Tumor Mózgowicz - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka darmowa online txt) 📖
Dramatyczna tragifarsa, która przybierając formę groteski realizowała postulat Witkacego, aby w opanowanym przez materialistyczne nastawienie świecie zachować aksjologiczny wymiar sztuki i sens życia.
Teoria Czystej Formy tym razem została zastosowana przez autora w dramacie, którego bohaterem uczynił Witkacy Tumora Mózgowicza — wielkiego matematyka. Perypetie naukowca, dopełnione makabrycznymi scenami i nieadekwatnymi do sytuacji reakcjami wkraczających na scenę postaci, stanowią treść atrakcyjną nie tylko dla koneserów twórczości artysty. Rozważania matematyka, na przykład na temat rodziny, w wyjątkowy sposób ukazują mistrzowskie pióro autora. Tumor Mózgowicz to jedna z najlepszych sztuk Witkacego.
- Autor: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Dramat
Czytasz książkę online - «Tumor Mózgowicz - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka darmowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
Jeszcze chwila, a będzie zapóźno. Wynalazłem ratunek ostateczny.
MAURYCYNie wierzę panu. My już wszystko to przeszliśmy. My się kręcimy w miejscu, aż do zupełnego zawrotu głowy. My już nie możemy więcej.
ALFREDTak! To są wszystko maski dla nich, dla członków Akademji, ale z nami jest bardzo źle.
IZIAOddal tego pana. Mamusiu, oddal go!
ROZHULANTYNANie, Iziu. Teraz się musimy zdecydować. Przemawia przez ciebie zepsuta krew Krzeczborskich.
NIEZNAJOMYMusisz pani wybierać między nim, a córką. Cały wszechświat w Was tylko jest wpatrzony. On nie może zmieniać obowiązującej matematyki tylko dla fantazji tej dzierlatki. On może wszystko. Ja znam już ten dowód, którym on przekona nawet samego Whiteheada. Wszystko zaczęło się od Alefów: gdzie wchodzi w grę aktualna nieskończoność, tam jego wszechmoc jest zupełna. Ale dla całej kultury, w imieniu wszystkich dotychczasowych ideałów ludzkości, musimy to powstrzymać.
ALFREDMoryc, stań w drzwiach. Maurycy staje w drzwiach środkowych.
Tumorze! Ratunku!
NIEZNAJOMYTo nic nie pomoże. Jestem profesor Green z Em. Si. Dżi. Eu., z Mathematical Central and General Office. Green, Alfred Green.
Tam są moi agenci.
Na automobil z nią i jazda na piątą szybkość.
Panie profesorze! Ani kroku dalej.
Pyf!!!
Spełniłem mój obowiązek.
JÓZEFWidzisz syneczku, na co ci przyszło. A mówiłem zawsze: nie przeciągaj nitki, bo pęknie.
ALFREDNie była to nitka, lecz gumka.
MAURYCYMam wrażenie, że papusiowi nieskończoność paruje ze wszystkich włosów. zbliża się do matki
To jest sen jakiś okropny.
Któż zwycięży moją myśl ostatnią? Jestem niezwyciężony. Możecie mnie uwięzić. Będę milczał, tylko zostawcie mi papier i ołówek. Ostatni poemat musi być skończony.
ROZHULANTYNAGdzie Izia? wstaje, otrzepując się
GREENSacred Blue, jak mówią Francuzi. Gdybym sam to wiedział. Stało się to tak szybko, że nie zdążyłem wydać im rozkazów.
ROZHULANTYNAA może to jest jedynem rozwiązaniem! Może tak właśnie trzeba.
MÓZGOWICZA może? Któż to może wiedzieć?
Szczęście, żeś przyszła. Czy widzisz co za katastrofa? Aż mi się śmiać chce z tego, tak jest to dzikie jakieś i nieprawdopodobne.
MÓZGOWICZZaraz profesorze. Dobrze, że nie słyszą tych wierszy w Em. Si. Dżi. Eu.
Wyobrażam sobie, jakieby miny porobili.
MÓZGOWICZPure nonsense, my dear Alfred. Czy nareszcie dostanę piwa?
Co za szkoda, że Izia nie usłyszała tego wiersza.
Czy i teraz, idjoto, nie uważasz mnie za poetę?
ALFREDNie mów nic do papusia.
BALANTYNASprowadź więcej ludzi, profesorze. Trzeba go zawieść zaraz do więzienia.
A wy, dzieci, idźcie się przejść. Dzień jest cudowny. Taka wiosna w powietrzu. Puszki zielenią się na drzewkach. Widziałam nawet dwa motyle, cytrynki, które zbudzone ciepłem opuściły swe larwy i robiły łamane kółka w przesyconem zapachami powietrzu. Nie wiedzą nieszczęśliwe, że kwiatów jeszcze niema i że czeka je śmierć głodowa.
Tak idźcie przejść się. Masz rację Balantynko. Ty i ja jesteśmy, jak te cytrynki o których mówiłaś.
MÓZGOWICZA ja jestem ten kwiat, co się nie rozwinął jeszcze. Ale rozwinę się jeszcze. Nie bójcie się.
A to ja, proszę łaski jaśnie pani, ich odprowadzę.
ROZHULANTYNATak, dobrze. Idźcie Józefie, a potem przyjdźcie do nas na obiad. Będzie wasza ulubiona kasza.
Powiedz mi co to znaczy? Zaklinam cię, nie męcz mnie już dłużej. Na wszystko cię proszę, powiedz mi.
BALANTYNAPoprostu znarowiliście się do pewnych pojęć. Izia ma z was najwięcej prawdziwej intuicji przyszłości.
ROZHULANTYNABiedna, biedna Izia! wpatruje się z bólem przed siebie.
Tak, więc to bydlę Green zakochał się w tobie. Oni tak zawsze w Em, Si, Dżi, Eu. Rano abstrakcja i czysta wielość, jako taka. Od obiadu, gdy już łykną swoje whisky and soda, to mają czas do rana popełnić najdziksze rzeczy. Jakże nienawidzę Europy. Ja, cham, bydlę zupełnie pierwotne, nie mogę znieść już tej mdłej demokracji.
IZIAKocham pana. Jesteś teraz księciem prawdziwym, jak z bajki.
Wszystko to jest komedja. Nie mam nic poczucia rzeczywistości, bo nie mam tego we krwi. Udawać władcę tych bydląt! Ten Anak Agong, Syn Nieba, którego pokonałem, ten był władcą naprawdę! A! Marmeladę z niego zrobię! Pekeflejsz! To bydlę lepiej jest urodzone ode mnie. Jego praszczur siedzi na wulkanie, patrz Iziu, o tam, gdzie wznosi się Gunung Malapa.
Ty sam wyszedłeś z tego wulkanu. Tajemnica jest niedocieczona. Chciałabym dziś bić Malajów rózgami z rattanu. Chciałabym, abyś ty bił mnie, jak prawdziwy władca. A jednocześnie chciałabym cię trzymać w klatce, karmić surowem mięsem i używać tylko tak, jak się używa różnych domowych bydlątek. Zostawiać cię na chwilę najwyższej, bestjalskiej, okrutnej rozkoszy.
Milcz! Sam demon nieskończoności rozrywa mój stalowy czerep. Nie prowokuj mnie do czegoś strasznego. Nie mogę się tobą nasycić. Jesteś wątła, jak kalbion i nikła, jak pajęczynka, a męczysz mnie potwornie. Pamiętaj, że mam teraz władzę większą, niż wszystkie Green’y.
IZIALubię, jak budzi się w panu hipopotam. Kto lepiej jest urodzony: pan, czy pierwszy lepszy hippo?
MÓZGOWICZA! Niech tylko Green dostanie się w moje ręce. Już ja go urządzę: po malajsku, na zimno.
IZIANie potrafi pan. Na to trzeba mieć rasę. Nie zdoła go pan nawet pomęczyć, panie profesorze. Uniesie pana zaraz zwykła, szewska pasja, ta, którą tak kocham, której się tak boję i którą tak pogardzam. I to daje mi tę niezwyciężoną rozkosz ujarzmiania siebie, ciebie i całego świata. Chciałabym być jeszcze mniejszą: być moskitem i pić twoją krew przez cieniutką rurkę, należącą do mego ciała, a ty żebyś ryczał z wściekłości.
MÓZGOWICZO! Gdybym mógł cię najprzód zróżniczkować, zbadać każdą nieskończonostkę twojej przeklętej, rudej krwi, każdy element twojej pachnącej żarem białości, a potem wziąć, stłamsić, zcałkować i nareszcie pojąć, czem jest ta piekielna siła nieuchwytności, która mnie spala, aż do ostatniego włókna mojego chamskiego mięsa.
IZIAPamiętaj, że gdybym nie uwiodła Greena, gniłbyś teraz w więzieniu.
MÓZGOWICZCo było między wami? Jak mogłaś jemu oddać to, co było tylko moją własnością.
IZIAWłasność!! I to mówi wielki Mózgowicz, Tumor I-szy, Anak Agong, władca Timoru i adoptowany syn ziejącej ogniem góry. Ordynarna scena zazdrości!
Stary jesteś. Nudny profesor. Co mnie obchodzą wasze głupie Alefy. Twoja własność! Jak ty śmiesz? Żebyś choć był poetą. Darowałabym ci połowę twojej dzikiej siły. To co Moryś nawet potrafi jednem słowem, ty musisz na to zużyć całe góry zwykłej, bydlęcej energji. Własnością czyjąś jest to, co się samemu bierze i trzyma, a nie ochłapy przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja nieskończoność nie jest symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przyszła na świat wcześniej, byłabym królową naprawdę, a nie komedjantką na jakiejś głupiej wyspie. To tyś mnie oddał Greenowi. Ten matematyczny przyrząd był pierwszym moim kochankiem; nie mogę bowiem uważać za kochanków twoich sześciu synów. Postąpiłeś jak Alfons! Szkoda, że Izydora, o którym tyle się teraz u was mówi, nie mogłam mieć w swojej kolekcji.
Bierzcie ją! Kłójcie! Kaffiry, psie syny!
Gdybyś uwierzył sam w siebie. Gdyby ci przeklęty, twój mózg, co ci rozpiera twój bawoli łeb, nie przeszkodził uwierzyć, że jesteś naprawdę synem ognistej góry, gdybyś był choć trochę poetą, byłabym twoją na zawsze. Teraz nie wiem. Kto wynalazł to potworne słowo: metafizyczny pępek? Ach, tak, to Alfred, twój pierworodny metys, błękitno-bury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabiliście prawdziwą piękność życia, a śmierci nie uczyniliście mniej ohydnej. Możesz mnie nawet zabić. Wolę lance tych bydląt, niż nóż sławnego chirurga. Tylko tobie, twoim mądrym łapom, nie dam się więcej dotknąć mego ciała.
Przynieście hełm białemu Radżdży, psie syny. Przepalisz
Uwagi (0)