniałem, dwa razy tylko pozwoliłem sobie na eksperyment „dwudniówki” i nigdy bym więcej na to, jak i na jednorazowe zresztą użycie „śniegu”, sobie nie pozwolił, mimo iż muszę skonstatować, że w rysunkach robionych pod wpływem kokainy w małych, dziecinnych wprost z punktu widzenia nałogowego narkomana, dawkach — i to zawsze w kombinacji z dużymi stosunkowo dawkami alkoholu — dokonałem pewnych rzeczy, których bym w normalnym stanie nie dokonał. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę te szalone spustoszenia umysłowe, które wywołuje nałogowy kokainizm, rzecz jest niewarta po prostu funta kłaków. Chyba że ktoś uzna, że pewien charakter kreski w rysunku lub że pewna, nie dająca się inaczej dokonać deformacja twarzy ludzkiej czy harmonia barw lub układ całości jest dla niego czymś naprawdę najważniejszym, bez czego życie jego jest istotnie diabła warte. Ale myślę, że coraz mniej jest osobników, nawet między artystami, którzy by w ten sposób myśleli. Ja, który byłem do pewnego stopnia idealnie w tym kierunku predysponowanym, przezwyciężyłem ten światopogląd „artystycznego zatracenia się w życiu” i to powinno być ostrzeżeniem dla młodych ludzi, których może skusić tego gatunku „usprawiedliwianie” „białych obłędów”. Lepiej nie wykonać pewnej ilości pewnego gatunku zdeformowanych bohomazów niż zatracić to, co jest w dzisiejszym człowieku jeszcze najistotniejszego, to jest prawidłowo funkcjonujący intelekt. Bo pod tym względem kokaina jest jeszcze większą złudą niż alkohol. Nie tylko nie stwarza rzeczy nowych, ale nawet nie wywołuje nowych wartościowych połączeń elementów w istocie znanych. Przeciwnie — pod pozorami objawień przedstawia naiwnie zachwyconemu „śmiałkowi” rzeczy dawno dokonane, a nawet pogrzebane, tylko odświeżone, uszminkowane, wystrojone w skombinowane stare łachmany i fatałaszki, udające nowe, specjalnie dla nich stworzone suknie. Bo nawet strojów nowych nie jest w stanie stworzyć piekielna „fée blanche63”. Niszcząc wszelką kontrolę, nie dając żadnych naprawdę nowych stanów i ujęć metafizycznych, zmusza tylko omamionego, aby podziwiał jako cud niebywały najgłupszą i najpospolitszą rzeczywistość. Nie odmawiam tu wartości jedynej naszej rzeczywistości świata, stworzeń, przedmiotów i nas samych. Ale chodzi o wybór — są przecież jakieś kryteria wartościowania w stanie normalnym. Kokaina odejmuje możność sądu, pojmowania różnic i zmniejsza zdolność wartościowania: niszczy wszelkie kryteria. Zostajemy bezbronni i naiwni jak kretyni (nie jak dzieci) i podziwiamy kilka godzin jakąś plamkę na obrusie jako najwyższą piękność świata, aby potem być rzuconymi na pastwę najstraszliwszych zwątpień w samą esencję Istnienia i najpiękniejszego, najwznioślejszego życia. Z daleka tylko słyszymy w bezsilnej wściekłości piekielny chichot „białej wróżki”, szydzącej z nas i wabiącej nas do jeszcze dalszych orgii w jej piekielnym towarzystwie. Nie dać się temu — choćby za cenę porządnego otrucia bromem czy innym ratowniczym świństwem w tym rodzaju, nie dać się i zapomnieć na zawsze — a nade wszystko nie dać się skusić na ten pierwszy raz. Zbyt drogo to można okupić.
Teraz czeka mnie zadanie specjalnie trudne: nie być fałszywie zrozumianym, co przy wyjątkowym stanowisku, które muszę zająć w stosunku do peyotlu, jest bardzo możliwe. Mogę być posądzonym o to, że odsądziwszy od czci i wiary trzy wyżej opisane jady, chcę udowodnić, że jedynie godnym używania jest właśnie ten czwarty i że uratowałem się od trzech nałogów przy pomocy oddania się innemu. Ludzie są bardzo sceptyczni na ten temat i poniekąd mają rację. Kiedy przy pomocy peyotlu przestałem zupełnie pić na czas dłuższy (około półtora roku), a w ogóle nie wróciłem już — przed definitywnym wyrzeczeniem się alkoholu i innych trucizn, których przeważnie dla eksperymentów rysunkowych sporadycznie używałem (eukodal, harmina, czyli syntetyczna banisteryna Mercka, lub tak zwane ya-yóó, eter i meskalina, syntetycznie otrzymany jeden z pięciu składników peyotlu) — do dawek alkoholu, których używałem przedtem, otóż w tym okresie spotykałem się często z następującymi powiedzeniami, w których zawierała się wątpliwość w zaprzestanie picia i innych procederów, o których nałogowość byłem najniesłuszniej posądzany: a więc mówiono mi: „oto wyrzekłeś się picia, aby wpaść w nałogowy peyotlizm”, albo: „ho, ho, więc to tak: z deszczu pod rynnę” itp., itp. Otóż przede wszystkim: nie ma prawie na świecie całym nałogowych peyotlistów. Są podobno w Meksyku nieliczne, wyjątkowo zdegenerowane indywidua, które żują stale tzw. „mescal-buttons”, czyli kawałki suszonego peyotlu. Są to ostatnie wyrzutki spośród ginących niestety szczepów czerwonej rasy, bardzo nieliczne i widocznie tak do upadku predestynowane, że nawet peyotl, do którego przyzwyczajenie się jest niesłychanie trudnym, uczynić mogły swoim nałogiem.
Nie będę tu powtarzał rzeczy, które każdy znaleźć może w specjalnej literaturze naukowej, zaczynając od dzieła dr Aleksandra Rouhier Peyotl, la plante qui fait les yeux emerveilles64, aż do ostatnich badań prof. Kurta Beringera nad syntetyczną meskaliną Mercka pod tytułem Meskalinrausch. Opowiem tylko o moich osobistych doświadczeniach z peyotlem, który uważam za absolutnie nieszkodliwy przy sporadycznym używaniu, a dający poza niebywałymi wizjami wzrokowymi tak głębokie wejrzenie w ukryte pokłady psychiki i tak zniechęcający do wszelkich innych narkotyków, a przede wszystkim do alkoholu, że na tle prawie absolutnej niemożności przyzwyczajenia się doń powinien być używany we wszystkich sanatoriach, gdzie leczą wszelkiego rodzaju nałogowców. Zaznaczę tylko na dowód niemożności przyzwyczajenia się do peyotlu, że Indianie meksykańscy używający tej rośliny, czczonej przez nich jako Bóstwo Światła, od tysięcy lat nie zażywają jej inaczej, jak w czasie religijnych uroczystości, które razem ze zbiorem kaktusa w pustyni — wyprawa przeciąga się czasem do paru tygodni — trwają niecałe dwa miesiące, przy czym nie można na jej czcicielach stwierdzić jakichkolwiek skutków szkodliwych, jak to ma miejsce np. u peruwiańskich czcicieli koki, której żucie wywołuje zupełnie regularny kokainizm i tak moralną, jak i fizyczną degenerację.
Oczywiście, od czasu kiedy posłyszałem o peyotlu i wizjach, które wywołuje, marzeniem moim było spróbowanie cudownego drogu65. Niestety uważany był w Europie za rzadkość tak wielką, że nigdy nie miałem nadziei dostąpienia tej łaski. Opowiadanie o wizjach uważałem oczywiście za przesadzone, jak każdy, który nie mając pojęcia o peyotlu, słucha nawet tego, który osobiście przeżył nieporównaną chwilę oglądania na własne oczy innego, niewspółmiernego z naszą rzeczywistością świata, z niedowierzaniem, a nawet z posądzaniem na dnie już nie o przesadę, ale po prostu o blagę.
Uwagi (0)