Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖
Życie na niby (wyd. 1957) stanowi tom obejmujący szkice powstałe w czasie wojny i tuż po niej. Problematyka obejmuje rozmaite aspekty życia pod okupacją niemiecką, począwszy od zapisu reakcji społeczeństwa polskiego na klęskę wrześniową, poprzez techniki radzenia sobie podczas „małej stabilizacji” w warunkach ucisku gospodarczego, degradacji społecznej i zastraszenia (ale też monstrualnej korupcji i łapówkarstwa) w Generalnej Guberni, aż do momentu wyzwolenia.
- Autor: Kazimierz Wyka
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kazimierz Wyka
Bagna nadrzeczne nad Nidą, spękane i pobrużdżone w skorupiaste wieloboki, nie wciągały stóp. Wisła przestawała toczyć wody i po przedwczesnym wysadzeniu mostu zapóźnione pułki przechodziły ją w bród. Z wyschniętych studzien wiadra czerpały brudny szlam. Odludne drogi, strzechy porosłe niezrywanym nigdy mchem, płotki plecione z nieobrobionych gałęzi, bajora pełne wymierających żab. Dla ludności miejskiej, a ona przede wszystkim została ogarnięta pędem ucieczki, było to odkrycie nieznanej, oglądanej dotąd z okien wagonu ojczyzny. Odsłaniała się prowincja polska i wieś, nędzne i zesmutniałe w ubóstwie, w zapadłej, małorolnej biedzie, rzadko ozdobione pamiątką wspanialszych czasów, kraj, którego świetność historyczna mieści się w dalekiej przeszłości, a teraźniejszość ukształtowały niewola, wiekowe błędy rozwoju społecznego, leniwa obojętność ludzi zamieszkujących ziemię, o której pisał poeta:
Nie wszystko w tym obrazie było tak ponure. Nie minął miesiąc, a do łańcucha nazw historycznych powtarzanych z czcią przybyły nowe klejnoty. Tym cenniejsze, im bardziej świadomość zbiorowa potrzebowała pokrzepienia, im silniej tęskniła za legendą i potwierdzeniem, że bohaterstwo żołnierza, że cierpienia porwanej wędrówką ludności nie były daremne. Nazwy Warszawa, Kutno, Westerplatte, Hel ustaliły się natychmiast w nowej swojej roli. Poprzez trzaski i tupot niemieckich orkiestr wojskowych przedzierał się w aparacie radiowym pobrzękujący jak ginąca mucha głos Warszawy. Rwały się zmęczone zdania prezydenta Stefana Starzyńskiego i obnażonym do żywej kości sensem płakała melodia Warszawianki. Nie wstydzili się wówczas ludzie łez.
Jest dzień pierwszego września 1946 i nawet tutaj, daleko od tamtych ugorów, pokrytych wczesną rdzą jesienną i pleśnią wrzosów, trudno się opędzić od wspomnień.
IIIWspomnienia przełóżmy na język, którego nie znaliśmy jeszcze we wrześniu. Ten przekład dokonał się później, w obliczu kampanii francuskiej, utrwaliła go zaś kampania jugosłowiańska. We wrześniu wszyscy w Polsce sądzili, że tylko wyjątkowe błędy i kłamstwa ukryte pod skorupą tzw. tajemnicy wojskowej, a oznaczającej całkowite nieprzystosowanie militarne naszego kraju do wymagań współczesnej wojny, stanowiły przyczynę klęski. Kampania francuska była bowiem czymś w rodzaju rehabilitacji. Z przerażeniem na widok błyskawicznego rozpadu machiny wojennej anglo-francuskiej mieszało się uczucie o takim mniej więcej wyglądzie: a przecież nie okazaliśmy się najgorsi, przecież w proporcji sił wrzesień polski znaczy tyle co sześć tygodni francuskiego oporu. W ciemności nastającej u kresu pierwszej wojennej jesieni było w tym porównaniu jakieś światełko — zupełnie bezsilne zrazu. Jeszcze niewyjaśniające tego przewrotu w oczekiwaniach wojennych światełko, które dopiero po napaści Niemiec na Związek Radziecki, po Stalingradzie szczególnie, stało się zrozumiałe.
Ale przełóżmy wreszcie doświadczenie wrześniowe na język obalanych w nim pozornie pojęć strategicznych. Przekładając pamiętajmy wciąż, że będąc pierwszym preparatem doświadczalnym owej jesieni, jeszcze zupełnie nie pojmowaliśmy, o co chodzi. Cóż bowiem wiedzieliśmy jedynie? Że masowe i celowe użycie broni pancernej oraz lotnictwa daje napastnikowi przewagę, która grzebie wszelkie przewidywania o przebiegu starcia. Ujrzeliśmy tylko nagle i jaskrawo, że dysproporcja siły pomiędzy narodem liczniejszym a mniej licznym pogłębiła się na niekorzyść narodu słabszego w sposób przez nikogo nieprzeczuwany.
Państwo o trzydziestu kilku milionach mieszkańców, którego obywatele posiadają wielokrotnie sprawdzone w historii cnoty żołnierskie, gdyby na jakiejś idealnej płaszczyźnie walki, nieistniejącej naturalnie nigdy w dziejach, mogło się spotkać z państwem siedemdziesięciomilionowym, nie jest w porównaniu z nim aż tak słabe, ażeby doszczętnie rozpadało się w niecałym miesiącu. Państwo dwudziestomilionowe nie jest tak słabe, by zostawać rozniesionym w dwa tygodnie. Tymczasem w pierwszym terminie upadła Polska, w drugim miała upaść Jugosławia. Przypadający w Polsce militarny początek drugiej wojny światowej wyglądał z pozoru całkiem nielogicznie, poza granicami przewidywań. Tyle tylko było wiadome, bo tyle zostało doświadczone na szosach wrześniowej klęski.
Nie wiedzieliśmy natomiast, że w tej rzekomej nielogiczności skrywa się po prostu nieznajomość czynników i faktów czysto militarnych, które chociaż obecne w chwili rozpoczęcia starcia, nikomu nie mogły być wówczas znane w swoich skutkach. Chociaż teoretycznie każdy zapowiadał, że druga wojna światowa będzie odmienna od pierwszej, działał jednak dyktat wyobraźni, urobionej według wyglądu wojny 1914–1918. Bo nasze myślenie, nasza wyobraźnia operuje zastanymi schematami dużo częściej, niż o tym wiemy, a momenty całkowitego zagubienia historycznego polegają zazwyczaj na tym, że przedawniony schemat wyobrażeń okazuje swoją nieskuteczność, a wyobraźnia mimo to czepia się go w sposób rozpaczliwy. Tak też czepiała się w oczekiwaniu drugiej wojny, z zupełnie ponadto paradoksalnym przydatkiem. Nikt absolutnie w to nie wierzył, ażeby nowa wojna jako całość miała być dłuższa od poprzedniej, a mimo to poszczególne ofensywy i kampanie bynajmniej się nie skracały w proporcji tego oczekiwania. Przeciwnie, wojna jako całość miała być krótka, a poszczególne kampanie miały być o długości mniej więcej zbliżonej co w pierwszej wojnie światowej. Dziwny splot trwogi ze schematem! Sposób wywalczenia zwycięstwa w tamtej wojnie, zbliżony do partii szachów, którą się poddaje na długo przedtem, zanim wszystkie figury zostaną wybite, utwierdzał jeszcze mocniej ten splot i nie pozwalał przewidzieć zaciekłości ideologicznej drugiej wojny światowej.
Nie wiedzieliśmy bowiem, że jeśli idzie o sztukę militarną, pierwsza wojna światowa raczej była wyjątkiem niż regułą. Po krótkiej fazie ruchomej — marsz na Paryż, ruchy frontu wschodniego — zastygła w operacjach niesłychanie przewlekłych, nieproporcjonalnie krwawych wobec zysków taktycznych. Stało się to z powodu przewagi obrony nad atakiem. Czołg i samolot jako broń napastnicza, dająca mu możliwość inicjatywy i ruchu, pojawiły się zbyt późno i były technicznie zbyt niedoskonałe, ażeby zaważyć na ostatecznym wyniku. Główną bronią tamtej wojny światowej wydaje się karabin maszynowy jako broń trudna do zniszczenia najbardziej uporczywym ogniem artyleryjskim, a zabójcza dla piechoty muszącej atakować bez osłony rowu strzeleckiego. Mają rację ci, którzy piszą, iż pierwsza wojna światowa była właściwie okresem wielkiego upadku sztuki wojennej, albowiem nie są jej świadectwem rzezie setek tysięcy dla zdobycia jednego wzgórza, jednego fortu. Dodajmy wszakże, że ten upadek wywołany był przede wszystkim ówczesnym stanem techniki produkcyjnej, która nie dostarczała dowódcom środków zdolnych na polu bitwy przemienić olbrzymie masy wojsk nowoczesnych w jednostki ruchu i inicjatywy.
Nie wiedzieliśmy nadto, że aktem rozegranym nad Wisłą otwiera się widowisko wielu błyskawicznych i efektownych kampanii, z których każda zamykała się werbalnym epilogiem Adolfa z wąsikami, tak brzmiącym, jakby historia wojen niczego podobnego dotąd nie oglądała. Armia odpowiednio zaopatrzona w nowoczesną technikę ruchu z równą sprawnością poruszała się po bezdrożnych równinach Polski, co przez gęste linie fortyfikacji zachodnich, co pośród gór i przełęczy bałkańskich. Poruszała się mimo niebywałego skomplikowania swego aparatu. Motor docierał wszędzie — to niewątpliwie było nowością. Wędrowcy na drogach wrześniowej ucieczki modlili się każdej godziny o deszcz, sądzili bowiem, że tylko brak odpowiedniej ilości błota na polskich drogach pozwala się posuwać gąsienicom niemieckich czołgów. Resztę historia oglądała, i to w lepszych wydaniach. Bonaparte spadający niespodziewanie z Alp w kampanii włoskiej na tyły Wurmsera czy Gustaw Adolf z niewielką armią przemierzający błyskawicznie całe Niemcy dokonywali w proporcji swoich czasów większego zaskoczenia od generałów hitlerowskich. Nie wspominajmy już Hannibala czy Aleksandra Wielkiego.
Nie wiedzieliśmy również, że ten polski akt pierwszy, jeżeli wnosi elementy całkiem nowe, wnosi je nie tylko dla rozbitej armii polskiej. Istnieje powiększający się w miarę rozwoju historii stopień rozprężności siły militarnej. Na prostym schemacie objaśnijmy, co ów termin oznaczać może. Wyobraźmy sobie wojownika, który z bronią znaną starożytnym wyrusza pieszo w pochód wojenny w kraju całkiem niezaludnionym, stepowym, pozbawionym większej ilości zwierzyny. Posiada miecz, tarczę, włócznię, a koń nie stanowi dla niego instrumentu bojowego, ponieważ wojownik ten nie nauczył się posługiwania strzemionami i łatwo go z siodła strącić. Jego działanie bojowe ściśle jest zależne od prowiantu, który zdołają unieść jego tabory, a tych pojemność możliwą do zabrania nietrudno przewidzieć. Można tych wojowników uzbroić wielu, ale naprawdę do walki użyć się oni dają tylko w pewnej proporcji pomiędzy tymi warunkami naturalnymi a siłą nagromadzoną do walki. Stopień rozprężności tej siły jest bardzo niski. Ale ci sami wojownicy niech uformowani będą w oddziały jazdy zaopatrzonych w strzemiona, jazdy mało dla siebie wymagającej i zdolnej przebywać wielkie przestrzenie, zyskują promień siły tak wielki, że zanim przeciwnik się opamięta, leży na obu łopatkach. Schemat wymyślony? Nie, w schemacie tym powtarzamy rzeczywiste przejście militarne od starożytności do wędrówek ludów.
Nie wiedzieliśmy, że zakreślony przez użycie czołgu i samolotu promień siły tak się rozprzestrzenił, że potrafi swoim zasięgiem od jednego rzutu ogarnąć całe państwa. Rychło ogarnął prawie całą Europę kontynentalną, a wrzesień polski został tylko wielkimi manewrami. Zdobycz niemiecka osiągnięta w kampanii wrześniowej stanowiła tylko pierwszy okrąg obwiedziony ruchem cyrkla o nowym ramieniu. Stało się to dzięki tkwiącym w czołgu i samolocie właściwościom pośpiechu i natychmiastowego wyzyskania sukcesu. Te obydwie bronie nadwyżkę siły, jaką posiada lepiej uzbrojony i lepiej do wojny przygotowany napastnik, przenoszą natychmiast w kraj napadnięty, zagarniają w promieniu dotąd nieoglądanym.
Nie wiedzieliśmy spraw jeszcze ważniejszych. Oto zaledwie wstępne ogniwa wojny przynoszące błyskawiczne zwycięstwa Niemiec stały się zrozumiałe militarnie, kiedy ten sens znów został przewrócony w wielkich zmaganiach na Wschodzie. Znowuż się okazało, że ponad współczesną techniką wojenną górują klasyczne i pradawne prawidła wojny, proporcja ogólnego stosunku sił, stosunku przestrzeni, materiału ludzkiego i jego liczebności. Okazało się, że ów promień siły, jeżeli mu się przeciwstawi odpowiednia głębia teatru wojennego, pozwalającego w nim rozpuścić skutki szoku powstałego po przełamującym uderzeniu, jeżeli natrafi on na dowództwo zdolne odnawiać swoje rezerwy, wówczas nie tylko nie zakreśli kręgu wokół nowej zdobyczy, ale promień ów, złamany, zmuszony do skracania się, powróci do gniazda wyjściowego i jak cierń wbije się w serce napastnika.
Nie wiedzieliśmy sprawy jeszcze donioślejszej. Czynnik oporu ideologicznego oraz bezwzględnej wiary w słuszność bronionej sprawy, kiedy przydanym mu zostało odpowiednio silne ramię techniki wojennej, osiągnął w armii radzieckiej współudział w zwycięstwie niespotykany od czasu tryumfu wojsk walczącej rewolucji francuskiej. Wojna, która póty składała się z błyskawicznych epizodów, póki w odrębnych pojedynkach narzucanych przez Niemców przeciwnikom dobieranym według najdogodniejszego dla Hitlera porządku dzisiejsza technika wojenna mogła się rozprężać i połykać całe państwa, ta wojna rozciągnęła się w kampanie niezwykle wyczerpujące i długotrwałe, odkąd te nowe okoliczności znalazły się we względnej równowadze. Ale pod bombami w poranek 1 września 1939 któż przypuszczał, że bomby te będą padać dłużej aniżeli pociski w pierwszej wojnie światowej?
Nie wiedzieliśmy pierwszej jesieni z tych spraw jeszcze ważniejszych, że swoje błyskawiczne zwycięstwa początkowe zawdzięczają Niemcy nie tyle czołgom, ile nieprzedawnionej w ich przekonaniu sytuacji politycznej powstałej po układzie monachijskim. Nie wiedzieliśmy, że dlatego tak niecierpliwie przyspieszają kampanię polską, by złożywszy dowód siły, ukłonić się przez kanał La Manche i dać do zrozumienia, że sytuację monachijską można i teraz odtworzyć. Nie wiedzieliśmy, że ukłon ten powtórzą jeszcze nieraz. Specjalnie w przeddzień najazdu na Związek Radziecki: oto wykonujemy zlecony nam wówczas, w tamtej konfiguracji politycznej, kierunek ekspansji, przeprowadzamy na własną rękę, ale nie we własnym tylko imieniu krucjatę antykomunistyczną. Nie wiedzieliśmy, że swoją metodę wypreparowywania przeciwnika z jego naturalnych koneksji politycznych zawdzięcza Hitler sytuacji monachijskiej.
Kto nie wiedział? Będę się starał mówić o stanowisku politycznym każdej warstwy społecznej naszego kraju, ale w tym wypadku liczba mnoga oznacza warstwę, do której należę. Inteligencja polska naprawdę najmniej wiedziała.
IVPierwszej jesieni wojennej nie znaliśmy zatem prawie wszystkich „dlaczego”. Poczuliśmy jedynie, że na głowy runął strop. Ale właśnie dlatego, że istotna proporcja klęski i jej powody docierały w stanie zamąconym, padający na głowę strop wywoływał szok, który przebiegał przede wszystkim według polskiego wymiaru klęski. Przynosił wstrząs, który nakazywał poszukiwać przyczyn we własnym domu, w jego złym politycznie i społecznie urządzeniu. I ten wstrząs byłby już pierwszej jesieni mógł uzdrowić politycznie społeczeństwo polskie, gdyby... Tych „gdyby” będzie wiele. Niewątpliwie jednak na krótki okres uzdrowił, a z czego uzdrowił, rozpatrzmy poprzez wspomnienia.
Powstanie niepodległego państwa polskiego w wyniku pierwszej wojny światowej było rezultatem zupełnie wyjątkowej konfiguracji politycznej. Konfiguracji, w jakiej tak kończąca się Rosja carska, jak wstrząsane klęską Niemcy cesarskie nie były zdolne wywrzeć istotnego wpływu na powstające pomiędzy nimi państwo. Kiedy ponadto po wojnie 1920 roku udało się Piłsudskiemu zrealizować częściowo kuszący go program ekspansji ku wschodowi, powstało złudzenie, że niepodległość swoją Polska międzywojenna zawdzięcza własnej sile. O decyzji partii komunistycznej w Rosji przekreślającej traktaty rozbiorowe i uznającej prawo Polski do samodzielności państwowej mało kto pamiętał. Mało też kto pamiętał o wpływie tej decyzji na politykę państw koalicyjnych wobec sprawy niepodległości Polski pod koniec pierwszej wojny światowej. Upadek Rosji carskiej rozwiązał tym państwom ręce i uwolnił od zobowiązań sojuszniczych, ale nie dlatego, ażeby naprawdę mocarstwom zachodnim zależało na sprawie tej niepodległości czy na dopełnieniu nadziei moralnych ciągnących się od stuleci. Dlatego natomiast, ponieważ w nowej grze politycznej wypełniającej się na przedpolu Związku Radzieckiego państwo polskie stawało się istotnym elementem tej gry. Stworzyć miało i tworzyło główne ogniwo kordonu sanitarnego oddzielającego Rosję komunistyczną od reszty Europy, z chwilą kiedy zawiodła interwencja bezpośrednia.
Tymczasem w Polsce trwało złudzenie niepodległości odzyskanej wyłącznie dzięki samym sobie. Złudzenie przerodziło się w mit troskliwie pielęgnowany przez obóz sanacyjny, a z chwilą oderwania Polski od łączności z kontynentalną polityką francuską, po roku 1933, ten mit w propagandzie obozu rządzącego wybujał ponad wszelką miarę. W tych dopiero latach na serio głosi się mocarstwowość Polski, a frazes taki jest konieczny jako zasłona dymna osłaniająca przed własnym społeczeństwem awanturniczą politykę zagraniczną u boku Niemiec i Włoch. Bo społeczeństwo w olbrzymiej większości nie posiadało zaufania
Uwagi (0)