Darmowe ebooki » Reportaż » W czerwonej Hiszpanii - Ksawery Pruszyński (ksiazki do czytania .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «W czerwonej Hiszpanii - Ksawery Pruszyński (ksiazki do czytania .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 59
Idź do strony:
zupełnie na trywialne i obcesowe żarty, jakimi przechodzący mężczyźni zaczepiają dziewczynę, że nawet zapragnęła zwolnić tempa, że tak powiemy, w swym ponurym zawodzie, że coraz więcej nocy przesypia sama.

Myślę o tym, dlaczego spotykam tę dziewczynę, skoro nie łączy mnie z nią nic z tego, co przelotnie łączy innych mężczyzn z „takimi”, i żeby to samemu sobie dopowiedzieć, wracam myślą do owej nocy gdy z milicjantami i tajniakiem powędrowałem do jednej z barcelońskich izb „inwestygacji” i kolejno przechodziłem z jednego badania do drugiego. Tamto wszystko mąci się zupełnie, rozkłada na fragmenty i fragmenciki. Wypuszczony, znalazłszy się na ulicy, zobaczyłem, że jest już prawie zupełnie jasno i że idę przez bulwar pełen świergotu budzących się ptaków. Dopiero wróciwszy do hotelu, zauważyłem, że służba, obcy mi ludzie, poklepują mnie, ściskają za rękę, uśmiechają się życzliwie i radośnie, gremialnie odprowadzają do pokoju, choć obudzeni o tej porze, powinni by raczej przeklinać. Mówili coś po hiszpańsku, czego nawet nie próbowałem rozumieć, czułem się zmęczony, położyłem się spać. Ale słońce wchodziło już przez szpary stor. Wtedy sennie i leniwie pomyślałem jeszcze o przebiegu całej tej śledczej nocy, pomyślałem o tym pledzie, który mi w hotelu dano na drogę, pomyślałem o tej radości, z jaką mnie niespodzianie powitano teraz, i wreszcie sformułowałem sobie zdanie, które mi bardzo dosłownie powtórzył późniejszy znajomy, zdanie — że widocznie tej nocy wróciłem jednak z daleka.

De Vergnolles, ów nieco śmieszny, z lekka hochsztaplerowaty, młody człowiek lat trzydziestu kilku, którego właśnie nazajutrz poznałem przy lunchu w hotelu, był właściwie człowiekiem, który zajął się mną najskuteczniej, wtedy gdy trzeba to było zrobić. To, że nic nie wiedziałem o tym, czym jest rewolucja hiszpańska, że nie znałem słowa passeito, że nie dawałem wiary ogromowi conocnych samosądów i temu, jak bardzo podejrzewany jest tu dzisiaj — nieraz słusznie, niestety — cudzoziemiec, to wszystko ułatwiło mi utrzymanie spokoju podczas owej nocy badań. Ale potem napłynęło to, czego nie było przedtem, rozprężyły się nerwy, zelżało skupienie woli. De Vergnolles to zrozumiał, sam to przeszedł, zawiózł mnie swoim samochodem na spacer — jako obywatel kubański, choć w Hiszpanii urodzony i zamieszkały, posiada nadal swój samochód — pokazał mi stoki Tibidabo38, gdzie u stóp pinii znajduje się zwłoki ofiar samosądowych passeitów, dalekie szczyty Monsalvatu39. De Vergnolles zabrał mnie wieczorem do teatrzyku, zapoznał z wylakierowaną jak lalka swoją przyjaciółką-statystką, rano zabrał mnie na plażę. Chodzę codziennie na plażę barcelońską, żeby leżeć tak w słońcu i nie myśleć, żeby wszystko to widzieć z dystansu. Jest wielu ludzi, którzy tak bytują. Vergnolles nie mieszka w domu swej matki, która wyjechała zresztą na wieś. W hotelu jest pewniejszy, choć Vergnolles nie jest przemysłowcem, nie naraził się politycznie i zawinił tylko grzechem posiadania willi, samochodu i bogatej żony, z którą zresztą nie żyje. Od apelów, wiadomości z gazet, plotek z frontu, wyroków trybunału ludowego passeitów ucieka wielu ludzi do pozorów zabawy, pozorów plażowania, pozorów wysiadywania w kawiarniach, wszelkich pozorów zabijania czasu w sposób możliwie nierzucający się w oczy. Tak po rewolucji hitlerowskiej wielu ludzi w Niemczech chciało wobec siebie i innych udawać, że nic się w ich życiu nie zmieniło, że wysiłek utrzymania się w normalnym torze życia nie jest niemożliwością. De Vergnolles jeździ do teatrzyku, jak jeździł dawniej, i jeździ na plażę rano, jak jeździł dawniej. Na plaży nie ma dawnych seniorit i dawnych paniczów. De Vergnolles przeżywa moment dumy: najniezawodniej był on małą figurą, gdy conde’owie i synowie przemysłowców zajmowali tu pierwsze miejsca, a dziś jest jedyny, który przetrwał ancien régime40, i króluje na plaży, co prawda pełnej prostytutek udających damy i milicjantów zastępujących oficerów. Ale też ten Vergnolles wymieni w każdej chwili dwadzieścia, trzydzieści nazwisk swych osobistych znajomych, których ciała z kulką w plecach czy w tyle czaszki znaleziono dotąd na drogach pod Barceloną. Wymieniać te nazwiska, zamiast żeby samemu być przez kogoś innego wymienionym, to także coś znaczy. Można wtedy przestać wzdychać do dawnych czasów i przebaczyć nowej towarzyszce plaży, że jest po prostu zwykłą dziewką. De Vergnolles przebacza.

Ja nie mam nic do przebaczenia, a za to powoli dziewczyna uliczna Róża staje się szkłem, przez które widzę Hiszpanię, rewolucję, tamto wszystko. Nie znaczy to wcale, żeby spojrzenie Róży na świat było szczególnie mądre czy wnikliwe. Znaczy, że jest zupełnie inne od wszystkich. Inne od spojrzenia Companysa, który jest prezydentem Katalonii, Nina, który był sekretarzem Trockiego41, mówi ze mną po rosyjsku, a zostanie w najbliższym czasie komunistycznym ministrem sprawiedliwości, Gassola, poety i ministra oświaty Katalonii. Takich Róż było w jednej Barcelonie kilkanaście tysięcy, w Hiszpanii zapewne więcej niż sto tysięcy. Jeśli się weźmie pod uwagę, że ten zawód niszczy szybko, a kobiety na południu starzeją się i tak szybciej, przyjdziemy do wniosku, że przez domy publiczne, bardzo swobodnie i bodaj oficjalnie prosperujące w Hiszpanii, przepływa w ciągu paru lat ogromny odsetek kobiet hiszpańskich, nie mówiąc już o tych, które od razu wędrują do podobnych zakładów Ameryki Południowej. W oczach Róży nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nic zastanawiającego, nawet rozmiary, jakie to zjawisko przybiera, jest dla niej zupełnie normalne. Nie razi jej to wszystko w kraju ultrakatolickim, nie dziwi jej, że lupanar42 zdobył sobie tak wielkie miejsce w kraju kościołów i klasztorów.

Róża pochodzi z rodziny, która czternaścioro dzieci ulokowała wszędzie: w klasztorze i w lupanarze, w seminarium duchownym i w kredensie43, w milicji robotniczej i w „Tercio”, słynnej legii cudzoziemskiej Maroka, gdzie zresztą służą przeważnie Hiszpanie i która jest dziś strażą pretoriańską44 gen. Franco45. Gdybym nie był napisał, kim jest Róża, gdybym tylko powiedział, że poznałem w Hiszpanii rodzinę, która swych członków rozlokowała wszędzie, na lewicy i na prawicy, u Franca i u Caballera46, w klasztorach i w damach magnackich, w przemyśle i w Meksyku, powiedzielibyście: cóż to za familijna mafia. Ale rodzina Róży nie była mafią, choć trzeba było nie lada przemyślności, żeby tak rozlokować czternaście osób. Rodzina Róży nie była mafią, bo jej brat z „Tercia” nie jest nawet kapralem, a jej brat z przemysłu zarabia cztery pesety47, a jej brat mający do czynienia z magnaterią jest do pomocy w kredensie pewnego conde. Rodzina Róży pochodzi z Murcji, kraju minifundiów48, hiszpańskiego Rzeszowskiego, spotęgowanego, a raczej spierwiastkowanego do płachetków gruntu. Murcji, gdzie najwięcej rodzi się dzieci i najwięcej dzieci umiera, Murcji, która dostarcza Hiszpanii dziewek ulicznych i lokai, jak Andaluzja dostarcza byków, a północna Galicja zaopatruje możne domy Madrytu w mamki i nurse’y49. Motorem, który pchnął całe pokolenie Róży do „Tercia”, do klasztoru, do domu publicznego, do milicji ludowej i do pałacu magnata, był właśnie ów stosunek liczbowy 14 dzieci do 1 1/2 morgi. Motorem, który prowadził ekspansję całej Hiszpanii za morza, który zaludnił trzynaście republik Ameryki Południowej, cały kontynent, całą część świata, ludźmi krwi iberyjskiej, były wielkie rodziny małorolnych. Rodzina Róży nie zdobyła dla siebie nic. Ani tytułów, ani godności, ani pieniędzy. Z trudem zdobywa chleb. Siostra Róży, posługująca w klasztorze, żeby zdobyć ten chleb, musiała wyrzec się najprostszego ludzkiego szczęścia; Róża, żeby go zdobyć, musiała wyrzec się go także, ale w zgoła odmienny sposób, musiała stać się wszystkich, jak tamta była niczyja. Ale niemniej potok takich jak Róża rodzin, potok spadający na równiny ze wzgórz najwyższej nędzy, bardziej niż Kolumb i trwalej niż Cortez50 zdobył dla Hiszpanii i utrzymał dla hiszpańskości światy równe tylko koloniom Wielkiej Brytanii. Potęga „infrahistoryczna” Hiszpanii. Myślałem o niej, czytając słowa o takich właśnie ludziach, pisane w El torno al casticismo przez Miguela Unamuno51:

„Fale historii z całym swym szumem, ze swą pianą mieniącą się w blaskach słońca przelewają się jedynie nad morzem samym, olbrzymim i głębokim, którego dna nigdy nie musnęło słońce. Wszystko, co nam codziennie przynoszą dzienniki, gdy mówią o »obecnym historycznym momencie«, jest tylko powierzchnią, która krystalizuje się i krzepnie w książkach i archiwach, pozostając bez znaczenia dla tego życia infrahistorycznego, które pod nią wrzało, podobnie jak ziemia, którą depczemy, jest tylko osłoną olbrzymiego gorejącego ogniska, które sobą zasłania. Nic nam nie mówią dzienniki o milczącym życiu milionów ludzi bez historii, którzy o każdej godzinie dnia i w każdym kraju globu ziemskiego wstają do pracy, sieją i orzą, podobni owym koralowcom na dnie oceanów, które przecież na barkach swej mrówczej twórczości wynoszą nad powierzchnię wód wyspy dziejów. To na tle tego milczenia milionów głos innych nabiera życia i echa. To na głowach olbrzymiej społeczności milczących stoją ci, co robią hałas w historii. A jednak to życie podhistoryczne, milczące i zwarte jak głębiny morza, jest istotnym tworzywem postępu, tradycją prawdziwą i wieczną, inną niż kłamliwa tradycja szukana przez nas w księgach i archiwach, kamieniach i pomnikach...”

Tak, niezawodnie, oto jest potęga infrahistoryczna. Światy poniżej historii. Róże i jej rodzeństwo nie obchodzą nic nie tylko klasyfikatorów dobrych i żadnych rodzin, nie obchodzą nic historyka, który się do nich nie dogrzebie swym skalpelem, uwięzłym w pergaminach kanclerskich i w sekcji tajemnic buduarów rokoka. Promień legendy nie przeniknie do tych warstw głębinowych, w których zamiast rekinów i wielorybów odnajdzie świat na poły mięczakowy, na poły roślinny, imponujący jedynie swym ogromem, bezkształtny i bezkostny. Milczy o nim przeszłość. Akta klasztoru w Monsalvat mówią, że w roku 1193 Ataulf i Blanca, małżonkowie, ofiarowali klasztorowi swą służkę, Serenę, „wraz z jej potomstwem”. Oto w takich wypadkach, takimi ubocznymi, inwentarzowo-porządkowymi zapiskami podpływają ku naszej pamięci dowody, że w świecie, który miał błędnych rycerzy, gdzie modliły się w chórach klasztornych córki Piastów, Arpadów i Lancastrów, gdzie w dziedzińcach klasztorów dyskutowali scholastycy i święci, były jeszcze warstwy podgłębinowej ludzkości, żyli, obok naszych, przodkowie Róży. Ale nie da się przecież zaprzeczyć, że te warstwy podgłębinowe parły na historię swą mięczakowatą, bezimienną masą, że to ich parcia silniej niż ambicje ministrów wyniosły Hiszpanię, że to ich pochód trwalszy niż ekspansja misjonarska zdobył i utrzyma olbrzymi, niezgruntowany dziś jeszcze, kontynent. Co będzie, jeśli jutro zwyciężą ci, których „Tercio” jest kolumną czołową? Co będzie, jeśli pojutrze zwyciężą inni, których taranem jest milicja ludowa, milicja ludowa innego z braci Róży? Czy znowu tylko jeden strzęp z tego kolektywu mięczaków historii oderwie się, wejdzie w ten krąg życia, gdzie ciała stają się twarde, nabierają osobowości, dźwigają się na poziomy dostępne sondzie historii? Czy trzynaścioro pozostałego rodzeństwa będzie dalej tylko trwało, rozmnażało się, odnawiało, czy też samo wejdzie całą masą w orbitę nowego istnienia?

Z tej pozycji pozahistorycznej, innej niż pozycja tysięcy walczących i wierzących, widziała Róża historię. Róża nie zastanowiła się nad tym, że przebiegając przez plac Katalonii w dzień walki o hotel Colón, można było dostać kulą naraz z paru stron: Róża znała nikłą wartość, jaką posiada jej życie. Róża widziała więc wszystko. Widziała rzeczy najgorsze i widziała heroizm. Róża widziała, jak ginęły zakonnice, widziała, jak robotnicy brali szturmem karabiny maszynowe regularnej armii. Z bocznej ulicy wypadał naraz sznur wozów ciężarowych, sprzęgniętych jeden z drugim, i walił całym pędem na ustawiony za schronem karabin maszynowy. Nie było już dlań ratunku, bo za zestrzeloną załogą pierwszego samochodu ukazywała się załoga drugiego i trzeciego i w pełnym tempie waliła prosto na nich. Tym łatwym sposobem strategii walk ulicznych zduszono powstanie barcelońskie52. Róża była wszędzie. Widziała, jak żołnierze zrzucali kurtki mundurowe, przyłączając się do ludu. Widziała, jak z płonących klasztorów wychodzili księża z krzyżem w ręku i jak nad nimi zakotłował tłum. Róża jadła z milicjantami w pałacach i na srebrze, dostała trzy szyldkretowe53 wachlarze. Potem rewolucja zwycięska przewaliła się przez Różę dziesiątkami nowych przelotnych kochanków. Ładna dziewczyna pieściła milicjantów i twórców szturmówek, młody legion bohaterów rewolucji i nową szlachtę Hiszpanii, gięła się pod naporem nowego dla niej człowieka, twardszego, łapczywszego, ciężej ciosanego niż ten, który był przedtem. Orkan rewolucji przechodził w pewien sposób i ponad nią, i ludzie ci brali ją tak samo, jak brali piękne pokoje, miękkie łoża, srebra stołowe i miejsca w najlepszych kawiarniach, jak z twardego bruku przedmieść zeszli na miękkie, grube dywany bogatych domów mieszkalnych. Rewolucja bardziej jeszcze Różę wzięła, niż wyzwoliła czy podniosła. Róża pozostała Różą. Przetrwała rewolucję proletariacką, jak przetrwała monarchię i republikę mieszczańską, przetrwała to wszystko, czego nie przetrwały w tym kraju klasztory, a co przetrwała, na przykład, corrida. Byki dalej krwawią się na arenach, dziewczyny dalej uśmiechają się w cieniu latarń. Róża się temu nie dziwi, nie pragnie, żeby było inaczej. Więcej. Róża nie sądzi, żeby inaczej być mogło. Róża kłopocze się raczej, że na jesieni będzie nowy plon konkurencji świeżej i młodej, że przyjdą inne dziewczyny, tak jak dwa lata temu Róża z głębokiej Murcji, wtedy gdy roboty rolne się skończą, winogrona się zbierze w polu. Zbiór winogron wymaga wiele uwagi, więc i wiele rąk do pracy, dziewczyn wówczas się nie puszcza. Gdy la cosecha54 jest skończona, ręce stają się zbędne, a jedne więcej usta umniejszać będą codzienną zawartość misy. Róże idą do miasta, przeważnie wiedząc po co. W tym kraju, gdzie słońce wyzłaca nędzę i kurz, na ulicach zamienia w jakiś złoty pył, jakiś promyk ozłocenia pada na dziewczyny uliczne i zamienia je w Carmeny55 z oper. Na targach, na jarmarkach, na jesiennych odpustach umawia się dziewczyny, przedsiębiorca wypłaca rodzicom cenę, zajmuje się ulokowaniem dziewczyny. Róża była ładna i miała szczęście. Przedsiębiorca cenił sobie dobrze tę dziewczynę krzepką i uśmiechającą się bez przymusu, ulokował ją możliwie korzystnie. W ten sposób segreguje się coroczny zbiór winogron, przeznaczając je na wino, na eksport,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 59
Idź do strony:

Darmowe książki «W czerwonej Hiszpanii - Ksawery Pruszyński (ksiazki do czytania .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz