Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 59 60 61 62 63 64 65 66 67 ... 79
Idź do strony:
Polska i Tow. Kościuszki, ale że i kościelne pragną nosić także charakter narodowościowy, przysłaniają zatem dla większej części niewykształconych umysłów potrzebę jednego, ogólnego stowarzyszenia, wszystkie zaś razem wzięte, częstokroć nie idąc zgodnie, przeszkadzają sobie wzajemnie.

Drugim ogniskiem, w którym licznie skupiła się ludność polska, jest Milwaukee, położona w stanie Wisconsin nad brzegiem tegoż samego jeziora Michigan. Liczba Polaków tu zamieszkałych ma dorównywać tejże w Chicago, w ogóle zaś Polacy tamtejsi są zamożniejsi od zamieszkałych w innych miastach. Istnieją tu dwie szkoły, z których jedna 3-klasowa, druga elementarna; stowarzyszenia wszystkie podobnie noszą charakter kościelny.

W tymże stanie Wisconsin leży Northeim, jedna z najzamożniejszych i najstarszych kolonii, założona od lat siedmnastu wśród ogromnych lasów. Ziemia zajęta przez kolonię nabyta była bardzo tanio albo zajęta na prawach osadniczych (klemowych), z obowiązkiem spłacenia rządowi w ciągu lat dziesięciu. Później, gdy okolica zaczęła się ożywiać tak pod względem przemysłowo-handlowym, jak i rolniczym, ceny gruntu podskoczyły szybko w górę, skutkiem czego dawni osiedleńcy stali się właścicielami dość znacznych majątków. Istnieje tu szkoła, do której uczęszcza około 90 słuchaczów, dająca starszym chłopcom przygotowanie do wyższych zakładów naukowych. Ludność chłopska zostaje, tak tu, jak i wszędzie, pod zarządem duchownego. Stowarzyszenie jednak tutejsze ma charakter bardziej świecki z odcieniem wojskowym.

O siedm mil od kolonii northeimskiej leży osada Manitowoc (Manitowok) stanowiąca jedną „parafię” z Northeim. Powstała tu myśl założenia kolegium, na które sąsiedzi Amerykanie złożyli natychmiast 2000 dolarów z dodatkiem 10 akrów oczyszczonego z lasu gruntu.

W New Yorku, wedle przybliżonych obliczeń, ma się znajdować około ośmiu tysięcy Polaków połączonych po większej części w stowarzyszenia świeckie. Mieli oni tu swój organ, „Kurier Nowojorski”, który niedawno przestał wychodzić. Prócz tego w każdym ze znakomitszych miast mieszka większa lub mniejsza liczba Polaków połączonych albo w towarzystwa świeckie, jeżeli członkowie stanowią przeważnie tak zwaną inteligencję, albo w kościelno-parafialne, jeśli składają się z włościan i wyrobników. Cytowanie tych miast, każdemu znanych z geografii, uważam za zbyteczne. W niektórych liczba Polaków może dochodzić do tysiąca lub więcej; nie zamieszkują jednak osobnych dzielnic i w stosunku do ogółu ludności zbyt są nieliczni, aby stanowić pewną narodowościową jednostkę, mającą znaczenie socjalne lub polityczne. Natomiast pozwolę sobie wymienić wszystkie osady i „parafie”, albo czysto polskie, albo takie, w których ludność polska w stosunku do ogólnej gra jakąkolwiek rolę. Będzie to materiał informacyjny i wykazowy, który z czasem przydać się może. Miasta te, osady i „parafie” przedstawiają się jak następuje: Detroit (Michigan), Pittsburg (Pensylw.), Lemont (Illin.), Kalumet (Mich.), Lykens (Pens.), St. Paul (Minnesota), Shamotin (Pens.), Berca (Ohio), Polonia (Wisconsin), Stevenspoint (Wisc.), North Creek (Wisc.), Piane Creek (Wisc.), Beaverdam (Wisc.), Teresa (Wisc.), Northport (Wisc.), Oshkosh (Wisc.), Princetown (Wisc.), Greenbay (Wisc.), Kraków (Minn.), Radom (Illin.), Dunkirk (N. Y.), La Salle (Ill.), Dellano (Mich.), Farribould (Minn.), Winona (Minn.), Shenahdoah (Pen.), Nauticoke (Pens.), Toledo (Ohio), Cleveland (Ohio), Cedar Rapids (Mich.), Bay City (Mich.), Jefersonville (Indiana pod ks. Moczygębą), Otis (Ind.), Lanesville (Indiana), Panna Maria (Teksas), San Antonio (Teksas), Cottage Hill (Teks.), Mulberry (Teks.), Bluff (Teks.), Bandera (Teks.), Platonia (Teks.), Plantersville (Teksas), a na koniec dwie jeszcze świeżo założone: Waren Hoino przez Choińskiego w Arkansas i Nowy Poznań w Nebrasce.

Spis ten może być niedokładnym i nie obejmować wielu miejscowości i osad bądź wyłącznie, bądź w znacznej części przez Polaków zamieszkałych. I tak wiele miasteczek położonych w rozmaitych stanach nosi nazwę „Warsaw”, godziłoby się więc przypuszczać, że Warszawy te przez Polaków założone i zamieszkałe. Tymczasem w „Kronice Polonii”, zamieszczonej w kalendarzu „Przyjaciela Ludu”, żadna z nich nie jest podaną. Być może jednak, że nie mają one znaczenia. Mapy tutejsze przedstawiające terytoria mało zamieszkane notują bardzo małe nawet osady, choćby złożone z jednego tylko domu i przez jedną rodzinę zajęte. Następnie, powtarzam jeszcze raz, że spisy te nie obejmują wszystkich miast dobrze znanych (jak np. Washington, Boston, Filadelfia, St. Louis, N. Orleans, Baltimore, St. Francisco etc.), w których ludność polska, mniej lub więcej liczna, nie gra jednak w stosunku do ogólnej żadnej roli i albo słabo, albo wcale nie jest uorganizowana. Niektóre z osad powyżej wymienionych są to, jak same nazwy ich wskazują, wielkie wsie lub małe miasteczka handlowo-rolnicze czysto polskie, inne mają ludność mieszaną, przeważnie jednak polską. Organizacja parafialna jest prawie powszechną. W niektórych miejscowościach, jak np. w Lemont Illinois, koloniści polscy stanowią jedną parafię z Czechami, w innych, jak w Kalumet, nawet z Irlandczykami.

Ze spisu powyższego widzimy także, że najwięcej Polaków zamieszkuje w stanie Wisconsin, graniczącym na południe z Illinois, na północ z częścią stanu Michigan i Jeziorem Wyższym (Superior)601, na zachód z Minnesotą, na wschód na koniec z jeziorem Michigan. Stan ten leży pomiędzy 42 a 44 stopniem szerokości północnej. Jest to kraj lesisty, obfitujący w rzeki, strumienie i mniejsze lub większe jeziora. Klimat, podobny do polskiego lub może nawet ostrzejszy, a przynajmniej przedstawiający bardziej wybitne różnice między porami roku, pozwolił od razu zrozumieć polskim osadnikom warunki rolnicze. Przedstawiały się one podobnie do tych, do których przesiedleńcy byli przyzwyczajeni w domu. Ziemia, w ogóle urodzajna, wydawała też same zboża. Skąd ułatwienie pracy i większy stosunkowo niż gdzie indziej dobrobyt osadników. Przy tym osady te, jak np. Northeim, były założone dawniej od innych602, a zatem ziemie, tanio nabyte, podwoiły lub potroiły się od kilkunastu lat w cenie, ludność zżyła się z krajem, owładła603 językiem, obeznała się z handlem, przemysłem itd. Po Wisconsin najwięcej ludności polskiej posiada Illinois, ludność jednak tutejsza przeważnie jest miejską. Czysto rolnicza zamieszkuje Teksas, gdzie leżą czysto polskie osady Panna Maria i Częstochowa. O stanie jednak tych osad brak mi dokładnych wiadomości. Koloniści musieli tu zwalczać daleko większe przeszkody niż gdzie indziej. Główną przeszkodę stanowił klimat, do którego nowo przybyli koniecznie przyzwyczajać się muszą, a nim się przyzwyczają, przechodzić rozliczne dolegliwości. Dalej rolnictwo musi w kraju tak południowym być zupełnie odmienne. Główny produkt stanowi tu bawełna, dalej trzcina cukrowa, drzewa pomarańczowe, palmowe itd. Nowo przybyli rolnicy musieli zaczynać naukę rolnictwa od a, b, c. Z tym wszystkim położenie osadników od dawna już przybyłych ma być dosyć znośne, spójność zaś ich zadowalająca.

Co do dwóch nowo założonych kolonii: Waren Hoino w Arkansas i Nowego Poznania w Nebrasce, zdołały już one zgromadzić po kilkadziesiąt familii, przyszłość ich jednak arcy jeszcze niepewna. Rzecz była taka. W ostatnich czasach między Polakami zamieszkałymi w Chicago pojawiła się dążność do zamienienia życia wyrobniczego w mieście na pług i siekierę pionierską. Czy dążność ta sama przez się pojawiła się w niższych warstwach tamtejszych, czy została im podsunięta przez redakcje pism: „Gazety Polskiej Katolickiej” i „Gazety Polskiej Chicagowskiej” Dyniewicza, nie umiem tego objaśnić. Bądź co bądź, sama w sobie była pożyteczną. W miastach amerykańskich, a zwłaszcza w miastach silnie zaludnionych, robotnicy, jeżeli business idzie dobrze, mają dość znaczne zarobki i w ogóle żyją lepiej i dostatniej niż w Europie. Ale zdarza się często, że bądź to z powodu przyczyn miejscowych, bądź z powodów politycznych — wyborów, bezroboci, zaburzeń etc., pojawia się chwilowy zastój w interesach. Wówczas w mieście bardzo ludnym większa część robotników traci robotę i zostaje bez kawałka chleba. Życie więc wyrobnicze zawsze jest niepewne, rzadko sprzyjające zebraniu jakiego takiego grosza. Tymczasem osadnik rolniczy w Ameryce, zająwszy ziemię rządową na prawach klemowych, z wypłatą na lat dziesięć po dolarze i pół od akra (morg), lub nabywszy takową również na częściową spłatę od kolei żelaznej, przy pracy i wytrwałości dochodzi niezawodnie do posiadania własności i spokojnego kawałka chleba. Inaczej nie może być. Początkowo osadnicy prowadzą życie nad wszelki wyraz ciężkie. Trzeba mieszkać w lada jako skleconych domach, karczować lasy, opędzać się febrze w niezdrowych okolicach, wężom, mustykom604 i tam dalej. Kwitnący jednak stan wielu osad niemieckich, szwedzkich, duńskich dowodzi, że praca i trudy opłacają się w końcu. Przy tym jak dla wszystkich narodowości, tak i dla Polaków owo łączenie się i zakładanie osad miało jeszcze i inne znaczenie. Pracując z osobna po rękodzielniach lub warsztatach rzemieślniczych, ocierając się ciągle o żywioły obce, niepodobna nie wynarodowić się z wolna; tymczasem w osadach, gdzie ludność jednolita siada masą, podobne niebezpieczeństwo mniej grozi. Ze swojej strony rząd Stanów i Amerykanie w ogóle nie tylko nie objawiają najmniejszej dążności do wynaradawiania kogokolwiek, ale przeciwnie: zapewniają wszystkim wszelkie prawa, żądane i nieżądane. Jest to po prostu zarówno praktyczna, jak i rozumna polityka; rząd washingtoński bowiem pojmuje doskonale tę prawdę, że Niemcy, Francuzi, Włosi itd., nie przestając być sobą, będą jednak wybornymi obywatelami amerykańskimi, jeśli im w Ameryce będzie dobrze. Zachowają oni wprawdzie przez długi czas swój język, ale ponieważ narodowości i języków jest mnóstwo — wszystkie więc razem muszą przyjąć, chcąc nie chcąc, język angielski jako wspólny handlowy, urzędowy i społeczny. Jak więc powiadam, zakładanie osad nie spotyka tu z żadnych stron trudności; potrzeba tylko człowieka, który by się sprawa zajął, grunta odpowiednie odszukał, nabył i podzielił. Podobny przewódca znalazł się w Chicago w osobie niejakiego pana Choińskiego; ten zakupił grunta w Arkansas, nazwał mającą się założyć kolonię, niezbyt zresztą szczęśliwie, Waren Hoino, i odmalowując ją w barwach istotnie może przesadzonych, zdołał zgromadzić oprócz stu kilkudziesięciu rodzin, które z góry się zapisały, wielu nowych jeszcze kandydatów. Popierała całe to przedsięwzięcie bardzo usilnie „Gazeta Polska Chicagowska” Dyniewicza, rywalizująca i prowadząca z „Polsko-Katolicką” bardzo zaciętą, a po prostu powiedziawszy, bardzo haniebną dla obu stron wojnę. W tym miejscu, jakkolwiek o wydawnictwach powiem później obszernie, wypada mi poświęcić kilka słów ogólnemu ich charakterowi. Obie te gazety stoją na gruncie religijno-katolickim. Pierwsza z nich, „Polsko-Katolicka”, redagowana jest przez księży, musi więc być taką, jak jest; druga, Dyniewiczowska, byłaby może inną, gdyby wydawcy nie chodziło o niezrażanie sobie włościan i robotników z włościan złożonych. I Dyniewicz więc grywa na religijnym organie, z towarzyszeniem jednak pewnej liberalnej nuty. Zarzuca on przeciwnikom poświęcanie interesów ogólnych ultramontanizmowi605, obałamucanie ludu, przezywa ich „zmartwychwstańcami”606 lub „szajką zmartwychwstańców”, zdrajcami i tym podobnie. Oczywiście Barzyńscy (wydawcy „Polsko-Katolickiej”) oddają mu pięknym za nadobne, w całej zaś sprawie po obu stronach większą zdaje się grać rolę ambicja, chęć wyniesienia się, ściągnięcia abonentów, a zatem i zysków, niż zamiłowanie dobra ogólnego. Okazało się to przy sprawie kolonii. Gdy gazeta Dyniewicza zaczęła popierać Choińskiego i stawać się organem sprawy istotnie ważnej, w której nie szło o puste krzyki i deklamacje, ale o coś istotnego — przeciwnicy jej i całego stronnictwa „Dyniewicza-Choińskiego” spostrzegli się, że tamci mogli pociągnąć większość za sobą i postanowili przeciwdziałać. Z początkowania607 więc „Gazety Polsko-Katolickiej” powstała myśl założenia jednocześnie drugiej osady polskiej w Nebrasce, pod nazwiskiem Nowy Poznań. Ponieważ kandydatów nie brakło, zakupiono wkrótce grunta i Nowy Poznań przeszedł także z dziedziny zamysłów w dziedzinę rzeczywistości. Obie gazety poczęły teraz wysławiać każda swoją osadę, nie znajdując słów na potępienie przeciwnej. Nowemu Poznaniowi zarzucano, że położony jest w stepach, z których rzeczywiście składa się cała Nebraska, w krainie bezdrzewnej, gdzie nie będzie z czego pobudować domów, a na koniec w okolicach pustoszonych od czasu do czasu przez szarańczę. Barzyńscy odpowiadali natomiast, że grunta w Arkansas pokryte są dębami, których karczunek tak długo może się przeciągnąć, iż osadnicy z głodu pierwej poumierają; dalej mówiono, że okolica zakupiona ma płytką tylko warstwę czarnoziemu, pod którą znajduje się nieurodzajny żwir — a na koniec, iż okolica cała rokrocznie zatapianą bywa przez wody rzeki Arkansas, z czego powstają zabójcze febry i inne choroby dziesiątkujące ludność. Obie strony wysyłały komisje mające sprawdzić istotny stan rzeczy, ale komisje te, składając się z ludzi należących do stronnictw, a zatem stronnych, powtarzały za i przeciw — wedle widoków stronnictw, a prawda zginęła ostatecznie pośród tego zamętu.

Wobec takiego stanu rzeczy z największymi tylko zastrzeżeniami można wydać sąd w tej sprawie. Faktem jest jednak, że Waren Hoino zrobiło ostatecznie pewne fiasko. Arkansas słynie wprawdzie z urodzajności ziemi, obfitość lasów jest jedną dodatnią stroną więcej dla wszelkiej kolonii; na koniec o klimacie Arkansasu nie słyszałem, aby miał być niezdrowy, jak np. w Teksas. Ale być może, że kupno było prowadzone lekkomyślnie, ziemia wybrana nieopatrznie, działki przeprowadzane z uwzględnieniem różnych cząstkowych widoków, wreszcie zarząd funduszami naganny; większa część osadników, którzy się już byli do Waren Hoina wybrali, powróciła stamtąd bardzo spiesznie, podnosząc wniebogłosy krzyk, że została omamioną najhaniebniej. Niektórzy, wydawszy wszystkie pieniądze na drogę, a nie chcąc osiąść w osadzie, znaleźli się istotnie w bardzo przykrym położeniu. Gazeta Barzyńskich zatryumfowała. Nazwano wyprawę do Hoina „wyprawą na Sybir”. Wezwano Choińskiego i Dyniewicza, aby złożyli rachunki z powierzonych im funduszów, czego istotnie dotąd nie uczynili — krótko mówiąc, pokazuje się ze wszystkiego, że Dyniewiczowi i Choińskiemu wiele jest w całej sprawie do zarzucenia, czego dowodem jeszcze i to, że ich gazeta — powoławszy się na Platona czy na innego mędrca polecającego „głupim” nie odpowiadać — zamilkła i ostatecznie o sprawie Waren Hoina więcej się nie odzywa. To przerwanie gorszącej polemiki bardzo byłoby pożądanym, ale zauważyć należy, że co innego jest prowadzić polemikę o nic i obrzucać się obelgami, a co innego przedstawić dowody, jeśli takowe są, że się funduszów powierzonych sobie nie zmarnowało i całą sprawę, na której istotnie ludziom zależy, prowadziło uczciwie i sumiennie. Nie znając Dyniewicza ani Choińskiego osobiście, ale tylko z odgłosów nader przeciwnych, nie pozwalam sobie przypuszczać, aby prowadzili ludzi „na zgubę” w widokach osobistego zysku. Ale z całego toku sprawy i z tego, jak sami siebie w swoich orędziach przedstawiali, wnioskuję, że są to ludzie ambitni, rodzaj demagogów, nie bardzo przebierających w środkach, które mogą posłużyć im do wyniesienia się i zagarnięcia przewództwa. Zgubić swoich osadników zapewne nie chcieli, ponieważ byłoby to wprost przeciwne i dobru Choińskiego, który osobiście ma mieszkać w swoim Waren Hoinie, i Dyniewicza, jako redaktora gazety. Być

1 ... 59 60 61 62 63 64 65 66 67 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z podróży do Ameryki - Henryk Sienkiewicz (współczesna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz