Nasi okupanci - Tadeusz Boy-Żeleński (jak czytac ksiazki za darmo w internecie txt) 📖
Nasi okupanci to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego wydany w 1932 roku. Autor porusza w nich problematykę związaną z różnymi aspektami seksualności, małżeństwa i macierzyństwa, konfrontując realia społeczne z nakazami nauki Kościoła katolickiego.
Publikacje tego rodzaju narażały Boya na konflikty z duchownymi oraz przedstawicielami konserwatywnych kręgów społeczeństwa, zyskał jednak rozgłos i uznanie za swą odwagę cywilną wśród środowisk świeckich, zajmujących się propagowaniem świadomego macierzyństwa i ułatwianiem rozwodów. W artykułach zebranych w tomie Nasi okupanci autor atakuje hipokryzję dogmatycznego kleru oraz dewocyjnego otoczenia. Wskazuje przy tym jednakże, że istnieje duże zapotrzebowanie na rozsądnych i zważających na ludzkie potrzeby księży.
Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, którego twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach zarówno komentował życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nasi okupanci - Tadeusz Boy-Żeleński (jak czytac ksiazki za darmo w internecie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
A głos lekarzy jest tu szczególnie ważny. Bez względu na to, czy Poradnie Świadomego Macierzyństwa będą się mnożyły i w jakim tempie, zawsze — zwłaszcza na prowincji, w szpitalach, w kasach chorych — lekarze pozostaną naturalnymi ośrodkami w tej dziedzinie higieny, a od ich oświecenia, od ich poglądów, od ich dobrej woli zależeć będą losy milionów kobiet, dzieci i rodzin.
Dotąd stanowisko lekarzy w kwestii zapobiegania ciąży było — zwłaszcza w stosunku do klas ubogich, najbardziej tego potrzebujących — przeważnie negatywne. Wynikało to z sugestii wielu fałszywych pojęć, które zaledwie teraz — w ogniu dyskusji — zaczynają się przejaśniać; ale — powiedzmy wręcz — wynikało to również z ich niedostatecznej wiedzy w tej dziedzinie. Studia lekarskie na naszych uniwersytetach nie zajmowały się zupełnie środkami zapobiegawczymi; przemilczały wstydliwie i godnie ten dział higieny, mimo że lada student wylicza przy egzaminie szereg okoliczności — bodaj czysto lekarskich — w których ciąża jest niebezpieczna i niepożądana. Faktem jest, że pod niechęcią lekarzy do udzielania porady w tej mierze krył się często zupełny brak doświadczenia i maskowana powagą bezradność.
Doc. Lorentowicz stwierdza ten brak przygotowania i stara się go wyrównać szczegółowym wykładem o środkach zapobiegawczych. (Dobre i to, choć nie zastąpi kursu praktycznego). Zarazem, dr Lorentowicz stawia zasadę, że wobec naporu zagadnień życiowych — nędzy, bezrobocia, degeneracji rasy, rosnącej plagi poronień — a także wobec doniosłych przemian obyczajowych w dziedzinie seksualnej, zachodzi dla lekarzy konieczność „poddania rewizji dotychczasowych poglądów na środki zapobiegawcze”.
Nie może się utrzymać — mówi dalej — negatywne stanowisko lekarza, oparte na fałszywych pojęciach o „godności stanu”. W każdym wypadku zwrócenia się pacjentki z prośbą o zalecenie środka ochronnego, lekarz powinien sumiennie i życzliwie rozważyć motywy konieczności ograniczenia potomstwa... Szorstka, bezwzględna odmowa oddaje kobietę w ręce partaczy i szarlatanów... Nie wystarcza również powiedzieć chorej: „pani musi się starać o to, aby nie zajść w ciążę”. Jeżeli lekarz uzna, że podane motywy zasługują na uwzględnienie, powinien nie tylko wskazać najodpowiedniejszy środek ochronny, ale nauczyć chorą posługiwać się nim... „Wobec beznadziejności walki z poronieniami zbrodniczymi, dopóki społeczeństwo i państwo nie roztoczy należytej opieki nad ciężarną matką i dzieckiem, a zwłaszcza matką i dzieckiem nieślubnym, dopóki państwo i obywatele nie wezmą na swoje barki ciężaru wychowania liczniejszego potomstwa rodzin niezamożnych, dopóty polecenie środków zapobiegawczych zajściu w ciążę musimy uznać za celowe, słuszne i pożądane”.
Oto wypowiedź jasna i kategoryczna.
Jeszcze jedno godne jest uwagi w tej broszurze. Mianowicie doc. Lorentowicz stwierdza, że o ile encyklika papieska z r. 1930 (Casti connubii) bezwarunkowo i bez wyjątków — nawet gdy chodzi o życie matki — potępia i odrzuca przerywanie ciąży, o tyle w sprawie zapobiegania ciąży taż sama encyklika przechyla się ku liberalizmowi. Doc. dr Lorentowicz cytuje jej autentyczny tekst, mówiąc: „co dla interesującej nas sprawy ma duże znaczenie, encyklika uznaje wskazania społeczne i eugeniczne dla zapobiegania ciąży: Wolno natomiast i winno się mieć na względzie to wszystko, co przemawia za indykacją społeczną i eugeniczną, byleby się to osiągało środkami dozwolonymi, uczciwymi i w słusznych granicach” (str. 39 polskiego przekładu encykliki).
Jeżeli interpretacja doc. Lorentowicza jest trafna, wynikałoby z niej, że prowadzona u nas przez pewne sfery akcja przeciw idei świadomego macierzyństwa nie ma żadnego autorytatywnego uprawnienia, sprzeczna jest z humanitarnymi intencjami papieża i stanowi jedynie etap samowolnej i egoistycznej walki naszego kleru o straszliwy „podatek obrotowy” od rodzących się daremnie i mrących masowo dzieci.
Handlarze wzniosłym towarem, jak ich nazwał Skiwski — a ten zna ich dobrze! — są bardzo zaniepokojeni. Czują, że sklepik zagrożony. Nowa ustawa małżeńska, reforma kodeksu karnego... słowem, trochę światła i powietrza, a ich handelek prosperuje tylko w ciemnościach i zaduchu. Toteż trzeba widzieć, jak się dziś krzątają, trzeba ich widzieć przy robocie!
Powstała, jak wiadomo, w Warszawie pierwsza poradnia zapobiegania ciąży — Świadome Macierzyństwo. Znany jest ustrój takich poradni, istniejących od lat w wielu krajach; celem ich — przeciwdziałanie pladze poronień, rabujących zdrowie i życie tylu kobietom. Wobec tego, że paragrafy są tu bezsilne, a nawet szkodliwe, jedynie ochrona przed ciążą — tam gdzie ciąża byłaby katastrofą — może być skutecznym lekarstwem.
Otóż, na pierwszą wiadomość o otwarciu poradni powstał krzyk. Interpelacje, artykuły, komunikaty. Ale nie walczą lojalną bronią, nie ufają ani swoim argumentom, ani swojej pozycji moralnej. Biorą się do rzeczy inaczej: robią — jak się to mówi — wariata. Przedstawiają nową poradnię jako stację dla poronień, rozdzierają obłudnie szaty nad szkodliwością tego zabiegu, przytaczają statystyki. I nic nie pomagają tutaj żadne wyjaśnienia: powtarzają uparcie swoje z całą złą wiarą świętoszka.
A teraz jak wygląda druga strona medalu. Weźmy do ręki numer „Gazety Warszawskiej”, numer niedawny, z października 1931 r.
Jest tam ogromny stukilkudziesięciowierszowy anons — anons w tekście: wiadomo co się za to płaci — reklamujący preparat leczniczy. W samym anonsie nic osobliwego, ot, zwykła sobie reklama apteczna: środek pomaga oczywiście na wszystko, grypa, angina, malaria, gruźlica, krztusiec, kaszel, bóle głowy, choroby żołądka, wątroby, katar żołądka, płuc i nerek, bóle kości, nerwica serca, dyzenteria i wszelkie inne niedomagania. Słowem, żyć nie umierać. Ale prawdziwy sens tego kosztownego anonsu mieści się dopiero w końcowej specjalnej uwadze, która brzmi:
Uwaga: Kobietom w odmiennym stanie — w okresie pierwszych 15 dni — przyjmowanie pigułek X... w ilościach większych niż po 6 sztuk 3-4 razy dziennie nie jest wskazane, bowiem użycie w większych ilościach wywołuje silną cyrkulację krwi, skutkiem czego niezawodnie powoduje niepożądaną reakcję.
Cel anonsu jest zupełnie jasny; wszystko inne jest dekoracją, chodzi tu po prostu o reklamę środka na... spędzenie płodu. Nawet dawkę oznaczono. Ten system ukrytej negatywnej reklamy jest doskonale znany; szczególnie znajduje zastosowanie w pismach „dobrze myślących”, bogobojnych, które tym sposobem mogą — wedle rosyjskiego przysłowia — „i cnotę zachować, i kapitał zebrać”. Obleśna formuła anonsu — owo „niezawodnie powoduje niepożądaną reakcję” — trafia zresztą doskonale w styl naszych świętoszków.
A wiecie, jak się kończy ta propaganda środka na spędzenie płodu podsuwanego — dla miłego grosza — przez „Gazetę Warszawską”?
Kończy się tak:
P. S. W interesie społeczeństwa i dla dobra ogółu uprasza się o przedruk powyższej notatki we wszystkich dziennikach i czasopismach prowincjonalnych.
Czynimy niniejszym zadość tej prośbie. I z kolei my prosimy wszystkie pisma o przedrukowanie naszego artykuliku. W interesie społeczeństwa i dla dobra ogółu. Bo może za wiele już tego cynizmu, nawet jak na „handlarzy wzniosłym towarem”?
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W trakcie wznowionej obecnie polemiki o „świadome macierzyństwo” obiega prasę pewnego typu ustęp wyjęty z mojego Piekła kobiet i odpowiednio spreparowany:
„Trzeba w tym indywidualizować: w pewnych klasach wreszcie należy wychowywać kobiety nieświadome i nienawykłe do elementarnej nawet higieny”.
Zarówno z tego zdania jak i z całego ustępu, który je zawiera, wynika jasno, że, o ile kulturalniejszym kobietom wystarczy wskazać środki zapobiegawcze, o tyle innym, nienawykłym do elementarnej higieny kobiecej, trzeba wszczepić jej pojęcie, gdyż inaczej wszelkie pouczenia będą złudne i bezsilne, jak to wskazuje codzienna praktyka. (Zatem: „...Trzeba wychowywać kobiety, o ile są zupełnie nieświadome...” itd.). Któż by uwierzył, że te moje słowa będą przekręcone i interpretowane w tym sensie, że ja jakoby żądam, aby całą klasę kobiet utrzymywać w nieświadomości i ciemnocie, i na nią przerzucić ciężar płodności?! „Czy Boy nie rozumie — wykrzykuje mój komentator — że tym jednym zdaniem przekreśla cały sens całego swego wystąpienia, że stwarza jakąś klasę „niewolnic płodności”...
Pośpieszam tedy uspokoić zaniepokojoną ludność: nie mam zamiaru stworzyć klasy „niewolnic płodności”.
Oto co obecnie w Polsce nazywa się dyskusją i polemiką...
Wśród wielu listów, jakie w związku z poruszonymi przeze mnie kwestiami otrzymałem, uderzył mnie jeden, znamienny tym, że pochodzący z kół ziemiańskich. List ten, a właściwie korespondencja, przeznaczona była przez autora do druku; ale żadne pismo nie chciało jej przyjąć... Skierowana na moje ręce, ukazała się w „Wiadomościach literackich”. Przytaczam ją tutaj, ponieważ stanowi wymowny argument na poparcie mego twierdzenia, iż żyjemy w atmosferze fikcji, jaką jest we wszystkich tych sprawach tzw. opinia społeczeństwa.
Wiadomość o projekcie ustawy małżeńskiej nie przeszła u nas bez echa; zaczęło się jednak, niestety, nie od poklasku; wręcz przeciwnie, od protestu! Protest ten, ubrany w napuszone frazesy, sztuczny i pretensjonalny, padł z ust polskich biskupów. Nie straszono nas wprawdzie piekielnym ogniem i szatanami, niemniej straszne jednak ukazano nam horyzonty. A więc zaraza bolszewicka, zagłada ojczyzny, honoru i rodziny! Atak rozpoczął się od razu na wszystkich frontach; zmobilizowano więc całą regularną armię... księży, a nawet rezerwy, tj. sodalicje. Tak zmobilizowane szeregi mają organizować bunt przeciw projektowi, urządzać wiece, gromić z trybun i stojącej do dyspozycji „swojej prasy” rozpustny projekt, zbierać podpisy do głębi oburzonego społeczeństwa, któremu chcą narzucić tę obrazę moralności.
Jak to oburzenie społeczeństwa w rzeczywistości wygląda, przytoczę na autentycznym przykładzie wydarzenia, którego świadkiem byłem przed jakimś czasem. Odwiedziłem znajomych na wsi; wieczorem przychodzi na obowiązkowego bridża ksiądz proboszcz; w trakcie rozmowy oświadcza, że miał cały dzień mnóstwo roboty z uświadamianiem swych owieczek o „heretyckim projekcie nowej ustawy małżeńskiej”; z zadowoleniem stwierdza, że argument, iż w myśl projektowanej ustawy żony będzie można „dowolną ilość razy zmieniać”, spowodował wszystkie kobiety do masowego składania podpisów na proteście. Dalej zwraca się czcigodny ksiądz do gospodarzy domu z prośbą, aby również protest ten podpisali i spowodowali służbę dworską do podpisania. Pani domu, gorliwa sodaliska, z wielkim rozmachem i oburzeniem objawiającym się nieczytelnością podpisu, sygnuje protest i co rychlej mknie do kuchni zbierać głosy maluczkich. Po chwili wraca z tryumfem. „Wszyscy podpisali — powiada — a ci, co nie umieją pisać, położyli krzyżyki”. „Oświadczyłam im — mówi ta zacna matrona — że straszliwe niebezpieczeństwo zagraża rodzinom; za podszeptem złego ducha ma być wprowadzona ustawa, w myśl której mężowie będą mogli bezkarnie porzucać żony wraz z dziećmi na ulicę bez zaopatrzenia, sobie zaś będą mogli brać inne kobiety, żony zaś będą mogły swobodnie i dowolnie zmieniać mężów, itd. W końcu oświadczyłam, że kto nie podpisze, solidaryzuje się z tym bezeceństwem i nie pozostanie chwili dłużej w służbie!” Naturalnie, że po tym końcowym fortissimo oburzenie przeciw reformie było żywiołowe. Wszak groziła utrata posady! Podpisy, a częściej krzyżyki, sypały się jak z rogu obfitości. „Podpisał” kucharz i lokaj, stangret, a nawet dwie dziewki kuchenne wraz z pokojową nagryzmoliły, oburzone, krzyżyki.
Zaiste, sukces nie lada! I to wszystko dzieje się w XX w. w centrum Europy! Można by płakać ze śmiechu, gdyby się nie musiało wyć z oburzenia. W ten „uczciwy” sposób zbierze się w całym kraju i kilkaset tysięcy podpisów. Wprawdzie jestem przekonany, że czynniki rozstrzygające nie dadzą się zastraszyć, chodzi mi jednak o scharakteryzowanie oburzającej działalności duchowieństwa i pokrewnych stowarzyszeń w tak ważnej kwestii. Blagą i terrorem zdobywa się podpisy ludzi nieświadomych. Bo któryż z parafian czy sodalisów zdobędzie się na odmówienie swego podpisu, jeśli ksiądz proboszcz tak nakazuje? Kto ze służby dworskiej nie podpisze, jeśli chlebodawca da mu do zrozumienia, że w przeciwnym wypadku straci posadę?
Nie ma prawie gazety, w której by usłużni wasale duchowieństwa nie pomstowali przeciw projektowi: w sodalicjach szaleją dewotki, ambony co niedzielę gromią rząd i projektodawców, Polskie Radio usłużnie roznosi na falach eteru te gromy w najdalsze zaułki. A z przeciwnej strony nie robi się nic. Wielki czas zorganizować kontrpropagandę, uświadamiać ogół przez prasę, odczyty i radio o pożyteczności reformy. Raz zwalić ten chiński mur. Całe społeczeństwo potrafi to należycie ocenić.
Stefan Theodorowicz.
Obiega prasę prowincjonalną artykulik mnie poświęcony, w którym znajduje się następujący ustęp:
„...tylko nienawiść do Kościoła mogła podyktować p. Boyowi złośliwą anegdotkę o Siostrach zakonnych, posługujących chorym po szpitalach. Siostry te — zdaniem jego — wbrew przepisom lekarskim w jakimś szpitalu zbierały się z rozmysłem na wspólne modlitwy razem z Siostrami z oddziału zakaźnego i roznosiły w ten sposób szkarlatynę na chirurgiczny oddział dziecinny, w tej zbożnej myśli, aby z tych niewinnych istot przedwcześnie przysporzyć niebu aniołków”...
Czytając tę bajeczkę, opartą na bezwstydnym przeinaczeniu moich słów i myśli (patrz List biskupi) zastanawiałem się, skąd się ona mogła wziąć i kto ją puścił w obieg? Przypadkowo trafiłem na źródło: jest nim — oczywiście! — „Gazeta Kościelna”, artykuł zaś podpisany jest inicjałami: X. J. M.
Wciąż i wszędzie te same metody! Widocznie muszą być skuteczne w pewnych kręgach... Ale czy nie za drogo opłacone są doraźne sukcesy takich metod? Czy ich mistrze zdają sobie sprawę z tego, że dzięki nim, przymiotniki katolicki, kościelny mogą się stać stopniowo dla całego oświeconego społeczeństwa godłem kłamstwa, oszczerstwa, ciemnoty? Doprawdy, kiedy się czyta takie ponure brednie, ocenia się skarby mimowolnego humoru zawarte w dziełku księdza Pirożyńskiego! Ten dobry redemptorysta dostarczył przynajmniej śmiechu całej Polsce. No, i podpisał się pełnym imieniem i nazwiskiem. Nie tak jak X. J. M., którego inicjały dosyć są szczelne, aby zakryć człowieka, a dosyć przejrzyste, aby zdradzić że autorem tej naiwnej i brzydkiej potwarzy jest — kapłan katolicki. Fe!
Uwagi (0)