Darmowe ebooki » Tragedia » Tumor Mózgowicz - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka darmowa online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Tumor Mózgowicz - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka darmowa online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)



1 2 3 4 5 6 7
Idź do strony:
do Izi Mówiłem, że za dużo jest sensu w tem wszystkiem. Wychodzi na lewo.
Maurycy i Alfred chcą go zatrzymać. On im się wyrywa i ucieka. NIEZNAJOMY

Jeszcze chwila, a będzie zapóźno. Wynalazłem ratunek ostateczny.

MAURYCY

Nie wierzę panu. My już wszystko to przeszliśmy. My się kręcimy w miejscu, aż do zupełnego zawrotu głowy. My już nie możemy więcej.

ALFRED

Tak! To są wszystko maski dla nich, dla członków Akademji, ale z nami jest bardzo źle.

IZIA
pada na kolana przed matką

Oddal tego pana. Mamusiu, oddal go!

ROZHULANTYNA
stanowczo i łagodnie

Nie, Iziu. Teraz się musimy zdecydować. Przemawia przez ciebie zepsuta krew Krzeczborskich.

NIEZNAJOMY
twardo (do Rozhulantyny)

Musisz pani wybierać między nim, a córką. Cały wszechświat w Was tylko jest wpatrzony. On nie może zmieniać obowiązującej matematyki tylko dla fantazji tej dzierlatki. On może wszystko. Ja znam już ten dowód, którym on przekona nawet samego Whiteheada. Wszystko zaczęło się od Alefów: gdzie wchodzi w grę aktualna nieskończoność, tam jego wszechmoc jest zupełna. Ale dla całej kultury, w imieniu wszystkich dotychczasowych ideałów ludzkości, musimy to powstrzymać.

ALFRED
zaczyna się orjentować

Moryc, stań w drzwiach. Maurycy staje w drzwiach środkowych.

Rozhulantyna nie wie co robić. Widać w jej ruchach i twarzy potworną walkę ze sobą. ROZHULANTYNA
krzyczy z nagłą decyzją

Tumorze! Ratunku!

NIEZNAJOMY
wyjmując kartę z pugilaresu

To nic nie pomoże. Jestem profesor Green z Em. Si. Dżi. Eu., z Mathematical Central and General Office. Green, Alfred Green.

Izia jednym ruchem jest przy drzwiach. Rozhulantyna pada zemdlona, krzycząc: „Green”.
Moryc łapie Izię, Alfred szepce coś na ucho Greenowi. GREEN
głośno

Tam są moi agenci.

Izia wyrywa się Maurycemu i rzuca się do drzwi
Wpada dwóch agentów, którzy łapią Izię.
Józef cały czas pęka ze śmiechu, zanosząc się jednocześnie starczym, flegmiastym kaszlem (teraz aż zapiał z zachwytu).
Na to wpada z lewej strony Tumor Mózgowicz i staje jak wryty. GREEN
krzyczy do agentów

Na automobil z nią i jazda na piątą szybkość.

Agenci z szaloną szybkością okręcają głowę Izi czerwoną chustką i wybiegają, trzymając Izię na rękach, przez drzwi środkowe
Tumor przeskakuje przez leżącą Rozhulantynę i rzuca się do drzwi. Zastępuje mu drogę Green GREEN
groźnie, ale z uszanowaniem

Panie profesorze! Ani kroku dalej.

Alfred i Maurycy z dwóch stron podchodząc do ojca, czając się jak koty JÓZEF
krzyczy, szczując ich

Pyf!!!

Obaj chłopcy rzucają się na ojca, starając się skrępować mu ręce w tył
Green rzuca się z przodu, chwyta go za gardło i stara się zatrzymać
Nieruchoma i niema scena, jak Ursus z bykiem w „Quo Vadis” Sienkiewicza
Trwa to bardzo długo. Milczenie, przerywane sapaniem zmagających się.
Józef decyduje się i jak drapieżny sęp bez skrzydeł, podpełza do Mózgowicza, łapie go za nogi w kolanach i powala na ziemię. Wszyscy w milczeniu krępują Mózgowicza chustkami, łańcuszkami od zegarków. Green liną, którą miał przygotowaną.
Mózgowicz ryczy krótko, poczem bezwolnie poddaje się
Mózgowicz leży skrępowany. Wszyscy siedzą na ziemi, dysząc ciężko. GREEN
spokojnie

Spełniłem mój obowiązek.

JÓZEF
z politowaniem

Widzisz syneczku, na co ci przyszło. A mówiłem zawsze: nie przeciągaj nitki, bo pęknie.

ALFRED
wstając

Nie była to nitka, lecz gumka.

MAURYCY
b. arystokratycznie

Mam wrażenie, że papusiowi nieskończoność paruje ze wszystkich włosów. zbliża się do matki

Rozhulantyna budzi się z omdlenia ROZHULANTYNA

To jest sen jakiś okropny.

Green wstaje i patrzy na zegarek MÓZGOWICZ
leżąc bez ruchu

Któż zwycięży moją myśl ostatnią? Jestem niezwyciężony. Możecie mnie uwięzić. Będę milczał, tylko zostawcie mi papier i ołówek. Ostatni poemat musi być skończony.

ROZHULANTYNA
do Greena

Gdzie Izia? wstaje, otrzepując się

GREEN

Sacred Blue, jak mówią Francuzi. Gdybym sam to wiedział. Stało się to tak szybko, że nie zdążyłem wydać im rozkazów.

ROZHULANTYNA
nagle wesoło jakby wszystko jej się w głowie rozjaśniło

A może to jest jedynem rozwiązaniem! Może tak właśnie trzeba.

MÓZGOWICZ
obojętnie

A może? Któż to może wiedzieć?

Wchodzi Balantyna Fermor, ubrana w kostjum do gry w golfa.
Rozhulantyna rzuca się na jej spotkanie ROZHULANTYNA

Szczęście, żeś przyszła. Czy widzisz co za katastrofa? Aż mi się śmiać chce z tego, tak jest to dzikie jakieś i nieprawdopodobne.

MÓZGOWICZ
deklamuje
Wszyscy słuchają skamieniali.
Nad zrębem planety, 
Pośród gwiezdnej nocy, 
Szereg alefów w nieskończoność pełznie. 
I nieskończoność, unieskończoniona 
Zamiera w sobie, przez siebie zdradzona. 
Kłęby Tytanów i rogate widma 
Sypią gwiazd roje 
W wydarte otchłanie. 
Myśl w własne wątpia zapuściła szpony 
I gryzie siebie w swej własnej otchłani 
Lecz myśl ta czyja? Samo się nie myśli 
Tak jak grzmi samo i samo się błyska. 
Punkt się rozprzężył w n-wymiarów przestrzeń 
I przestrzeń klapła 
Jak przekłuty balon. 
Dech wyszedł cały. Tak nicość dyszy 
Sama własną pustką 
I każde coś gnębi w czasie, który stanął. 
Hop! Szklankę piwa!  
  GREEN

Zaraz profesorze. Dobrze, że nie słyszą tych wierszy w Em. Si. Dżi. Eu.

Wyobrażam sobie, jakieby miny porobili.

MÓZGOWICZ

Pure nonsense, my dear Alfred. Czy nareszcie dostanę piwa?

Co za szkoda, że Izia nie usłyszała tego wiersza.

do Maurycego

Czy i teraz, idjoto, nie uważasz mnie za poetę?

ALFRED
do Maurycego

Nie mów nic do papusia.

BALANTYNA
do Greena

Sprowadź więcej ludzi, profesorze. Trzeba go zawieść zaraz do więzienia.

Green wychodzi

A wy, dzieci, idźcie się przejść. Dzień jest cudowny. Taka wiosna w powietrzu. Puszki zielenią się na drzewkach. Widziałam nawet dwa motyle, cytrynki, które zbudzone ciepłem opuściły swe larwy i robiły łamane kółka w przesyconem zapachami powietrzu. Nie wiedzą nieszczęśliwe, że kwiatów jeszcze niema i że czeka je śmierć głodowa.

Twarze chłopców się rozjaśniają. Rozhulantyna całuje ich w głowy. ROZHULANTYNA

Tak idźcie przejść się. Masz rację Balantynko. Ty i ja jesteśmy, jak te cytrynki o których mówiłaś.

MÓZGOWICZ
ironicznie

A ja jestem ten kwiat, co się nie rozwinął jeszcze. Ale rozwinę się jeszcze. Nie bójcie się.

Chłopcy wychodzą JÓZEF

A to ja, proszę łaski jaśnie pani, ich odprowadzę.

ROZHULANTYNA

Tak, dobrze. Idźcie Józefie, a potem przyjdźcie do nas na obiad. Będzie wasza ulubiona kasza.

Józef wychodzi, nizko się kłaniając.
Wchodzi Green z czterema tragarzami w błękitnych bluzach, którzy biorą Mózgowicza i wychodzą. Green wychodzi za nimi.
Rozhulantyna rzuca się do Balantyny Fermor z nagłym niepokojem ROZHULANTYNA
błagalnie

Powiedz mi co to znaczy? Zaklinam cię, nie męcz mnie już dłużej. Na wszystko cię proszę, powiedz mi.

BALANTYNA
uspakajająco

Poprostu znarowiliście się do pewnych pojęć. Izia ma z was najwięcej prawdziwej intuicji przyszłości.

ROZHULANTYNA
z rozpaczą

Biedna, biedna Izia! wpatruje się z bólem przed siebie.

Kurtyna.
AKT II
Rzecz dzieje się na wyspie Timor (Archipelag sundzki). Brzeg morza. W oddali czerwona skała wyspy Amak Ganong. Na lewo plamy i krzewy, pokryte olbrzymiemi purpurowemi kwiatami. Na prawo palisada ze strzelnicami i wejście do malajskiego kampongu. Godzina ½ 6 rano. Czarna noc. Wschodzi Canopus. Księżyca sierp, jak łódka, końcami do góry zwrócony, ledwie świeci. U wrót palisady dwóch Malajów w czerwonych sarongach i błękitnych turbanach, z lancami. Stoją nieruchomo na straży. Na środku sceny dwa leżaki ceylońskie, (Colombo Style) nogami ku widowni. Z kampongu wychodzi Tumor Mózgowicz w białym tropikalnym kostjumie, niosąc prawie na ręku omdlewającą Izię Krzeczborską, również biało ubraną
Malaje prosternują się przed niemi, potem wstają. MÓZGOWICZ

Tak, więc to bydlę Green zakochał się w tobie. Oni tak zawsze w Em, Si, Dżi, Eu. Rano abstrakcja i czysta wielość, jako taka. Od obiadu, gdy już łykną swoje whisky and soda, to mają czas do rana popełnić najdziksze rzeczy. Jakże nienawidzę Europy. Ja, cham, bydlę zupełnie pierwotne, nie mogę znieść już tej mdłej demokracji.

IZIA

Kocham pana. Jesteś teraz księciem prawdziwym, jak z bajki.

Mózgowicz kładzie ją na ceylońskim leżaku, sam rozwala się na drugim, który trzeszczy pod jego ciężarem. Nogi zarzuca na poręcze. MÓZGOWICZ

Wszystko to jest komedja. Nie mam nic poczucia rzeczywistości, bo nie mam tego we krwi. Udawać władcę tych bydląt! Ten Anak Agong, Syn Nieba, którego pokonałem, ten był władcą naprawdę! A! Marmeladę z niego zrobię! Pekeflejsz! To bydlę lepiej jest urodzone ode mnie. Jego praszczur siedzi na wulkanie, patrz Iziu, o tam, gdzie wznosi się Gunung Malapa.

Wskazuje na widownię. Czerwony blask na chwilę zalewa scenę od strony widowni i słychać huk daleki. Gunung Malapa wybucha. IZIA

Ty sam wyszedłeś z tego wulkanu. Tajemnica jest niedocieczona. Chciałabym dziś bić Malajów rózgami z rattanu. Chciałabym, abyś ty bił mnie, jak prawdziwy władca. A jednocześnie chciałabym cię trzymać w klatce, karmić surowem mięsem i używać tylko tak, jak się używa różnych domowych bydlątek. Zostawiać cię na chwilę najwyższej, bestjalskiej, okrutnej rozkoszy.

Mózgowicz podrzuca się z wściekłością na leżaku, zgrzyta zębami i porykuje. MÓZGOWICZ

Milcz! Sam demon nieskończoności rozrywa mój stalowy czerep. Nie prowokuj mnie do czegoś strasznego. Nie mogę się tobą nasycić. Jesteś wątła, jak kalbion i nikła, jak pajęczynka, a męczysz mnie potwornie. Pamiętaj, że mam teraz władzę większą, niż wszystkie Green’y.

IZIA

Lubię, jak budzi się w panu hipopotam. Kto lepiej jest urodzony: pan, czy pierwszy lepszy hippo?

MÓZGOWICZ
tarza się po leżaku i ryczy

A! Niech tylko Green dostanie się w moje ręce. Już ja go urządzę: po malajsku, na zimno.

IZIA

Nie potrafi pan. Na to trzeba mieć rasę. Nie zdoła go pan nawet pomęczyć, panie profesorze. Uniesie pana zaraz zwykła, szewska pasja, ta, którą tak kocham, której się tak boję i którą tak pogardzam. I to daje mi tę niezwyciężoną rozkosz ujarzmiania siebie, ciebie i całego świata. Chciałabym być jeszcze mniejszą: być moskitem i pić twoją krew przez cieniutką rurkę, należącą do mego ciała, a ty żebyś ryczał z wściekłości.

MÓZGOWICZ
wstaje z leżaka i z zaciśniętemi pięściami zbliża się do Izi

O! Gdybym mógł cię najprzód zróżniczkować, zbadać każdą nieskończonostkę twojej przeklętej, rudej krwi, każdy element twojej pachnącej żarem białości, a potem wziąć, stłamsić, zcałkować i nareszcie pojąć, czem jest ta piekielna siła nieuchwytności, która mnie spala, aż do ostatniego włókna mojego chamskiego mięsa.

IZIA

Pamiętaj, że gdybym nie uwiodła Greena, gniłbyś teraz w więzieniu.

MÓZGOWICZ
nadludzkim wysiłkiem opanowuje się i siada na leżaku profilem do widowni, zwrócony twarzą do Izi. Mówi spokojnie, syczącym głosem.

Co było między wami? Jak mogłaś jemu oddać to, co było tylko moją własnością.

IZIA

Własność!! I to mówi wielki Mózgowicz, Tumor I-szy, Anak Agong, władca Timoru i adoptowany syn ziejącej ogniem góry. Ordynarna scena zazdrości!

Mózgowicz ryczy i bije się pięściami po kolanach.

Stary jesteś. Nudny profesor. Co mnie obchodzą wasze głupie Alefy. Twoja własność! Jak ty śmiesz? Żebyś choć był poetą. Darowałabym ci połowę twojej dzikiej siły. To co Moryś nawet potrafi jednem słowem, ty musisz na to zużyć całe góry zwykłej, bydlęcej energji. Własnością czyjąś jest to, co się samemu bierze i trzyma, a nie ochłapy przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja nieskończoność nie jest symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przyszła na świat wcześniej, byłabym królową naprawdę, a nie komedjantką na jakiejś głupiej wyspie. To tyś mnie oddał Greenowi. Ten matematyczny przyrząd był pierwszym moim kochankiem; nie mogę bowiem uważać za kochanków twoich sześciu synów. Postąpiłeś jak Alfons! Szkoda, że Izydora, o którym tyle się teraz u was mówi, nie mogłam mieć w swojej kolekcji.

Mózgowicz wstaje i krzyczy na Malajów.
Robi się świt gwałtowny, czerwone chmury przeciągają po niebie. W rannym powiewie palmy chwieją się. W oddali wybucha wulkan. Krwawe błyski oświetlają krajobraz i słychać huk stłumiony. Malaje podbiegają z nastawionemi lancami. Izia leży nieruchomo z zamkniętemi oczami. MÓZGOWICZ
ryczy

Bierzcie ją! Kłójcie! Kaffiry, psie syny!

Malaje zamierzają się, czekając komendy ostatecznej
Mózgowicz wpatrzony w Izię zastygł w nieruchomym zachwycie. Jasny blask słońca zalewa nagle scenę i słychać wrzask tysiąca papug.
Mózgowicz pada na kolana przed Izią, która przeciąga się rozkosznie na leżaku, rozchylając usta. Powoli podnosi się, patrząc jasnemi oczami w słoneczne przestrzenie nieba. Malaje padają na kolana. IZIA

Gdybyś uwierzył sam w siebie. Gdyby ci przeklęty, twój mózg, co ci rozpiera twój bawoli łeb, nie przeszkodził uwierzyć, że jesteś naprawdę synem ognistej góry, gdybyś był choć trochę poetą, byłabym twoją na zawsze. Teraz nie wiem. Kto wynalazł to potworne słowo: metafizyczny pępek? Ach, tak, to Alfred, twój pierworodny metys, błękitno-bury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabiliście prawdziwą piękność życia, a śmierci nie uczyniliście mniej ohydnej. Możesz mnie nawet zabić. Wolę lance tych bydląt, niż nóż sławnego chirurga. Tylko tobie, twoim mądrym łapom, nie dam się więcej dotknąć mego ciała.

Papugi krzyczą, jak opętane. Przepływa malajska łódź z pomarańczowym, prostokątnym żaglem. Mózgowicz przesuwa ręką po łbie

Przynieście hełm białemu Radżdży, psie syny. Przepalisz

1 2 3 4 5 6 7
Idź do strony:

Darmowe książki «Tumor Mózgowicz - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (biblioteka darmowa online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz