Życie na Korei - Andrzej Sosnowski (bibliotek cyfrowa TXT) 📖
Krótki opis książki:
Jeśli wierzyć autorowi, „Korea” była slangowym określeniem osiedla między Domaniewską a Woronicza (obecnie znajduje się tam dzielnica korporacyjnych biur, znana jako Mordor).
Życie na Korei było natomiast tomikiem równie odległym od dominujących w latach 90. dykcji „klasycystycznej” i „barbarzyńskiej”. Zamiast tego tomik stawia pytanie: „Czy zasłużyłeś na górnolotną fikcję / tego życia bez faktów, ten wszędobylski sens?”. W przypadku Sosnowskiego odpowiedź może być wyłącznie twierdząca.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Andrzej Sosnowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Życie na Korei - Andrzej Sosnowski (bibliotek cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Sosnowski
na dzień stają się
coraz trudniejsze? Kończy się era tańca, zaczyna
czas lotów. Bo mówisz, że wystarczy tchu nabrać w piersi
i zawrócić sobie w głowie, żeby daleko odjechać —
chociaż niekoniecznie „w nowe uczucie i hałas”.
„O zamki! O sezony!” Jakże my potrafimy
studiować szczęście w ciszy lotu
ponad kolorową architekturą Paula Klee,
która nagle stała się jedyną architekturą marzeń
mówiącą dziecinnymi barwami wokół samochodów
coraz szybszych, w których wygodnie rozparci
wzbijamy się lekko w powietrze! Bez kamiennego snu
o sile ciążenia, niemi, zbawieni od słów,
a więc wolni od całego świata, który błyskał w nas
tyloma językami! Czy jest jakaś alternatywa?
Po gapowatym dzieciństwie — nerwowa młodość, potem
kołnierz na uszy i znieczulające podróże,
żeby szybko przejść przez czas umierania bliskich,
żeby wykroić trochę czasu dla własnej beztroski
przed procesem? Starość w ubożuchnym kraju,
gdzie zza pozorów importu wyzierają zniszczone twarze?
„Historia”, na szczęście, „osiąga niemy koniec”.
Chociaż są jeszcze frajerzy, co mówią: „życie
cię nauczy, życie ci jeszcze pokaże”.
Też coś.
Dzień miękko ląduje w mroku
prześlizgnąwszy się nad smugą kolorowych świateł
wyznaczających pas ku ciszy i snom.
Milkną maszyny, noc wstaje z palcem na ustach,
noc św. Bartłomieja, albo inna noc,
o której będzie głośno tak jak jest głośno
po codziennej katastrofie, kiedy ludzie i mrówki
biegają bezładnie, skandując sensacyjne wieści
szyframi, z których kpi zaraz zlekceważony
wrak — nierealny jak pożar widziany w dzieciństwie.
Dzień miękko siada w mroku
niedbale napomknąwszy o kilku prostych sprawach,
które gasną jak ekrany telewizorów.
Zasypiają wieże kontrolne i radary,
przerażony umysł gubi się wśród fikcji,
ból tonie w morfinie, troska śmieje się do szklanki,
spocony kochanek odwraca się do ściany
po pięciotysięcznym wytrysku i ma wszystkiego dosyć
i tę błogą pewność, że życiu sprostali skutecznie,
amortyzując je delikatną jak mgiełka gumą,
jagnięcą błoną lub precyzyjnym krążkiem.
(Nie mamy nic przeciwko temu). Omdlewają nerwy
wytarte głęboką pieszczotą i czy właśnie
nie o uwolnienie od nerwów nam chodziło,
czy nacisk jaki kładziemy na dziś, tu i teraz
nie jest próbą rozciągnięcia „teraz” w bezczas
barwny i wesoły jak karnawałowy balonik?
Bo, jak mówi Rilke, „dostosowała się tam istotnie
życia niebiańska połowa do półkulistej misy
istnienia, jak dwie pełne hemisfery łączą się
w jedną świętą, złotą kulę”. I dalej: „masywna
konstelacja straciła ciężar i uniosła się w przestrzeń”.
Można więc przedłużyć stadium estetyczne
w nieskończoność, rozciągając je wzdłuż i wszerz,
zwielokrotniając wrażenia. Czy jest opozycja?
Ci, co mówią: „lata iluzji, lata kryzysu, lata wojen”?
Ci, którzy lgną do życia zdegradowanego,
uszczypnięć w nerwy, słów, co „mają ciężar losu”?
Bo przecież są ciche upomnienia bomb, aluzje
terrorystów i ulicznych proroków, a ponad wszystkim
jeszcze pląsa balon polityków — sale konferencyjne,
rezydencje, nadęte pałace pełne luster
i małych mikrofonów, co zawzięcie pracują
nad szumem deklaracji i proklamacji
napełniających świat szeptem flatus vocis7, flatus vocis.
Nie będzie pląsał długo. Nudzi
ta obowiązkowa opozycja. Życie?
Niech nasz komputer zrobi to za nas. Polityka?
Tylko patrzeć jak dygnitarze zejdą
ze stołków i przyjdą potańczyć tam,
gdzie David Bowie montuje dla wiernych
ołtarz z aluminium, szkła, światła i dźwięku.
Ha, chociaż taka zwyczajna młodzież
pewnie zawsze będzie wolała faceta z gitarą,
który się zabija. Tutaj, powiedzą, tu jest autentyczność,
cudowny chłop, który dużo wiedział i naturalnie
nie mógł już wytrzymać. Im jest zawsze mało,
oni zawsze będą w beznadziejnej sferze
„musisz być sobą”, frajerzy, jeszcze nie odkryli
czaru fałszerstw i przebrań, jeszcze nie dostali
anonimowej pocztówki z napisem: LIFE IS NOT
A CABARET (It’s a fucking circus), jeszcze nie szli drogą
do Cytadeli, nie stali na pięknych schodach
Charlesa Mackintosha w podmuchu światła
wydymającego balonowe spodnie, unoszącego ich
do Musee Horta, albo choćby (niespodziewanie)
pod Castel Sant’Angelo, gdzie romans
byłby o tyle bardziej staromodny i amerykański.
Oni powiedzą: „Ponosi nas cokolwiek halucynacyjna
skłonność ducha, czy zatem seks i nekrolog
są jedynymi sposobami, żeby życie trzymać krótko?”
Dzień miękko osiadł w mroku
i zmierzchającemu światłu znów się udało
zaczarować świat. Delikatne cienie,
gęsto rosnące, obejmują sprawy i rzeczy,
wydając nas snom i fantasmagoriom jawy.
Szał, zwielokrotniony w lustrach, nietoperzowy taniec
Loie Fuller, ta zamieć skrzydeł, uzyskuje
dwuznaczną autonomię. Nazywają to ignorancją,
ale czy można zaufać błaznowi,
mistrzowi mowy dwoistej i królowi tamtego świata,
w który się wchodzi przez wrota z kości słoniowej?
O córo Afrodyty uwodząca śmiertelnych.
Czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do twych lat
dziewczęcych, kiedy siedzę tutaj przed snem i snuję
opowieść? Język umie chodzić jak maszyna do szycia
i kiedy jedna tkanina pruje się, druga
spływa obfitymi fałdami i właściwie o co
chodzi? Sny przypominają te zmierzwione chmury,
kładą fresk na strop czaszki i czoło
marszczy się nad owsianką jak kałuża, ale to już wszystko
jeżeli pominąć te inne ranki, legendarne,
kiedy światło drży jak palce sprawdzające żyletkę,
kiedy przyciskasz szklankę do ust, szkło pęka
na wargach i mówisz: „Miliony
łanem cienia płyną ulicami, z ust
ścieka im krew, zagryzają wargi do krwi
iodchodzą w zacisze złudzenia”. Do krwi,
to dobre, to jest takie Lenzowskie
szukanie guza, lubieżne pragnienie,
żeby rzeczywistość zgwałciła cię ze wszystkimi
ponurymi konsekwencjami. No a sny?
Ten krótki oddech z dna płytkiej narkozy
zmywanej martwą falą niepomyślnych snów
jest jak echosonda przynosząca wieści
oskrzepach lęku rozsianych w arteriach.
Ale sny ściekną w dzień lub ugrzęzną
w starganych nerwach, gdy świt na sygnale
wybłyśnie zza chmur i jadąc rano
18-ką znów poczujesz się przesiedlonym
obywatelem świata — roztrzepaną wrażliwością
sfotografujesz te słynne mosty na prawo i lewo,
walące się? Mosty jak przewrócone dźwigi?
Po których pełzną windy samochodzików?
Cokolwiek. I powiesz: „Czas już na plan.
Kręcimy wszystko od «rozprzężenia zmysłów»
do końca. Do końca i dalej, daleko
dalej, do diabła i jeszcze dalej”.
Trzy wiersze z bliskiej północy
Huntsville
Le sexe est sombre, et, Henri Parisot,
parce que la poesie l’est encore plus.8
Antonin Artaud
Dni są nieistotne: sprawunki, zniewagi,
i ta szorstka jawność w tekturowych domkach
bez okiennic, zazdrostek, firanek i rolet
tak że wie się dużo i męczy wrażenie
uczestnictwa w spowiedzi każdego przed każdym,
Tu wszędzie jest skała, nuda i otwartość,
plateau ennui i beletrystycznych nastrojów
i można odpowiedzieć na każde pytanie
zadane przez kogoś dawno i daleko. A świat
nam się układa w żmudne serie rytmów
rzucanych bezładnie we wszystkich kierunkach —
fala, skowyt nura, grzmot, kroki i oddech —
jakby jakiś demiurg puszczał kaczki przez wszechświat
siedząc na kamienistej plaży w skupieniu godnym
lepszej sprawy. Ale czy cokolwiek z tego
staje się częścią umierania? Bo myślę, że śmierć
jest jak to jezioro stojące na sztorc
w powietrzu, całe skryte w rudej mgle,
grzywce światła. I to już jest noc.
A noce są ciekawsze, montują obrazy, księżyc
jak cząstka cytryny wbity w krawędź szklanki nagle
przepada we mgle i jeden dom z tektury wygląda
jak bania pinakolady na śniegu. I słychać świerszcza
„jak-jak” surową krytykę, słychać każdy oddech
i dalej wszystko trzeba robić jakby potajemnie
z palcem na czyichś ustach, z zębami
na własnym nadgarstku, bo noc niby miłość musi być
cicha i pusta jak plaża baptystów w niedzielę.
Ale i noc do nich należy, bo zorza polarna,
ta korona, przyczółek lub ostroga światła
w rzece nocy (choć dla mnie raczej oszroniona szklanka,
lub dłoń na ciepłym czole nocy) jest dość sugestywna,
by pisali farbą w sprayu na wysokich skałach
o sądzie, który przyjdzie zaraz po tym, i palcem
w lepkim kurzu na samochodach, że Jezus umarł
za nasze grzechy. A wszędzie na trawniczkach:
my presence shall go with thee9. Zaiste,
nieoswojone są tylko te chwile nad ranem,
kiedy zamiera śmiech i dogorywają gry, wywrotowe
zabawy — chińczyk na planszy od węży i drabin
jak na ironię serio. I pamiętam biel soli
na ustach, poranne pragnienie i brak uzmysłowiony,
który uświadomiony staje się sekretem
jak tamten nocny motyl, ćma wielkości dłoni dziecka,
jakby z barwnego zamszu, kropka postawiona po nocy —
emblemat snu, albo magiczny inicjał
rozpoczynający iluminowany rękopis,
którego treści nie będziemy znali.
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wild Water Kingdom
Ale te wielkie zjeżdżalnie wodne, jaki to piękny
podarek dla śmiechu i od śmiechu, w pewnym sensie, też.
Tu nie ma zahamowań. Przede wszystkim negliż;
wszyscy są prawie nadzy i nikt nie trzyma się prosto
a jeśli nawet prosto, to po to, żeby kłaść się
i spadać, lecieć z nóg ze śmiechem, kłaść się
ze śmiechu i pędzić z zawrotną prędkością
podkręcaną przez śmiech aż po eksplozję wody
co jest jak salwa śmiechu kończąca ten żart
z postawy pionowej i recept decorum. Tu jest
perpetuum mobile, alchemia ruchu dla ciała,
bo i po ciężkiej nocy, po czarnej mszy, w ciągu dwóch godzin
możesz odzyskać pełną potencję i rezon
nawet niekoniecznie rzucając się w dół z tej pionowej
zjeżdżalni czy lecąc przez lazurową rurę, lecz choćby
kołysząc się na Lazy River lub drżąc z rozkoszy
w gorącym basenie jaccuzzi. A potem dzwonią na falę
(spiętrzoną w domku bez okien), której rytm przypomina
wieczność zmuszającą do bezustannego skakania —
jakby przez błękitną skakankę czasu albo naprężoną
gumę rozpiętą na łydkach tych dwóch ratowniczek
stojących na brzegach basenu. Tu są megafony
(wszystko jest pozorem, radością momentu,
pożarem monumentu i szczęściem spadania)
i gwar, i te okrzyki wow i oh, boy zewsząd,
ciała prędkie jak rtęć i piękne nimfetki
niby tak zajęte sobą a przecież zawsze
znajdujące odpowiednią chwilę, żeby obrzucić
mężczyzn jakimś niezupełnie niewinnym spojrzeniem,
w którym migocze coś jak szybki cień uśmiechu,
przedsmak śmiechu Virginie, który Paul poczuje
niby kostkę lodu drgającą na brzuchu. I pragnę
zanurzyć się w tej folie lucide10, chcę doznać
vertige de l’hyperbole11, commotio