Elegie i inne pisma literackie i społeczne - Stefan Żeromski (biblioteka hybrydowa .TXT) 📖
Mniej znane czytelnikom teksty Stefana Żeromskiego, zebrane i wydane już po śmierci autora, w roku 1928. Zbiór obejmuje opowiadania, artykuły, odezwy czy też wspomnienia o wybitnych postaciach.
Niejednorodne gatunkowo utwory pozwalają spojrzeć na pisarza między innymi jako na osobę wprost zaangażowaną we współczesne jej życie społeczne, podejmującą ważkie i aktualne ówcześnie zagadnienia, ale również ze znawstwem wypowiadającą się na temat istotnych problemów i znaczących dla Polski wydarzeń. Żeromski daje się także poznać jako błyskotliwy, życzliwy krytyk literacki dzięki zaprezentowanym w zbiorze wybranym przedmowom do wydań utworów innych autorów, np. Josepha Conrada i Marii Wielopolskiej.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Elegie i inne pisma literackie i społeczne - Stefan Żeromski (biblioteka hybrydowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
„Z jednej strony — pisze — nastąpi płacz, ale zato z drugiej — będą się szczęki żwawo ruszały, żołądki będą z upojeniem trawiły i może się znajdzie jaki syty biedak, który mnie za to pochwali i powie: — Niech mu to Bóg nagrodzi”.
Na innem miejscu powiada:
„Dobrem może się nazwać tylko to, co od nas wymaga wysiłku, co nas kosztuje, co nam przychodzi z trudnością. Jałmużna wdowy była dobrym uczynkiem. Milionowy skąpiec, dający grosz ubogiemu, ma zasługę, bo wolałby i ten grosz w kieszeni zachować. Nie jestem biedny, jak wdowa, nie kocham złota, jak skąpiec. Dając, nie ujmuję sobie ani dobrego obiadu, ani artystycznych zachcianek — nic! Mam dużo. To, co mi zbywa, rozdaję, bo mi jest niepotrzebne, jak niedopalony koniuszczek cygara. W dodatku dogadzam przedewszystkiem własnym nerwom, które nie znoszą jęku i płaczu. Jest to uczucie zwierzęcej samoochrony. Sięgam instynktowo do kieszeni, jak instynktowo chory pies gryzie trawę. Nie czuję nawet potrzeby pochwalenia się z tem, co jedni nazywają dobrym uczynkiem, a inni — ubezpieczeniem od ognia piekielnego. Więc ja nic nie mogę zapisać pod rubryką dobrego?...
... Ale zato zaczynam widzieć, że jest na świecie jedna rzecz wieczna, która się nie zgubi, nie przepadnie, której ukraść, spalić, zniszczyć nie można: — to dobry uczynek.”
Zasada etyczna, która, według założenia autora, miała święcić tryumf w umyśle czytelnika, chwieje się, dzięki takim rozumowaniom, słabnie i wpływu nie wywiera, czytelnik bowiem obdziela nieszczęsnego hr. Augusta nie wstrętem, lecz sympatyą i współczuciem. Jest to jednostka pod względem moralnym chora, lecz ma społecznie zasługi duże, kroczy bowiem po tej niemal jedynej elipsie myślenia, poza którą chodzi się wygodnie, prawda, i ze swobodą, ale samopas.
Nie opanował Mańkowski sylwetki zdenerwowanego hrabiego tak wszechwładnie, jak mu się to udało zrobić z sylwetką Trąbakiewicza, z przewybornym portretem księżnej Hortensyi. Tam, gdzie silnem „machnięciem” ręki chwyta śmieszne rysy w imię idei, jaka głęboko w satyrze jego się kryje — ma w sobie coś ze Szczedryna.
Oto np. salon hr. Idalii na ulicy Żórawiej, gdy Koko śpiewa drastyczne piosenki, któremi rozkoszują się mamy, wysławszy do sąsiedniego salonu córki:
„Nie były to w tej chwili kobiety, obdarzone darem myślenia, wolą, duszą, nie były to nawet baby... Były to jakieś porozrzucane po kanapach i odęte od napojów sakwy, którym dokuczało gorąco, które niczego nie chciały, a które monotonny śpiew Koka jako tako kołysał i przyjemnie podrażniał”.
„... Panie słuchały. Czasami jedna na drugą mrugnęła. Inna znów zasłaniała wachlarzem tajemniczy uśmiech, zastosowany do słów piosneczki, które, jak egoistka, przeżuwała samotnie. Słuchały i lubowały się... Stado ma swoje prawa...”
Nie jest Hrabia August ani dobrze, według formułek zbudowaną powieścią, choć posiada Mańkowski bez wątpienia zdolność śledzenia charakterów, nie jest też wyborną, miażdżącą satyrą. Jest to zaledwie kręgosłup powieści, wyraźnie opowiedziana jej fabuła — daje jednak świadectwo o sile talentu autora, o jego temperamencie twórczym, skłonnym do szlachetnego, bezlitośnego, okrutnego śmiechu z brzydoty i zła.
[1890]
Port w Gdyni jest jednem z najżywotniejszych przedsięwzięć nowoczesnej Polski, a jego budowa pierwszorzędną jej potrzebą. Są to drzwi do świata, a zarazem ostatnia twierdza obronna od zagłady dla Kaszubów, Mazurów Pruskich, Kabatków, Kociewiaków, Warmiaków. Jeżeli to dzieło nie będzie szybko, pilnie i doskonale wykonane, zatrzasną się przed naszą całością i przed naszą przyszłą potęgą te drzwi przednie, a zakraińcom naszym wydarty zostanie główny i ostatni zamek obronny. Lud kaszubski, cofający się krok za krokiem, piędź ziemi za piędzią, stulecie za stuleciem przed niemiecką nawałą, w ostatniej swojej grupie, którą los oddał nam w ręce, jeszcze nie zgryzioną i jeszcze nie dającą się pożreć, a powierzył na przechowanie i wychowanie, — zapadnie w otchłań niemiecką. Będą obumierały w naszych zimnych oczach, będą schły i w obcy pień szły bezcennemi sokami gałęzie naszego narodu na Warmii i Mazurach, — spadną i wdeptane zostaną w obcą ziemię ostatnie liście słowińskiego drzewa ponad Łebskiem jeziorem. Nie tylko obnaży się przed światem nędzna słabość nasza, niechęć do obronnego dzieła, tchórzostwo i lenistwo w sprawie dźwigania plemiennej wielkości, lecz nadto padnie w te żywe jeszcze odnogi, wici i pędy — zaraza naszej niemocy i śmiertelny lęk przed wrogiem.
Odwieczny nasz błąd: zwracanie się twarzą, piersiami, natężeniem pasyi i wszystkich sił do walki i zmagania się jedynie ze wschodem, znowu toczy nasz organizm i nasze jestestwo. Wolimy nie tylko w czynie, lecz także w bezsilnych sądach i doraźnych chceniach leźć poprzez błota białoruskie ku starym dzikim polom, ażeby tam w spotkaniu z odwiecznym antagonistą, z rozpasanym nomadą, topić siły w błotach i rozpraszać je po obcem polu, zamiast zwodzić dzieło obronne, świetne, dostojne i nieśmiertelnie wzniosłe.
Conajmniej połowa naszego narodu nic wciąż nie chce wiedzieć o tej furcie do morza, o porcie w Gdyni. Jeszcze cała masa ciemięgów nie odetchnęła ani razu powietrzem potęgi, które się unosi nad morzem. Nieliczni jedynie, rozumiejący znaczenie tego portu, pracują nad jego otwarciem. Pamiętam, jak poeta Jan Kasprowicz, w czasie plebiscytu na Warmii i Mazurach, przemawiał do tłumu słuchaczów polskich, mieszkańców Kwidzyna. Nic nie zdoła odtworzyć mocy jego słowa i nic nie zdoła wyrazić entuzyazmu słuchaczów, zamkniętego w oczach, w bladości lic, w jęku i westchnieniu. Chwytali w dusze swe nakazy: nie lękać się Niemców! nie dać się! bronić się! — przemocy, wiecznej napaści i wiecznemu gwałtowi przeciwstawić moc polską! Gdyby dziś temu znakomitemu mężowi i poecie przyszło mówić te słowa w środowisku rdzennie polskiem, w stołecznej Warszawie, lub wolnym Krakowie, czy miałby takich słuchaczów? Słuchałyby go uszy głuche, a słowa jego obijałyby się o serca oziębłe. Powiedzą mi, oczywiście, iż to nie sprawa i zadanie poetów — porty budować. Lecz trzeba ten port, jego obraz, jego niezbędną konieczność, jego narodowe widziadło w duszach ludzkich wykuwać, ryć w sercach, ciosać w granicie woli. Trzeba otoczyć to dzieło pospólną miłością. Trzeba je za dnia i w nocy budować wszystkiemi ziemiami i całym narodem.
[1925]
[W piśmie „Harcerz”].
Ciężko mi pisać dla harcerzy.
Sztywnieją mi palce, gdy mam kreślić dla nich jęczące we mnie wyrazy.
W szeregach harcerskich jeden mi ubył — „harcerz złoty”.
Przyzostał w Nałęczowie i w milczeniu kamiennem od tylu lat już — nie czuwa.
Świetlista jego laska, która dla oczu mych i dla świata liście i owoc wypuścić miała, uschnięta jest i połamana.
Lecz, jak powiadali dawni wieszczowie, choć umarłym zawierają się usta, idea nieśmiertelna pozostaje.
I gdy nasze zawrą się usta, idea nieśmiertelna pozostanie.
Wam to, młodociani piastunowie lasek świetlistych, przyjdzie może niezadługo zajrzeć w jej oczy przeraźliwe.
Powietrze polskie nasiąka znów szaleństwem nawałnicy. Przeklęte wichury wojenne znów w rubieży naszczekują. Wypadnie wam może ujrzeć czystemi oczyma odrażające choroby ludzkości, wrzody i rany, które za dni pokoju tają się we wnętrznościach społeczeństw. Zobaczycie może czystemi oczyma podłość cywilizatorów, ukrytą w fałdach obłudy i za maską kłamstwa, — jawne łotrostwo handlarzy ludami.
Nie pożąda ani jeden z nas jednej piędzi ziemi niemieckiej.
Nie chce ani jeden z nas władzy nad jedną duszą niemiecką.
Nie wyciąga ani jeden z nas dłoni po przemoc nad władzą, nad pracą, nad mową niemiecką.
Jesteśmy synami i czcicielami pracy.
Nie pożądamy niczego, co jest poza granicami, gdzie już mowa nasza wygasła.
W obliczu tej prawdy, a na zasadzie sprawiedliwości i miłosierdzia, wy prawdomyślni i prawdogłośni, musicie z czasem zażądać układu i sami układać zazębienie się ludów ruskich o lud polski, zahaczenie się plemion, dziejów, spraw, stanu posiadania i stosunków na wschodzie i na południu.
Nie możemy podobnie z narodem niemieckim układać zazębienia narodu o naród na zasadzie sprawiedliwości i miłosierdzia, gdyż naród niemiecki zagładę nam niesie.
Musimy bronić się od zagłady.
Walkę na śmierć o istność naszą nakazuje nam miłość ojczyzny.
Smętek niedarmo z kaszubskiego wybrzeża na statku angielskim do Anglii odjechał.
Nie zmarnował tam czasu napewno i niczego nie zaniedbał.
Patrzcie, prawdomyślni i prawdomówni, których usta kłamać nie umieją i nie mają prawa, gdyż przysięgliście Bogu i Polsce wiary dochować, jaka to jest sprawiedliwość cywilizatorów!
Chcą oto, żeby ostatni szczątek kaszubski oddany był na zniszczenie.
Chcą oto, żeby język przedziwny, prastary, przecudny, przebogaty, ostatni ślad mowy ludów w pień wyrąbanych, do nogi wytraconych, uległ do cna zagładzie.
Tego się domaga interes handlarzy ludami.
Patrzymy przecie obojętnie, naród olbrzymi, wyjarzmiony z niewoli, jak w naszych oczach wymiera, — skoro Niemcom został wydany, — język mazurski.
Patrzymy obojętnie, jak w obcy naród zamienia się plemię jezior, kość z kości naszej i krew z naszej krwi.
Patrzcież i wy harcerze!
Wśród nas, olbrzymiego narodu i wielkiego mocarstwa, jeden tylko człowiek nie wyrzekł się tej kości z naszych kości i krwi z naszej krwi, — nie uląkł się, nie ustał, nie zapomniał, — Bolesław Limanowski.
Dziewięćdziesiąt dwa lata dźwiga na barkach.
Sam jeden przemierzył oto Mazury.
Stopą niemal stuletnią obszedł nieodkupione ziemie i okrążył granice, a wszystko nieulękłą źrenicą obejrzał.
Uczynił tosamo, co czynił zawsze przez swe długie, pracowite, wielkie, cnotliwe życie.
Uczył rozwiązywać zawiłości życia ludzkiego polskim sposobem i pisał żywoty bohaterów.
Ostatnią podróż przedsięwziął dla duszy swej i dla Polski.
Wy, których młode serca pałają dla przyszłego szczęścia Polski, wspominajcie w hasłach waszych to imię.
Wy, którzy zdrowemi płucami wciągnąć będziecie zmuszeni wichurę wojenną, gdy w nas uderzy, i na bagnetach waszych rozpiąć sławę zwycięstwa, patrzcie dziś pilnie w Szczytno!
Betonowemi rowami łączy tam sąsiad nasz jezioro z jeziorem.
Może, kiedy zechce, w każdym z tych rowów ustawić Grubą Bertę i bić dzień dnia i noc w noc w samo serce Warszawy.
Czuwaj! Czuwaj! Czuwaj!
[1925]
Gdy usunięte zostaną ostatnie kamienie cerkwi na Placu Saskim, ukaże się znowu przestrzeń pusta, na której cesarzewicz rosyjski Konstanty ćwiczył niegdyś szeregi wojska polskiego. Wskrzesną znowu legendy wojenne, przywalone masą moskiewskiego rumowia, i najwznioślejsza ze wzniosłych legenda o Ślaskim i Wilczku.
Gdy bowiem tyran Konstanty, — który wielkich napoleońskich wojen nie przebył, a nad oficerami i żołnierzami przewodził, co okrąg ziemski obeszli, bijąc się we stu bitwach pod gwiazdą Napoleona, — znieważył na jednej paradzie oficera nazwiskiem Ślaski, ten w oczach tegoż cesarzewicza i całej generalicyi, podszedł do baryery, oparł o nią rękojeść szpady i rzucił się piersiami na ostrze, śmierć sobie zadając przeszyciem przez serce. Tosamo innego dnia, z tejże przyczyny wykonał oficer nazwiskiem Michał Wilczek.
Czemuż to taki rodzaj śmierci w obliczu moskiewskiego uzurpatora wybrali dla siebie ci dwaj rycerze? Innego wyjścia nie było. Należało bowiem, albo czynnie znieważyć cesarzewicza i w pojedynku z nim dochodzić praw swego honoru, albo go skrytobójczo za zniewagę zgładzić. Lecz zamordowanie sekretne cesarskiego brata sprowadziłoby zemstę carów na kraj ledwie z niedoli wojennych oprzytomniały. A wyzwanie na pojedynek cesarzewicza mogłoż mieć skutek należny?
Pozostawała jedynie forma trzecia, którą ci dwaj natychmiast po zniewadze w duszach swoich znaleźli, nieulękłą dłonią wybrali i wykonali w milczeniu wzniosłem. Nie wiedzieli przecie, iż w dalekiej Japonii od wieków istniał ów sposób dochodzenia praw honoru, praktykowany przez dostojne dusze samurajów, a noszący nazwę harakiri. Człowiek, doznający od drugiego zelżywości nie do zniesienia, sam sobie życie odbierał w tym kraju, karząc w ten sposób straszliwie i nieodwołalnie krzywdziciela swej dobrej sławy. Lecz w kraju wolnej Japonii ten sposób dochodzenia swego honoru był powszechnie znanem prawem zwyczajowem, otoczony był od niepamiętnych lat obrzędowym ceremoniałem i stał się powszechnie uwielbionem prawem moralnem. Na Saskim Placu rycerze Ślaski i Wilczek to prawo straszliwe skarania nieodwołalnie krzywdziciela widokiem śmierci — pierwsi wynaleźli w Polsce ujarzmionej i samowtór ku czci potomnych pokazali.
Niegdyś w Grecyi starożytnej wielki tragik uwielbił w nieśmiertelnym utworze siedmiu rycerzy, stających przeciwko jednemu grodowi. W naszych dziejach nikt nie uwiecznił w tragedyi tych dwu, stających przeciwko moskiewskiemu caratowi. Dzieło ich jest sieroce, samotne i milczące. Naprzód stanął na niem pomnik generałów, co polegli za wierność swemu moskiewskiemu monarsze z rąk powstających podoficerów i żołnierzy. A później na ich dziele uwaliła się niezmiernym ciężarem bizantyńska cerkiew, co miała wieczną niewolę Polsce wydzwaniać i wiecznej jej sromocie swemi złotemi kopułami przyświecać.
Teraz, gdy naga, wolna ziemia znowu z pod haniebnego pomnika i z pod gruzów cerkwi ma się ukazać, winnaby być na środku tego placu położona spiżowa tablica, któraby lapidarnemi słowy czyn Ślaskiego i Wilczka pochwalała. Tablica ta winnaby leżeć na samej ziemi, ażeby nie zawadzała stopie przyszłych szeregów żołnierzy, co przed wodzem pokoleń, — któremu Bóg powierzył honor Polaków, — defilować będa przez dziesięć tysięcy lat. Tablica ta nie zawadzałaby marszom pokoleń przyszłych żołnierzy,
Uwagi (0)