W czerwonej Hiszpanii - Ksawery Pruszyński (ksiazki do czytania .TXT) 📖
Klasyka polskiego reportażu. We wrześniu 1936 roku niespełna trzydziestoletni Ksawery Pruszyński wyjeżdża jako korespondent „Wiadomości Literackich” na drugi koniec Europy. W Hiszpanii trwa wojna domowa. Wszczęty w lipcu konserwatywno-nacjonalistyczny przewrót wojskowy przeciwko centrolewicowemu rządowi zmobilizował robotników i chłopów do obrony republiki. W części kraju wybuchła rewolucja społeczna, kontrolę nad fabrykami przejęły komitety robotnicze, skolektywizowano posiadłości ziemskie. Do walki po stronie nacjonalistów stanęły bojówki Falangi, lotnictwo, flota, oddziały czołgów, artylerii i piechoty faszystowskich Włoch i hitlerowskich Niemiec. Militarnego wsparcia republikanom udzielał ZSRR, wysyłając do Hiszpanii broń i ludzi. Do walki z faszyzmem przybyli ochotnicy z całej Europy, tworząc w Hiszpanii Brygady Międzynarodowe.
Pruszyński opisuje wojnę w kontrolowanej przez republikanów części Hiszpanii, wykazując talent literacki, wrażliwość, ale też trzeźwość ocen. Pochodzący z ziemiańskiej rodziny, absolwent jezuickiego gimnazjum, katolicki konserwatysta, potępia okrucieństwa wojny i rewolucji, przeraża go niszczenie kościołów i mordowanie księży. Z drugiej strony rozumie lud, przenikliwie i krytycznie analizuje społeczne przyczyny wybuchu przemocy przeciwko kapitalistom, posiadaczom ziemskim, duchowieństwu, wspierającemu feudalne stosunki.
Reportaże Pruszyńskiego, publikowane od listopada 1936 roku na łamach „Wiadomości Literackich”, później zebrane i przeredagowane w książkę Z czerwonej Hiszpanii, spotkały się w Polsce z licznymi komentarzami. Prasa lewicowa chwaliła trafność analiz i wyczulenie na problemy społeczne, konserwatywna bądź chwaliła za dokumentowanie, że republikańska Hiszpania jest okupowana przez bolszewików z ZSRR, bądź zarzucała nadmierną przychylność dla centrolewicowego rządu i jego zwolenników, uznając autora za potajemnego komunistę. Z kolei kiedy po drugiej wojnie światowej Pruszyński powrócił do kraju, chociaż nie spotkał się szykanami i pełnił funkcję ambasadora Polski Ludowej w Holandii, jednak jego reportaży z Hiszpanii nie wznawiano aż do zmiany ustroju…
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W czerwonej Hiszpanii - Ksawery Pruszyński (ksiazki do czytania .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
*
Całe popołudnie i wieczór daremno szukałem auta na jutro. Jutro mogły decydować się losy ofensywy. Walka o Torejony była nierozstrzygnięta, wynik walki o Sesenię niedokładnie wiadomy. Liczba tanków rosyjskich mogła zdziałać swoje. Nie wiedząc jeszcze o tym, że tyraliera zawiodła, nie rozumiałem zupełnie — podobnie jak bodaj wszyscy dziennikarze obcy — skromnych rezultatów pomocy rosyjskiej. Fakt tej pomocy zajmował oczywiście wszystkich, bo dotąd mówiło się o niej mało, a jeśli pracowała, to w zupełnym milczeniu. Obecności rosyjskich tanków i rosyjskich tankistów nie dało się już ukryć, choć pisma madryckie opublikowały podobizny czterdziestu rasowo iberyjskich Gonzalezów i Fievrów z podpisem „nasi dzielni tankiści”. Niestety wygadany generał-speaker Queipo de Llano, podawał z Sewilli nazwiska schwytanych w Sesenii Rosjan. Mówiono o tym wśród dziennikarzy, zresztą dość delikatnie, bo obok tanków zdołano zapożyczyć już z Moskwy nieco wypróbowanych metod GPU. Para polskich Żydów zasiedziałych w Hiszpanii kręciła się co wieczór po hallu café „Gran Via” i ziewając wytwornie, spełniała swe funkcje podsłuchowe tak gorliwie, jakby to były kuluary sejmu polskiego i rozmawiano w nich o tajnikach gospodarki Lasów Państwowych. Były to sposobiki polityczne nie na miarę wielkoświatową: sam Litwinow307 zapowiedział był przecież, że wobec notorycznego gwałcenia nieinterwencji przez państwa faszystowskie Rosja nie uważa się więcej za skrępowaną zobowiązaniami neutralności, transporty broni z ZSRR stały się tak olbrzymie, że ukryć tego nie było sposobu przy nie wiedzieć jakiej policji. Niestety innym zarządzeniem szczególnie krępującym było odmówienie większości dziennikarzy aut prasowych. Z kłopotu wybawiła mnie dopiero Gruba Ilza. Gruba Ilza miała auto. Jak dokonała tego wyczynu, przy swym głośnym już wojowaniu z komunistami z „Mundo Obrero”, tego nie mogłem dociec: z opowiadań Ilzy wynikało właściwie, że samochód jest jakby naturalną emanacją308, technicznym przedłużeniem i uzupełnieniem jej korpulentnej postaci. Nie pytałem więcej.
Na front wyjechaliśmy zupełnie rano. Okazało się że szofer owej naturalnej emanacji jest Niemcem-emigrantem: wobec notorycznego tchórzostwa hiszpańskich szoferów było to bardzo szczęśliwe. Pomknęliśmy na Getafe-Parlo-Torejon. Jak się okazało, na ostatnim odcinku tej drogi świstały już kule, ale całym szczęściem nie nas mające na celu. Torejon, do któregośmy dotarli, nie był to ów mały na skraju drogi leżący Torejon, ale jego większy imiennik, wokoło którego wczoraj toczyła się walka. Teraz walkę tę zakończono zwycięsko: duży Torejon znajdował się w niepodzielnym władaniu rządowców. Bój musiał być ostry. Prawie wszystkie domy były poburzone, opuszczone w nieładzie, z powybijanymi drzwiami i oknami. Co kilkanaście minut padały na wieś, przenosząc zresztą bardzo, pociski armatnie z jakiejś dalekiej baterii faszystowskiej. Grudy czarnej skamieniałej ziemi leżały rozsypane od tych wybuchów wszędzie. Ilza zabrała się z niesłychanym animuszem do wścibiania wszędzie nosa. Żołnierze, jako że była to już zupełnie frontowa pozycja, przyjęli nas raczej owacyjnie. Gruba Ilza wzięła ich zaraz do roboty. W paru chatach leżały na podłodze pozostawiane sienniki, materace, prześcieradła, stare koce i pełno szmaciarni. Były to pozostałości zarówno wygnanych w popłochu mieszkańców Torejonu — żadnego z nich nie było już we wsi — jak kolejnych koczowników obu armii. Powalane to było błotem, krwią opatrywanych tu pewno rannych i kałem: tę ostatnią pozostałość żołnierze rządowi, wiedzeni jakimś szczególnie rozróżniającym węchem przypisywali niezawodnemu przejściu Maurów. Ale i ślad Maurów nie zniechęcił Ilzy: kazała wszystko to wyciągać i wynosić na dwór, zapowiedziała, że zabierze to dla potrzeb madryckiego Socorro Rojo309.
Tymczasem popod domami przeszedłem aż na skraj Torejonu. Stał tam niewysoki ceglany kościół, obwiedziony murem. Z dachu kościoła waliła niestrudzenie mitralieza310 do sąsiedniego, dotąd jeszcze broniącego się, małego Torejonu. Z tej strony zresztą nie atakowano go zbytnio. Tylko drugi jeszcze karabin maszynowy, ukryty pod oliwkami, prażył w nieszczęsną wieś. Za to ogień armatni rządowców nie tylko wzmógł się od wczoraj, ale i usprawnił: dachy tamtej wsi były prawie wszystkie powgniatane w dół, jakby uderzeniami jakiejś silnej, opancerzonej pięści. Ponieważ z naszej pozycji byliśmy o jakie sto metrów wyżej od tamtych, widziało się doskonale. Część kościoła także runęła. Tylko wielka wieża stała jeszcze. W pewnej chwili z muru naszego ceglanego kościoła poczęło się coś sypać. O kilka metrów ode mnie wyżej karabin maszynowy „tamtych” łupał strzałami jeden koło drugiego w ścianę. Cegła odpryskiwała się na strony. Karabin maszynowy obstukiwał ścianę jak niewidzialny dziób dzięcioła, dobierającego się poprzez drzewo do ukrytych w nim robaków. Ale „robak” — rządowy karabin maszynowy ukryty był wyżej, na strychu kościoła: jego lufa, dygocąca tempem wystrzałów, sterczała z małego, mansardowego okienka, obłożonego worami z ziemią i pluła krocią311 wystrzałów. Ułamki cegieł sypały się ciągle. Żołnierze leżący na wale pokazywali mi je, śmiejąc się: padały tak blisko, a nie było niebezpieczeństwa, żeby w nas osłoniętych trafiły. Za to przez peryskop widać było niemal dokładnie to, co się działo w odległym o kilometr zaledwie Torejonie małym: broniono już tam chyba jego gruzy. W kościół musiały paść tymczasem nowe pociski, bo nie tylko dach nad absydą, ale jeszcze sam środek głównej nawy świecił olbrzymią wyrwą. Widać było nawet białe żebra jakichś ułamanych belek stropu, obdarte z dachu i wystające ku górze. W ciągu dwudziestu czterech godzin artyleria rządowa zdołała naprawić swą celność. Na równinie, w kierunku Madrytu, dostrzegaliśmy ukryte za sfalowaniami terenu oddziały, rozsypane w tyralierze, gotowe zapewne do ataku. Powinien był przyjść lada moment. Stało się tak istotnie. Naraz jedna z czterech ścian wieży poczęła się jakby odczepiać, potem złamała w połowie i runęła, wznosząc olbrzymi słup kurzu. Trwało to oczywiście moment, ale było zupełnie wyraźne. Kurz wiał jeszcze tumanem, gdy odsłoniły się szczątki tego, co oszczędził wybuch. Były to jednak już nie trzy pozostałe ściany, ale jakiś strzęp, jakiś róg budowy, monolitowo sterczący w niebo. Żołnierze wyskoczyli na linię, z karabinami do ataku. Popadali jednak zaraz: od Torejonu dalej śmigały strzały. Skąd strzelali? Zza załomów muru, z porozwalanych domów, z tych stert podruzgotanej dachówki, którą widać było przez peryskop? Dosyć że walka nie skończyła się jeszcze. Za to artyleria rządowa widocznie uważała, że już czas najwyższy na atak piechoty, bo przestała strzelać. Może bała się trafić swoich. —
Zbiegłem tymczasem, kuląc się, do pierwszych, zwartych już domów naszej wsi. Gruba Ilza walczyła właśnie z jakimś teniente312 o danie jej ciężarówki na przewóz pościelowego dobytku. Dowódca miał jednak co innego na głowie. Wybiegł za drugą stronę wsi, gdzie tymczasem sytuacja stawała się widać ciekawsza. Wreszcie jego zastępca powiedział, że wszelką pomoc otrzymamy w sztabie, który znajduje się w tyle linii.
Okazało się nawet, że Ilza zna miejscowego pułkownika w Mostoles. Ruszyliśmy więc do Mostoles. Sztab zastaliśmy przy obiedzie. Ilza coś wspomniała o autach, ale spora misa paelli à la Valenciana313 przerwała rozmowę. Pułkownik, wojskowy, podstarzały charmeur314, przypuścił atak do „znakomitej pisarki niemieckiej, wygnanej przez terror Hitlera”. Znakomita pisarka broniła się w każdym razie mniej wytrwale niż Regulares z Torejonu, pułkownik atakował zaś z większą energią niż jego czerwona tyraliera. Zjawił się i kieliszek anyżowego likieru. Otrzymaliśmy go tylko my dwoje i pułkownik; szofer Niemiec i oficerzy nie dostąpili tego zaszczytu. Naraz odwołano jednego z oficerów do aparatu, potem drugiego, potem pułkownika. Pułkownik wrócił po chwili, jednocześnie zajechały jakieś auta. Na nas nie zwracano już uwagi. Pożegnano się, tak jakby to oni odjeżdżali. Ale z Ilzą tak się nie dało:
— Jak to, a moje rzeczy dla Socorro Rojo? A nasze auto?
— Państwo przecież mają auto? — zdziwił się pułkownik.
— Ale mieliśmy dostać ciężarówkę po rzeczy w Torejon! — upomniała się Ilza.
— No tak — mówił pułkownik, czemuś zafrasowany — no tak. Ale nie teraz, nie teraz. Jutro. O, jutro — zapewnił.
— Dlaczego jutro? Nie wiadomo, co może być jutro? Dziś, zaraz.
— Nie mogę, Madame. — (Pułkownik w czasie obiadu oświadczył był, że do takich osób jak Ilza całe życie mówił: Madame. Ale ona, jeśli chce, może do niego mówić: towarzyszu. Będzie to dlań, zapewniał, niezapomniane wspomnienie tej wojny). Jutro, tak. Teraz, żeby móc jutro, on właśnie wyrusza na linie. Musi zdobyć na nowo Torejon...
— Jak to, zdobyć na nowo?
Pułkownik już siadał do pierwszego auta. Nasz szofer był na tyle przytomny, że również podjechał autem Ilzy. Nakładając jakieś okulary od słońca, wojskowy wyjaśniał:
— Musieliśmy chwilowo opuścić Torejon. Jedziemy na linie.
Auto ruszyło, ale i Ilza, która była sprytna, nie pytała dłużej. Po trzech autach komendy nadjechało nasze. Do jadącego przed nami wsiadł pomiędzy oficerów kucharz w kitlu i żołnierz wyglądający na ordynansa. Ale auta nie skręciły na drogę do Torejon: z autem pułkownika na czele pędziły w kierunku przeciwnym, na Getafe i Madryt. Od drogi dolatywała wzmożona i bardzo już wyraźna strzelanina.
— Obawiam się, że to z Mosteles trzeba ewakuować bety — powiedział szofer, któremu nie wiedzieć dlaczego zabiegi pościelowe Ilzy nie przypadły do gustu. —
Zgubiliśmy gdzieś auta sztabowe. Za to Getafe uległo ponownemu bombardowaniu. Pociski padły w hangar główny lotniska, koszary i ulicę. Opowiedzieli nam o tym dwaj fotodziennikarze Niemcy, komuniści, którzy właśnie dokonali zdjęć. Wybierali się na drogę do Aranjuezu. Pojechaliśmy z nimi. Boczna droga łącząca dwa główne szlaki była opancerzona szeregiem wznoszonych naprędce okopów: kilkadziesiąt wspaniałych betonowych schronów zamykało linię obronną. Przy skręcie na szosę aranjueską prowadził roboty pół Austriak, pół Czech, oficer z wojny światowej, jeniec na Syberii, komunista. Narzekał bardzo na opieszałość swych robotników. Byli to zresztą przeważnie urzędnicy biurowi, członkowie socjalizującego syndykatu zawodowego, jedni z najpierwszych entuzjastów Frontu Ludowego, ale z biegiem (niedługim) czasu, bardzo ochłodzeni z zapałach. Austriak przykładał największą wagę do operacji piątego pułku, grupy Listera, działającej właśnie na drodze do Aranjuez. Ponieważ znał i Ilzę, i młodych fotografów, wygadał się, że tam właśnie są tanki rosyjskie i trwa walka o Sesenię. On też pierwszy wyjaśnił z lekka, dlaczego ofensywa daje tak słabe rezultaty: milicjanci, dobrzy w górach, nie umieją bić się w polu, okopywać się, ostrzeliwać zza lada bruzdy. Uważali, że tanki zrobią wszystko za nich, i nie mogą jeszcze tego zrozumieć, że tank przełamuje tylko opór linii bojowej, ale zlikwidować ją zupełnie może tylko idąca za nim piechota. —
Ruszyliśmy autami na Pinto i Valdemoro. Za Valdemoro okazało się, że nasi towarzysze nie jadą za nami. Sunęliśmy dalszym odcinkiem szosy, już blisko Sesenii i frontu. Nie było widać nikogo. Naraz, oglądając się za naszymi Niemcami, Ilza zobaczyła daleki daleki samolot lecący do Getafe, a więc z tyłu, ale niewątpliwie nieprzyjacielski. Rządowych nie spotykaliśmy prawie. Samolot skręcił nad naszą szosę. Musiał już być nad Pinto. Za chwilę będzie nad nami.
Zaczęła się walna, choć szybka narada, co robić. Były dwa wyjścia. Jechać dalej, jak najszybciej drogą. Jeśli samolotowi nie zależało na ostrzelaniu nas, jeśli nie chciał się bawić, jak to bywało niekiedy, w „polowanie”, wyjście było najlepsze. Szofer był gorąco za wyścigiem: dać gazu i wiać, póki tamten daleko, choćby do Kartageny. Jako posiadacz auta, nie miał ochoty zostawić je w polu, a samemu, jak przeciwnie proponowała Ilza, zejść gdzieś do rowu i pokłaść się w burzanach315: auta nie dałoby się skryć tak dobrze i samolot mógłby je z łatwością poszpikować z karabinu maszynowego. Rozmowa szła w krótkich, urywanych zdaniach, ale różnica poglądów była jasna: Ilzie chodziło o własną skórę, szoferowi jeszcze i o wóz. Z francuskiego, wobec tego, że nie wypowiedziałem się za żadnym planem i nie brałem udziału w dyskusji, przeszło się na niemiecki. Zerknięcie okienkiem pokazało, że samolot już zbliża się do Valdemoro: szofer dał na własną rękę gazu. Ale Ilza pamiętała, że przed paroma dniami trzech dziennikarzy amerykańskich, jadąc tak na oślep, dostało się pod obstrzał włoskiego tanku i do niewoli nacjonalistów. Zaczęła więc protestować gwałtownie: od kierownicy odpowiadano nie mniej ostro. Nie była to dyskusja. Nie była to już ani wytworna francuszczyzna, ani kategoryczne niemieckie, był to jakiś nerwowy, ujadliwy żargon. Auto mknęło po szosie, warkot lotniczego motoru stawał się coraz bliższy. Naraz stało się coś, co na chwilę zdawało się sprawdzić ponure przepowiednie Ilzy: z krzaków przy drodze wyskoczyło dwóch żołnierzy, zagradzając drogę.
Auto zatrzymało się gwałtownym wstrząsem. Z rowu podniosło się jeszcze kilkunastu żołnierzy, cała grupa. Szczęściem jeden z nich miał jakąś czerwoną oznakę: nie byliśmy więc w niewoli. Żołnierzami dowodził młody podchorąży, który wyjaśnił położenie. Dalszy odcinek drogi jest chwilowo przecięty. Tam oto leży zestrzelone i spalone auto, którym wieziono na linię gazety: biednego roznosiciela wydobyto z wozu, przeszytego kulami i wpółzwęglonego. Nad drogą pojawiła się kawaleria Maurów. Nim łączność z Aranjuezem będzie odnowiona, wstrzymano więc wypady na ten odcinek. Tymczasem jednak kryjmy się w pole. —
Nadlatywały nie jeden, ale dwa samoloty: okrążenie Valdemoro, centrum operacyjnego, powstrzymało je w drodze. Teraz sunęły prosto naszą drogą. Auto zjechało bruzdami polnymi pod oliwki, myśmy pokładli się na ściernisku i w krzakach rowu. Rozlewność, z jaką Ilza zdążyła już przywitać się z żołnierzami, gdy okazało się, że nie są to Maurowie, zdołała jej zdobyć pewną swoistą popularność, pozbawioną zresztą większych oznak szacunku. Przeznaczono dla niej jednej najcenniejszy schowek: wybetonowany przewód pod szosą, tworzący tu coś pośredniego między małym mostkiem a wielkim otworem ściekowym. Samoloty zbliżały się szybko, ale niestety tułów Ilzy jedynie z trudem przeprowadził swą górną część przez otwór: imponująca rozmiarami reszta uwięzła, mimo ryzyka sytuacji dość zabawnie, w cembrowinie i sterczała jak korek z butelki. Żołnierze żywo i na
Uwagi (0)