Życie na Korei - Andrzej Sosnowski (bibliotek cyfrowa TXT) 📖
Krótki opis książki:
Jeśli wierzyć autorowi, „Korea” była slangowym określeniem osiedla między Domaniewską a Woronicza (obecnie znajduje się tam dzielnica korporacyjnych biur, znana jako Mordor).
Życie na Korei było natomiast tomikiem równie odległym od dominujących w latach 90. dykcji „klasycystycznej” i „barbarzyńskiej”. Zamiast tego tomik stawia pytanie: „Czy zasłużyłeś na górnolotną fikcję / tego życia bez faktów, ten wszędobylski sens?”. W przypadku Sosnowskiego odpowiedź może być wyłącznie twierdząca.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Andrzej Sosnowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Życie na Korei - Andrzej Sosnowski (bibliotek cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Sosnowski
nie mówią i milkną mornele.
I tylko ten wiersz jest anomalią w naszym gorącym klimacie
przestróg, egzorcyzmów, przykazań. Idź, idź
dokąd poszli tamci, w grób usypany w powietrzu3.
Może już dorastamy do niuansów powietrza.
Pomyśl o obłokach, o tych, co idą przez życie
swobodni jak chmury, mistrzowie sprezzatury4 —
Petroniusz, Mercutio, w pantomimie rozkoszy —
„oby śmierć, choć wymuszona, robiła wrażenie
przypadkowej”. Piękne spektakle samobójstw
pośród nieważnych rozmów, urok dezynwoltury —
„dał sobie przeciąć żyły nie mówiąc nic poważnego”.
Tyle Tacyt. Chodzi o tlen dla ducha. Rozkosz,
smagły mistrz z Grecji, czułe pożądanie,
nie czarny wiatr z piekła, ale przyzwolenie
na lot serca w pochmurne niebo wrażeń wolne
od władczych fabuł celu i którejś przyczyny,
z dala od ludzi ciężkiego ducha i ciała
zgubionych w labiryncie z pojedynczym środkiem —
jakąś gołą Ariadną, krzyżem, smokiem, potworem
polityki, snami o wojnie, wiecu, tych jednoznacznościach,
które w każdej chwili mogą nastać jak rządy
Franciszka Józefa. Labirynt jest acentryczny
nawet tutaj, w Polsce. Baw się i trzymaj fason,
zadzwoń pojutrze wieczorem —
„Tu Mistrz mi przerwał, pokazując dłonią
promienny pochód ciężkich cumulusów
i rzekł ze smutkiem: «Kopalnie powietrza
to szyby głosów, chóry słów zwietrzałych,
co wrócą deszczem — zbyt ciężkie, by fruwać,
wejdą w krew żywych. Die Rede geht herab,
denn sie beschreibt5. W kłębach, które widzisz
są piętra sonetów, ody i powieści,
zuchwałe rytmy, ronda i kancony;
ten wiotki cirrus to dusze scholiastów.
Od pierwszej chwili oddychasz słowami,
obieg słów szczelny, oto tajemnica
ludzkich poruszeń; tak lalka na sznurku
uciesznie drży, jak my na błahych słowach.
Wszystko to cytat, obłok cudzej mowy,
słowa, co padły i myśli zwietrzałe,
lustrzany obraz nieszczęsnego świata
w lotnych chmurach: wieczna spekulacja».
Gdy kończył mówić, całe białe pole
drgnęło tak mocno, że kiedy przypomnę,
dziś jeszcze dusza kąpie się w mozole.
Z ziemi łez wianie buchnęło ogromne;
przeleciał po niej gromu błysk czerwienny,
i omdlały mi zmysły nieprzytomne —
i padłem, jako pada człowiek senny6”.
Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Gwałtowna moc zanikania
Ale czy niebo nie żałowało razem z nami
sugerując, że nie jest niczemu winne?
Czy jego gniew nie był jakby nigdy nic,
jak nasze uniesienia, znaki rozkoszy rozświetlające
upalne południa? A jednak jakby nigdy nic
wszystko stoi pod znakiem, jak gdyby zawsze nic
życie rzuciwszy miasta rozkłada się w słońcu na plaży
beztrosko lustrując te biedne dziwolągi,
które w ciszy wyszły na rzekę: katamarany
zrobione z szaf, stare szalupy, czółna rybackie
przerobione na żaglówki i nawet ten mały dźwig wodny
wzruszający miejscowych do łez. Czy zatem ziemia,
czy niebo nie mogło wytrzymać upału i bezkarnej
wszędobylskości drobnych, ułomnych rzeczy i kto
pchnął sztorm, aby nam przypomnieć, że wszystko
zależy od jakości troski, z jaką się pochylamy
nad przedmiotami? Bo ho ho, taki wiatr
mógł ponieść nas daleko i rzucić na przemiał tych,
co trzymali się nurtu, a roztrzaskać o brzeg tych,
którzy z nurtu zeszli. I jaka przebiegłość:
słońce przed burzą było takie ostre,
że mogło skaleczyć serce i wielu już marzyło
o wakacyjnej przygodzie, aby w końcu wpaść
w kolosalne oko nieba. Powieka zatrzasnęła się.
A więc jednak niebo? Ale przecież nic
nie wołało o pomstę kiedy nagle stężała zieleń
i wiatr obrzucił rzekę szybkim deszczem,
nie zostawiając nam nic oprócz złudzeń.
Tylko iść, czepiając się drzew jak want tonącej arki
i radzić tym, którzy zastygli w campingowych domkach,
żeby zamykali okna i kładli przedmioty
w rzadkie symetrie na odświętnych stołach,
aby ich porządek zaskoczył mordercę.
Czym jest poezja
Zapewne nie jest strategią przetrwania,
ani sposobem na życie. Twój upór jest śmieszny,
kiedy wspominasz zaklęte jeziora,
szumiące bory i głuche jaskinie, w których głos
idzie echem i pewnie trwa wieki. Groty
Sybilli? Ważne są liście i jeszcze chyba rym
„głos — los”, bo głosy prą na świat i losy
właśnie liściom powierzają miana.
Ale spróbuj je schwytać! Tylko spróbuj
dotknąć ziemi i polecieć dalej
jak płaski kamyk po wodzie — ile razy?
Pięć czy dwanaście? Seria wierszy i odbić,
seria liści, a przecież wszystkie kamyki i liście
leżą jeden przy drugim w odwiecznym porządku,
kształty nieprzejrzyste. Zatem jest jaskinia
albo tyci pokój. Ale ten podmuch!
Przeciąg, gdy otwierasz drzwi i wiatr
rozprasza liście, a świat staje dęba
i słowa idą jak confetti w rozsypkę.
Lecz nie patrz wilkiem i nie odchodź jeszcze
z odętymi ustami. Żadnej zwłoki nie żałuj,
bo może sama zaśpiewa? Może nagle powie
jakie są ludy i wojny, jakie mozoły i rejsy,
jak sprawy stoją, a jak interesy?
Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Wiersz dla Becky Lublinsky
Więc tyle masz ze wszystkiego, co z niej — fragmenty,
czarne skrzynki, kadłubki znaczeń niby hasła
szeptane w grze w głuchy telefon lub coś
jak „ciepło-zimno” z cienką chustką na oczach.
Czy z Cypru jesteś, z Pafos czy Panormos —
nie wiem gdzie mnie prowadzisz, grając
na moim słowniku. Czy na świat?
Te rozkołysane nazwy są jak światła na wodzie
(sznur wiślańskich wianków) i system z pewnością
nie uchwyci widma, liści oliwek na wietrze,
nikłych blasków i cieni migotliwego świata.
Tak jak zawsze pod wieczór, kiedy zdajesz sprawę
z miłości, subtelnych zajęć, niezbędnych sprawunków
i widzisz, że zawodzi porządek analogii,
bo masz tylko opary, rój mgławic, karuzelę znaków
o środku wszędzie i obwodzie nigdzie jak karuzelę
luster odbijających światło, które nie ma źródła.
I można chyba pokochać cypryjską dziewczynę
albo inną z Pafos lub nawet z Panormos,
bo taki mały ten świat. Lustra
ustaw na brzegu, ona z morza przyjdzie
więc wystarczy morze położyć na brzegu świata
i krzyk czarnego koguta rozpiąć nad płycizną,
a z łuny wodnego pyłu wyłoni się postać
i w przestrzeń wzdłuż morza wejdą inne dziewczęta.
W końcu wszystko jedno, który fragment pójdzie
na pierwszy ogień; starczy byle słowo albo i sylaba,
żeby dzień zacząć na dobre czy złe, a ten smutek,
który cię bierze wieczorem, jest może po prostu
świadomością, że znów jedynie kurz ci został,
pył z paru wydarzeń, kilka pajęczych nici,
które jeszcze trzymasz w palcach, splątane
i już niezdolne wprawić w ruch niczego.
I przez mój smutek przemawia owo
„spaliłeś mnie”, skierowane do świata
na poły ostrzeżenie, a na poły wdzięczność,
bo kiedy odchodzę w sen, czuję już tylko
słabnący smak dnia na podniebieniu i dym
zasnuwa mi oczy, a w palcach obracam
jakby grudki żużlu — wspomnienie tego,
czego dotykałem. Wszystko jest dym, jak mówią,
albo trochę koniecznej organizacji plus żużel,
tony żużlu. Dlatego też mówią, że dobrze umierać
wyczerpawszy energię, bo to gwarantuje,
że się po śmierci nie będzie straszyło —
żadnych scen i ekscesów, ani żadnych wkroczeń
alternatywnego świata jak ta biała koza
majacząca na papirusie oddanym przez piasek.
Tę białą kozę odsyłam ci uprzejmie,
nic mi bowiem po niej — stoi w pustym polu,
gasząc wszystko wokół. Odsyłam ci kozę
jakbyś odesłała „telewizor”, „gazetę”, „książeczkę wojskową”
i odprawiam inne słowa, które dajesz i zabierasz
jak dziecko pokazujące zabawki przez szybę
małemu sąsiadowi z przeciwka, te arkana
rosnącej duszy: zobacz, wstydź się i kochaj.
Muszę je pominąć. Zaiste, trzeba ustalić
czy ziemia jest płaska, czy zaokrąglona
i potem pracować w świetle nieuchronnych faktów
wymownie milcząc o tym, czego się nie da powiedzieć.
„Pożądająca miłości geistreiche Frau (bohaterka ducha)
z wycieczki artystycznej przywozi ze sobą
młodzieniaszka”. Coś podobnego. Ten piknik
to zwrot w twoim życiu, sprawa śmiercionośna:
zegar przyspiesza biegu, piasek kipi z klepsydry
i szumi o spoczynku sypiąc grób, opuchliznę ziemi.
Wciągnij mnie w wir wieków. Nie mów, żebym wybrał
„młodsze łoże dla moich żądz”, bo z tobą chciałbym
dzielić życie, choćby przez mgnienie słowa. Brać cię
na język jest przecież tak cudownie
jak smakować kolorowe piguły lodów
w upalny zmierzch, kiedy akcja serca właściwie
kończy się nieznacznie, a kłębki nerwów
rozwijają się w omdlałe pąki. I głowa ciąży
od widzeń, a ty pytasz dlaczego
tak mało mówimy o bezspornym szczęściu,
które przecież waliło się na nas jak mgła
spychana przez wiatr w doliny, jak morze
co się wspina, żeby zajrzeć w głąb wyspy
zapomniawszy, że nie ma już wyspy, bo połknęło ją morze
i, jak okiem sięgnąć, wszędzie — szczęśliwa karuzela fal?
Czy straciłaś tak grunt pod nogami, czy byłaś tak bardzo
unicestwiona przez szczęście, że poszły w niepamięć
wszystkie ciężkie słowa, z których żadne nic
nie ukrywa ani nie mówi wprost, natomiast każde
znaki daje? Czy byłaś szczęśliwa na tej majówce z Faonem
brzemiennej w skutki? (Jakiś reżyser podbiłby wam oczy
zachodem słońca, bo ta sprawa między wami
zepchnęła cię w końcu z leukadyjskiej skały. )
W nawias nieba wzięta, po skoku z bieli w biel
wniebowzięta zostawiłaś wklęsłą przestrzeń,
skłębione powietrze miękkie jak puch, jak pościel,
zaproszenie do miłosnej gimnastyki i wielosłownej
kołysanki, słowem, cudzysłów i nawias.
Tak jest zawsze: cudzysłów, a potem nawias.
Najpierw cudzysłów krążący po świecie,
nawet nie fotografia, ten cytat z natury,
ale umowny wizerunek, cytat niedokładny —
„fiołkowowłosa, czysta, uśmiechnięta” dziewczyna
twoja lub moja, bądź sąsiadeczka zza ściany
spędzająca sen z oczu chłopca, tego pierwszego krytyka,
Faona, „świetlistego”, który oszołomiony pięknem
ucieka na Sycylię. Posłuchaj Melitto,
nic z tego nie będzie oprócz twojego imienia
wątlejszego od „Mnasidike”, lżejszego niż „Gyrinna”
(„zgrabniejsza jest Mnasidika niż delikatna Gyrinna”),
westchnienia sylab, które wzywały Faona
w jakąś gorzką noc i przepadły bezkształtne
i niedorzeczne, o, nie jak słowa tamtej,
które mruczę pod nosem, ten język aniołów,
którym zaczynamy mówić, gdy widzimy „wszystko
we wszystkim”, jak chce Lichtenberg.
Atoli każdy system jest prostym przejawem
transu serca, które łatwo zrozumieć, szlachetne,
bo będzie to dla mnie tak długo jak pragniesz
odbicie światła. Zaśpiewaj nam najbardziej,
o serce, teraz, kiedy ponownie odkrywamy ciało,
odzyskując ideał misternego szczęścia. Czyż nie?
Czy nie rzekł Lichtenberg, że „świat stanie się jeszcze
tak wykwintny, że równie śmiesznym będzie wierzyć w Boga,
jak obecnie w upiory?” Czy gay scene w Londynie
nie jest w awangardzie wrażliwości, czy najlepszej muzyki
nie robią weseli dziwacy, jak gdyby perwersja ciała