W kraju palm i słońca - Artur Gruszecki (gdzie czytać książki online txt) 📖
W roku 1890 wybuchła „gorączka brazylijska”: za morze wyruszyły tysiące chłopów z przeludnionych wsi Galicji i Królestwa Polskiego. Wzmożona emigracja, trwająca do wybuchu pierwszej wojny światowej, budziła w kraju skrajne oceny. Krążyły trudne do sprawdzenia opowieści o ziemi rozdawanej darmo przez rząd Brazylii, o obfitości natury i płodności miejscowych gruntów, zapewniającej wygodne życie bez trudów uprawy. Obraz rajskiej krainy roztaczali zarabiający na pośrednictwie werbownicy, ale też lwowscy działacze emigracyjni, jak Stanisław Kłobukowski, wysłannik Towarzystwa Handlowo-Geograficznego, czy Józef Siemiradzki, który po podróży do Ameryki Południowej entuzjastycznie opisywał sytuację polskich emigrantów, a także opublikował tłumaczenie broszury dla wychodźców, zamówionej przez brazylijski stan Parana, opatrując ją własnymi dodatkami. Skrajnie odmienny obraz ukazywały relacje innych osób. Adolf Dygasiński jako korespondent „Kuriera Warszawskiego” udał się do Brazylii razem z emigrantami, spędził tam parę miesięcy, a w swoich sprawozdaniach do kraju pisał o „piekle brazylijskim”.Podobnie negatywne zdanie prezentował ksiądz Zygmunt Chełmicki.
Kiedy w 1899 Siemiradzki opublikował pracę La Nouvelle Pologne. Etat de Parana, w której przedstawił koncepcję założenia „Nowej Polski” w brazylijskim stanie Parana, w październiku tego roku wyruszył do Ameryki Południowej Roman Dmowski, chcąc po napisaniu pierwszego tomu książki Wychodztwo i osadnictwo osobiście zapoznać się z sytuacją. W tym samym czasie do Brazylii udał się razem z emigrantami wysłannik „Tygodnika Ilustrowanego” Artur Gruszecki, przyjaciel Dygasińskiego. W swojej relacji ukazał nie tylko trudy podróży i niełatwe warunki życia osadników. Znajdziemy w niej wyważoną ocenę emigracji zamorskiej wraz z propozycjami odpowiedniego dla niej wsparcia oraz ostrą krytykę propagandowej broszury wydanej przez Siemiradzkiego, przyczyniającej się do zwodzenia ludu mirażami rajskiej krainy.
- Autor: Artur Gruszecki
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W kraju palm i słońca - Artur Gruszecki (gdzie czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Artur Gruszecki
— Cinquo millreis! Tres!... Dois para persona!44 — licytują przewoźnicy drapiąc się na statek po linach i schodach.
Chwytając za ramiona, ręce, suknie, wołając do ucha:
— Patron, vamos?45
Wśród podróżnych trzeciej klasy zjawia się Niemiec, brunet ze słodkawym uśmiechem, i zaprasza polskich emigrantów do siebie bardzo lichą polszczyzną. Ci jednak wzdragają się, oczekują obiecanego im przez książkę agenta rządowego; dopiero groźny rozkaz kapitana zmusza ich do opuszczenia statku.
Przed okrętem, o jaki kilometr, na niskich pagórkach bielą się domy Paranagua, otoczone ubogą roślinnością, zdobne strzelającymi w górę palmami.
Samo miasto z niskimi domkami, z bielejącą drogą i trotuarami wygląda na senną osadę, a to wrażenie potęguje się za zbliżeniem, gdyż niskie, parterowe domy mają okna szczelnie zakryte okiennicami, żadnych dorożek, ruchu przechodniów, żadnego gwaru, handlu i życia. Powietrze duszne, zacieśnione, przesycone wyziewami pobliskich bagien i moczarów, usposabia do senności i lenistwa.
Przewoźnicy po krzykliwych zachętach do jazdy uderzają ospale wiosłami, nastawiają żagle, klnąc głośno brak wiatru, a mieszkańcy nadbrzeżni w zacienionych zakątkach sklepów zaledwie spojrzą na przybyszów.
Jestem więc w „Nowej Polsce” p. J. Siemiradzkiego, a wiedząc z dawnych oświadczeń „Gazety Handlowo-Geograficznej”, że Paranagua jest „portem polskim”, szukam Polaków i po długich dopytywaniach odnalazłem jednego, jedynego, stolarza z Galicji, ożenionego z Niemką. Trochę rozczarowany, idę na dworzec kolejowy.
Tu, w jedynej sali poczekalnej ruch, gwar, ścisk. Różnokolorowi i różnojęzyczni ludzie cisną się, krzyczą, grożą, popychają, roztrącają się, byle bliżej drzwi wiodących na wąski peron kolejowy.
Emigranci, zawiedzeni w swych nadziejach otrzymania biletów wolnej jazdy, klnąc, kupują; jeden tylko Hrymak z chorą żoną i czworgiem drobnych dzieci nie ma pieniędzy na bilet. Siedzi chmurny i zrezygnowany pod stacją. Na pytanie, co będzie robił, odpowiada:
— Tu, czy tam umrzeć, wszystko jedno, aby tylko śmierć przyszła.
Przy pomocy ks. Anzelma i składek jedzie i on z nami.
Pociąg ruszył.
Za miastem z jednej i drugiej strony toru kolejowego roztacza swój wiosenny przepych roślinność podzwrotnikowa: pysznie ulistnione drzewa, rozkwitłe oleandry, drzewa fuksji amarantowej, fioletowym kwieciem osypane ihaca-tirano, białe liliowce, pąsowe pasożyty ananasowe, złote kwiaty bagniskowe, smukłe palmy, rozłożyste palmity, laury, pomarańcze, natłoczone kwiatem i owocami, przesuwają się przed oczyma.
Gdzieniegdzie w pobliżu stacji wśród drzew i kwiatów widać lichy, byle jak sklecony domek kolonisty włoskiego z winnicą, z plantacją bananów i ananasów. Włosi stanowią znaczną większość kolonizatorów pobrzeża brazylijskiego; pracowici, zabiegliwi, oszczędni, marzą niemal wszyscy o powrocie do swej ojczyzny, toteż liczą się do najniestalszych kolonistów.
Im wyżej się wznosimy po krętym nasypie kolejowym, palmy stają się rzadsze, mniejsze, a ponad wszystkimi drzewami wznosi swój dziwaczny wierzchołek sosna brazylijska (Araucaria brasiliensis), wysokości 30–40 metrów, z pniem gładkim, równym, a dopiero u wierzchołka wypuszcza konary długie, nagie, zakończone kiścią zielonkawoszarych igieł. Robi wrażenie źle naśladowanej, zmarniałej palmy królewskiej: i tu, i tam pień nagi, równy, gonny46, tylko tam u wierzchołka liść pełny, zielony, błyszczący, a tu skarłowaciały do kosmyka igieł szarawych, a i te z biegiem czasu odpadają i tylko nagie konary, zwrócone ku górze, zostają u wierzchołka. I stoi wysoka, naga, szara, smutna, istny trup wśród przepychu zieleni i barw niższych drzew i krzów.
Pociąg z machiną sapiącą pnie się w góry, zataczając kręgi, przesuwając się nad przepaściami, niknąc w tunelach licznych, a jedzie nieustannie wśród lasów, nagich skał i ponad szumiącymi potokami, bryzgającymi białą pianą na licznych wodospadach.
Kiedy niekiedy na zakrętach widać morze, odrzynające się od nieba fioletową linią, a pomiędzy górami nadbrzeżnymi miasteczko Morretes, wyglądające z tej wysokości biało, ładnie, schludnie.
Na 65. kilometrze podróżni cisną się do okien, by zobaczyć skromny pomnik pomordowanych okrutnie w rewolucji 1894 r.47: zwykły, czarny krzyż na postumencie cementowym w głębi przepaści, nad którą przebiega pociąg. Wjeżdżamy na rodzaj stepu wilgotnego, z gajami sosny gęsto podszytej, i w dole bieleje Kurytyba, stolica stanu Parana. Domy rozrzucone, poprzecinane ogrodami, czynią na razie wrażenie rozległego i ludnego miasta.
Wiedząc z książki p. J. Siemiradzkiego (Za morze, str. 57), że „Brazylianie znajdują się w mieście w ogromnej mniejszości” i „że na otwarciu pierwszego sejmu prowincjonalnego w Kurytybie Brazylianów wcale nie było, a republikę reprezentowało dziewczę w krakowskim stroju z brazylijską chorągwią, w asystencji konnej banderii Krakusów... przeróżne stowarzyszenia niemieckie, francuskie, włoskie, a nawet szwedzkie i angielskie...” — byłem przekonany, iż rozmówię się z łatwością w Kurytybie, już jeśli nie po polsku, to w innym europejskim języku.
Przyjeżdżam... wszędzie język „brazylijski”48, idę ulicą jedną, drugą, trzecią — sami Brazylijczycy, bruneci, szczupli, z rysami przeważnie typu semickiego, dość krzykliwi, z ruchami szerokimi Południowców; wreszcie po długich poszukiwaniach znaleźliśmy z ks. Anzelmem bardzo lichy, bardzo przewiewny i brudny pokój w hotelu niemieckim. Rano idę na targowisko, szukam Polaków — i istotnie, naliczyłem wśród mnóstwa wozów włoskich, niemieckich, brazylijskich, może a może dwudziestą część wasągów49 polskich kolonistów, i to przy specjalnych postojach obok sklepów, tzw. wend.
Sprawdziłem też, że o przewadze Polaków w Kurytybie mowy nie ma, bo cała Kurytyba posiada (w r. 1900) 2178 domów, z czego należy do Brazylijczyków 780, Portugalczyków 223, Niemców 650, Włochów 411, Polaków 58, Francuzów 49, Szwedów 4, Anglików 3; więc gdzie przewaga Polaków? gdzie ogromna mniejszość Brazylijczyków? skąd owe stowarzyszenia szwedzkie!? angielskie?
Emigranci rozproszyli się, a Hrymaka wziął w opiekę konsul austriacki i obiecuje wystarać się o grunt dla niego u prywatnego właściciela, co się równa dożywotniemu poddaństwu, ale i to lepsze niż śmierć głodowa z dziećmi.
Samo miasto liczy co najwyżej piętnaście tysięcy mieszkańców, posiada dwie główne ulice i plac targowy, na których się koncentruje całe życie handlowe. Bruki liche, ale są, a na wysokich trotuarach co kilka kroków umocowane kółka żelazne do przywiązywania koni i mułów, na których w bardzo znacznej części przybywają okoliczni mieszkańcy. I jeszcze jeden szczegół dla nas dziwny na razie: zupełny brak kominów, kuchenne bowiem rury blaszane są umieszczone z boku, niemal niewidocznie.
Jednak szukam Polaków... Za miastem, w domu wynajętym istnieje towarzystwo „Zgoda i jedność”. W dość obszernej, skromnie umeblowanej sali zastaję kilku młodych mężczyzn: nauczyciel ludowy z Galicji i niegdyś praktykanci z różnych fachów... Wszyscy rozgoryczeni, rozżaleni, wymyślają na „chamów” (kolonistów); zwłaszcza robią to socjaliści; wszyscy są nieuznani, niedocenieni, pomarnowani. Każdy, jak żebrak swe rany, pokazuje i obnosi swe cierpienia urojone i prawdziwe... Przyjechali tu na posady ministrów, a przynajmniej starostów, radców szkolnych i gromowładnych dziennikarzy. Żaden nie myśli wziąć się do pracy fizycznej... „Nie na to przyjechałem tutaj”... „To nie zgadza się z moim stanowiskiem”... — i zawsze w kółko skargi, pretensje i narzekania, przekleństwa... Tej niby inteligencji jest dość w Paranie i tylko mały procent pracuje szczerze... inni dorywczo, aby zjeść dzisiaj. Do tej grupy zmarnowanych przybyło ze mną trzech, a ilu przyjedzie?
I co, kto, jak skłania i tych na poły wykształconych, i owych biedaków chłopów bez żadnych środków, do emigracji? Ci ludzie mogliby być przecież pożyteczni w kraju. Jedni z jadących ze mną emigrantów, jak Jakubski, kamieniarz, zarabiał w roboczy czas do dwóch złr. w. a.50 dziennie, inni byli gospodarzami małorolnymi; owi trudnili się szewstwem, malarstwem, tak iż ostatecznie mieli byt zapewniony i nie byli bez środków, opłacili bowiem kolej do Bremy, przejazd okrętem (75 rubli od osoby dorosłej) i kolej z Paranagua. Każdy też miał trochę grosza z sobą, z wyjątkiem Hrymaka Wasyla, wiozącego chorą żonę i czworo dzieci.
Nie należy zbyt przeceniać okrzyczanej nędzy, bo jeśli w kraju trudno zarobić, zostają zawsze Niemcy, cierpiący na brak robotnika rolnego.
A i w samym kraju z biedą można wyżyć. Oto list, jeden ze stu, pisany do agenta: „U nas nie ma rady dla nas, pany lasy poniszczyli, folwarki powystawiali, u nas nie ma czym zapalić, ale roboty jest, dzięki Panu Bogu, dosyć, i jest dosyć chleba, dzięki Panu Bogu, ale my dla panów wyrabiamy całe swoje zdrowie i nie ma rady dla nas i dla naszych dzieci”.
Emigrują bądź co bądź jednostki energiczniejsze, dzielniejsze, które by mogły i w kraju i wyjść zwycięsko w walce o byt... a jako przyczyny pozostają: wrodzony popęd ludzki do poprawienia swego losu; świadczy o tym wymownie powyższy list Pistuna i działanie agentów.
O bremeńskich łowcach opowiadał już Piotr Stefański, ale nigdy nie zamarzył ani rząd centralny w Rio de Janeiro, ani rząd stanu Parana o tak czynnym, wpływowym a bezinteresownym agencie, jakim jest książka Opis stanu Parana.
Agent Towarzystwa „Norddeutscher Lloyd” pokazuje mi list z Galicji: „...i żądam od wielmożnego pana, niech będzie pan łaskaw dla mnie przysłać mapę o Brazylii, o której rozpowiadają ludzie, i całe o Brazylii opisy, i gdzie nasi emigranci pousiadali, to ja będzie się starać przynajmniej z parę familii sprowadzić...”
— Czy pan mu co posłał?
— Człowiek nie z kamienia — odpowiada z miną świętoszka — boleję nad cierpieniem ludzi i chociaż to mnie kosztowało, posłałem książkę i mapę.
— Jaką?
— Opis stanu Parana przez doktora Józefa Siemiradzkiego.
Przede wszystkim historia tej książki, wydanej po polsku już w drugim wydaniu.
Baron Serro-Azul, właściciel wielkich pustych przestrzeni i wysoki urzędnik w Paranie, chciał ściągnąć do tego stanu kapitały Ameryki Północnej i pod jego wpływem Manoel Correia napisał iście amerykańską reklamę stanu na wystawę w Chicago51. I tę lichotę plantatorsko-kupiecką przetłumaczył p. Siemiradzki, dał ją bezkrytycznie czytelnikom, dodawszy od siebie nieobowiązujące już (w r. 1896) przepisy emigracyjne i mapę!
Wyobraźmy sobie człowieka biednego, żądnego zmiany na lepsze, któremu ktoś czyta lub któremu wpadnie do ręki ta książka, mówiąca o diamentach, złocie, miedzi etc. (l. c.52 str. 18); o ułatwieniach przewozu, dostania ziemi, domu narzędzi (str. 56–80); gdy wreszcie ujrzy załączoną mapę z napisami „pola diamentowe” „złoto”, „miedź”, „rtęć” etc. — jakie myśli, marzenia, pragnienia, budzą się w duszy? Czy nie rzuci na szalę swego życia, szczęścia, uczuć? Jakich środków i dróg nie użyje, byle się tam dostać, gdzie leżą skarby, oczekujące tylko jego przybycia!
Złota poszukiwali jakoby Amerykanie, o czym bardzo niejasno mówią notable53 parańscy, ale zarzucili, gdyż nie opłacała się eksploatacja; diamenty są tylko małe i bezwartościowe, są tacy, którzy je posiadają, ale nie znajdują kupca. I nikt, jak mówią jubilerzy, nie wierzy w diamenty parańskie, z wyjątkiem złudzonych Polaków, przesyłających zwykłe krzemienie do jubilera54, prócz p. Siemiradzkiego, a i p. Kłobukowskiego, który (Wspomnienia, str. 91) chce mieć w rzece Tibagy55 już gotowe „brylanty”56!!
O wydobywanie rtęci, miedzi, żelaza etc. nikt nigdy się nie kusił w Paranie; nawet nadzwyczaj bogate kopalnie w Minas Geraes57 leżą nietknięte, bo nie ma robotników, dróg i zbytu.
Następnie rząd centralny nie zajmuje się emigracją, rząd Parany nie chce o niej wiedzieć, emigranci od nikogo w niczym nie otrzymują najmniejszych ułatwień, wskazówek, informacji, a prywatni właściciele zmieniają wolnych emigrantów w poddanych wieczystych.
W jakim więc celu rozsiewa się łudzące, a z gruntu fałszywe wiadomości o Paranie? Komu i na co są potrzebne łzy i nieszczęścia ludzi, wywabionych z kraju?
P. E. Bendaszewski, który, zdaniem pana Hempla (Polacy w Brazylii, str. 22 i 151), był główną sprężyną ruchu emigracyjnego w Królestwie w roku 1891, dorobił się na krwi i śmierci emigrantów znacznego majątku, a potępiając go bezwzględnie, można zrozumieć pobudkę... Ale chyba tu nie zachodzi kwestia zrobienia interesu i książkę tę, źródło tylu nieszczęść i rozczarowań, należałoby wycofać z obiegu i zniszczyć jako zarazek chorobotwórczy.
Konstytucja Stanów Brazylii jest przetłumaczoną z małymi zmianami konstytucją Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej; zapewnia ona obywatelom swobody wyznaniowe, szkolne, ekonomiczne i sądowe. Każdy stan rządzi się samodzielnie, a do wspólnych spraw państwowych są wybierani przez ogólne głosowanie senatorowie i delegaci.
Stan Parana posiada 240 000 kilometrów kwadratowych przestrzeni i 300 000 mieszkańców, w czym mieści się: Polaków około 45 00058, Rusinów 15 000, Włochów 25 000, Niemców 18 000, innych narodowości 5000, razem około 108 000 cudzoziemców, a Parańczyków 192 000. Językiem państwowym jest portugalski, tu zwany brazylijskim, i cały rząd spoczywa w ręku tubylców.
Trudno zrozumieć i ocenić rolę ekonomiczną i cywilizacyjną naszych emigrantów bez wejrzenia na miejscu, w Paranie, w stosunki brazylijskie, będące tłem, na którym zarysowują się koloniści. Parana dopiero w roku 1853 została stanem samodzielnym, a poprzednio była częścią stanu San Paulo, miejsca wiekowej deportacji zbrodniarzy, włóczęgów i Żydów z Portugalii i Hiszpanii, którzy zmieszawszy się z Indianami, pierwotnymi mieszkańcami kraju, wytworzyli dzisiejszych Paulistów i Parańczyków.
W roku 1534, za panowania Jana III w Portugalii, upoważniono i zachęcono kapitanów kolonizacyjnych do używania niewolników, pierwotnie Indian, których w części musieli też dostarczać na rynek Lizbony; później, od roku 1636 — Murzynów afrykańskich, i ten stan trwał do r. 1888.
Niewola zarówno upadla niewolników, jak i panów, którzy, jak Brazylijczycy, przez ten czas odzwyczaili się od pracy osobistej, uważając ją za hańbiącą wolnego człowieka; nauczyli się żyć cudzym kosztem, zadowalać swe zachcianki choćby drogą krwi i życia niewolników, szukać z próżniactwa tylko rozkoszy i zadowolenia zmysłów, uważając siebie w stosunku do niewolników za coś wyjątkowego, uprzywilejowanego, nadzwyczajnego.
I taki naród, zmarniały praktykowaną niewolą, bez żadnej własnej cywilizacji i kultury, przyzwyczajony od wieków do samowolności, otrzymuje nagle w roku 1889 konstytucję idealną, a pierwszy użytek, jaki czyni ze swobody, jest to czyn niesprawiedliwej zemsty, wypędzenie inicjatora wolności niewolników, cesarza Piotra II.
Uogólnienia przemawiają wyjątkowo; czyny, ilustrując, przekonywają. Oto kilka dorywczych ilustracji:
W roku 1893, wbrew woli wyborców stanu Rio Grande do Sul, prezydent Republiki przeparł wybór swego faworyta, J. Castilhosa.
Uwagi (0)