Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 34
Idź do strony:
class="paragraph">Ciężka to była praca! Trzeba było wiosłować około wystających skał, walcząc z szalenie wartkim prądem. Przy samych skałach wszyscy trzej czepialiśmy się rękami kamieni i wytężając siły, pchaliśmy czółno naprzód. Lecz dla przepłynięcia kilku metrów traciliśmy bardzo dużo czasu, walcząc o każdy centymetr mknącego na nas i porywającego nas za sobą prądu.

Tak płynęliśmy trzy dni, aż dotarliśmy do celu naszej podróży — do od dawna porzuconej kopalni złota. Tam pomieszkałem dwa tygodnie w rodzinie stróża. Biedacy przymierali z głodu, a więc w niczym nie mogli być mi pomocni. Karabin jeszcze raz stał się moim opiekunem, dostarczając żywności i dla mnie, i dla moich gospodarzy.

Pewnego razu przyjechał jakiś technik. Ja już się nie ukrywałem, gdyż życie leśne nadało mi taki wygląd, że nikt poznać mnie nie mógł. Łatwo mogłem uchodzić za zwykłego myśliwego sybirskiego, za jakiego się też podawałem. Jednakże nasz gość był człowiekiem badawczym i przenikliwym. Od razu odgadł moje incognito, które zresztą nie bardzo starałem się zachować, gdyż zrozumiałem, że nie jest bolszewikiem. Tak też było. Mieliśmy wspólnych znajomych i jednakowe poglądy na sprawy. Przy tym okazało się, że jest to Polak, agronom z zawodu. Mieszkał w jakiejś ustronnej wsi, kierując robotami górniczymi, unikał podróży do miasta, starając się, żeby o nim zapomniały władze.

Postanowiłem razem z nim uciekać z Rosji. Dawno już ułożyłem plan ucieczki. Znając geografię Syberii, po której dużo podróżowałem, doszedłem do wniosku, że mamy jedyną drogę ratunku — przez półzależny od Rosji i Chin kraj Urianchajski, a więc przez źródła rzeki Jenisej do Mongolii i dalej na wschód do Pacyfiku. Podczas rządów Kołczaka projektowałem wyprawę naukową do Mongolii, więc starannie wystudiowałem literaturę i mapy tego kraju, do którego należy i Urianchaj.

Postanowiliśmy obecnie urzeczywistnić zuchwały plan przedostania się przez sowiecką Syberię.

VIII. Przez południową Syberię

Po kilku dniach jechaliśmy już konno przez lasy lewego brzegu Jeniseju na południe, starając się omijać wsie i osady i nie pozostawiając za sobą żadnych śladów. Zresztą należy zaznaczyć, że gdy wypadało nam zatrzymać się u chłopów, ci przyjmowali nas bardzo gościnnie i chociaż nie znali nas, otwarcie wypowiadali swą nienawiść do bolszewików-komunistów, obdzierających włościan.

W jednej wsi powiedzieli nam, że od strony Minusińska dąży do Krasnojarska znaczny oddział „czerwonych”, wysłanych dla wyłapywania „białych”. Odjechaliśmy dalej od brzegu Jeniseju i tak zwanej Aczyńskiej drogi, zapadliśmy w lasy, gdzie przesiedzieliśmy do sierpnia, ponieważ przez całe lato bolszewickie oddziały karne wałęsały się po borach, tropiąc i zabijając bezbronnych, prawie nieodzianych oficerów i kozaków byłej armii Kołczaka, którzy ukrywali się w lasach od niechybnej śmierci z rąk sowieckich katów. Później, na jesieni, przechodząc przez te miejsca, natrafiliśmy na niewielką polanę, gdzie na otaczających ją drzewach wisiało 28 oficerów z wyciętymi gwiazdami na piersiach. Wiedzieliśmy dobrze, że taki sam los spotkałby i nas, gdybyśmy wpadli w ręce tej „najbardziej postępowej” demokracji na świecie.

Przysięgaliśmy więc sobie, że żywymi nas bolszewicy nie wezmą. Posuwając się na południe, spotykaliśmy ludność coraz bardziej wrogą dla bolszewików, gdyż był to kraj starych syberyjskich osadników i kozaków.

Wreszcie z lasów wynurzyliśmy się na bezgraniczną płaszczyznę Czułym-Minusińskich stepów, przeciętych czerwonymi grzbietami Kizył-Kaja i wielkimi słonymi jeziorami: Szyro, Szunet, Forpost i innymi.

Jest to kraina mogił, jedno olbrzymie, historyczne cmentarzysko. Narody, plemiona, szczepy ciągnęły tymi stepami, zatrzymując się tutaj na czas dłuższy lub przemijając, jak widma nocne i pozostawiając po sobie mogiły, kurhany, monolity. Tysiące wielkich i małych dolmenów — mogił dawnych właścicieli tych stepów, majestatyczne kurhany z kamieni i czaszek ludzkich, wykute na skałach znaki, które stawiał niegdyś Wielki Mongoł Dżengiz, a po nim Ugedej, straszliwy bicz Boży, ciągnęły się z południa na północ nieskończonym szlakiem.

Teraz tu panami byli Tatarzy szczepu abakańskiego, bogaci, gościnni i kulturalni. Obecnie przed nawałnicą bolszewicką wynieśli się do Urianchaju, Mongolii, nawet do Tybetu, a w pozostałych tkwiła głęboka nienawiść do znęcających się nad nimi komunistów. Przy tym zmartwychwstała w nich, zdawało się, przed wiekami zgasła idea Dżengiz-Chana o zwalczeniu kultury Zachodu i o utworzeniu nowego prawa, kierowanego i ustalonego przez naukę mędrca Buddhy, prawa szlachetnego i wzniosłego ducha ludzkiego. Nieraz pastuchy tatarscy, siedząc przy ognisku, na pół śpiewali, na pół opowiadali legendy o wielkim Mongole, o jego synu Kubłaj-Chanie, o krwawym Tamerlanie, o szlachetnym, promiennym Baber-Sułtanie i o nieszczęśliwym Amursan-Chanie.

Czułym-Minusińskie stepy od dawna stały się takim miejscem ciągłych potyczek, mniejszych i większych walk pomiędzy Tatarami i „oswobodzonymi” Rosjanami, jakimi niegdyś w Rzeczypospolitej Polskiej były słynne Dzikie Pola, tylko rolę „dziczy krwawej” wzięli na siebie „obrońcy rewolucji i wolności” — rosyjskie bandy bolszewickie.

Tatarzy przyjmowali nas uprzejmie, karmili i dawali nam przewodników, czyniąc dla nas wywiady, abyśmy nie trafili na jaki czerwony patrol. Otwarcie mówiliśmy, że uciekamy z Rosji do naszej ojczyzny, która jest też ojczyzną dla wielu Tatarów, obywateli wolnej Polski. Ponieważ mieliśmy od Tatarów adresy pewnych osób i listy ochronne, nasza podróż przez stepy odbyła się bardzo szczęśliwie.

Po kilku dniach z wysokiego brzegu Jeniseju zobaczyliśmy płynący z Krasnojarska do Minusińskastatek „Orzeł”, wiozący czerwonych żołnierzy, a w kilka godzin później — ujście rzeki Tuby, przeciw prądowi której musieliśmy się posuwać, dążąc ku górom Sajańskim, stanowiącym granicę północnej prowincji Mongolii — naszej „ziemi obiecanej” Urianchaju.

Uważaliśmy część drogi, biegnącą brzegami Tuby, a dalej — wzdłuż dopływu rzeki Amył, za najniebezpieczniejszą, gdyż doliny tych rzek są bardzo zaludnione, sąsiedztwo zaś z komunistycznym Minusińskiem zdemoralizowało do szczętu ludność miejscową, która chętnie wstępowała do czerwonych partyzanckich oddziałów bandytów: Szczecinkina i Krawczenki.

Tatarzy wpław przeprowadzili nocą nasze konie na przeciwległy brzeg Jeniseju, a potem przysłali po nas kozaka, który czółnem przewiózł nas ze szczupłymi bagażami. O świcie byliśmy już w gęstych zaroślach na małej wysepce w ujściu Tuby i rozkoszowaliśmy się słodkimi i aromatycznymi jagodami czeremchy i czarnych porzeczek, rosnących w wielkich ilościach.

IX. Trzy dni nad przepaścią

Zaopatrzeni w fałszywe dokumenty posuwaliśmy się brzegiem Tuby. Co 15–20 kilometrów natrafialiśmy na duże, po 100–400 domów liczące sioła, rządzone przez miejscowe sowiety, kierowane rozkazami sowietu i „czeki” z Minusińska. Wszędzie spotykaliśmy sowieckich wywiadowców i szpiegów, lecz ratowały nas dotychczas nasze dobrze sfabrykowane paszporty techników, delegowanych do robót budowlanych.

Ominąć tych siół niepodobna było z dwóch przyczyn. Najpierw nasze usiłowania, by ominąć siedziby ludzkie, przy ciągłych spotkaniach z chłopami w drodze, wzbudziły całkiem zrozumiałe podejrzenia; niezawodnie bardzo prędko aresztowałby nas jakiś najbliższy sowiet i odstawił do minusińskiej „czeki”, która by naturalnie znalazła dla nas miejsce w Jeniseju; po wtóre — dokument mego towarzysza dawał prawo do wynajęcia rządowego wozu o dwóch koniach dla celów służbowych. Wobec tego musieliśmy odwiedzać miejscowe sowiety i zmieniać konie. Swoje wierzchowce oddaliśmy kozakowi, który przewiózł nas przez Jenisej, a później odstawił do najbliższego sioła, gdzie dostaliśmy pierwsze rządowe konie pocztowe.

Wspominając drogę po Tubie, muszę zaznaczyć, że z małymi wyjątkami wszyscy chłopi byli bardzo wrogo usposobieni do bolszewików i słysząc od nas chłodne lub krytyczne uwagi o sowietach, starannie nam dopomagali; szczególnie dawało się to odczuwać w domach sektantów i kozaków. Odpłacaliśmy za gościnność leczeniem chorych i radami gospodarczymi. Spotkaliśmy kilka wsi komunistycznych, których ludność była jednak niesyberyjskiego pochodzenia. Byli to nowi osadnicy, przysłani jeszcze za czasów imperium z Ukrainy — pijani, leniwi, tępi i mściwi chłopi, których rdzenni Sybiracy nienawidzą, nazywając ich „szpana”, co znaczy — szumowiny, wyrzutki.

Bardzo szybko nauczyliśmy się odróżniać wsie komunistyczne od niekomunistycznych.

Gdy wjeżdżaliśmy do wsi, pobrzękując dzwoneczkami uprzęży końskiej, a siedzący przed domostwami starcy powoli wstawali i kryli sie za wrotami, mrucząc:

— Znowu jakichś diabłów „towarzyszy” przyniosło licho! — wtedy wiedzieliśmy, że jesteśmy wśród prawdziwych, uczciwych, wolnych Sybiraków. Lecz gdy w innej wsi chłopi obstępowali nas, zarzucając pytaniami:

— Skąd, towarzysze? Po co, towarzysze? Czy to przypadkiem nie towarzysz-komisarz? — wtedy mieliśmy się na baczności i byliśmy bardzo oględni w słowach i czynach.

Spotykaliśmy również wsie i sioła, których ludność prawie zupełnie wymarła na tyfus plamisty. Zresztą wszędzie ta straszliwa epidemia, która dotarła aż pod grzbiet Sajanów, zdziesiątkowała ludność wsi syberyjskich wzdłuż całego systemu rzeki Jenisiej. Żyzne łany czarnoziemu leżały odłogiem, bo nie starczyło ludzi dla uprawy roli; zresztą nie było już koni i bydła, gdyż komuniści zarekwirowali całą chudobę konserwatywnego i bogatego chłopstwa syberyjskiego, oszczędzając tylko leniwych i występnych osadników, przybyłych z Rosji europejskiej lub z Ukrainy.

Bardzo przykre chwile przeżyliśmy w wielkim siole Karatuz. Jest to raczej miasto niż sioło. Tu przed okresem bolszewizmu istniały dwa gimnazja, a ludność sięgała 25 000 mieszkańców. Karatuz to stolica kozaków jenisejskich, miasto bogate i wesołe. Obecnie zmieniło się nie do poznania. Chłopi z Rosji i Ukrainy, uzbrojeni i pobudzeni przez agentów bolszewickich, wycięli ludność kozaczą, rozgrabili wszystkie domy; stały teraz popalone, z wybitymi oknami, ze śladami kul w murach i w dachach.

Gdy przyjechaliśmy do sowietu, aby zmienić konie, otoczyła nas gromada bardzo podejrzanych drabów. Okazało się, że trafiliśmy na posiedzenie wysokich komisarzy, przybyłych tu dla jakiejś sprawy z minusińskiej „czeki”.

Draby zaczęły nas indagować i żądać pokazania dokumentów. Nie mieliśmy bynajmniej pewności, że nasze papiery wywrą pożądane wrażenie, więc staraliśmy się uniknąć rewizji paszportów.

Mój towarzysz — agronom powiedział mi później:

— Co za szczęście, że u bolszewików wczorajszy nieudolny szewc piastuje urząd gubernatora, a uczeni ludzie tymczasem zamiatają ulice lub czyszczą stajnie czerwonej kawalerii! Z bolszewikami, bądź co bądź, można się dogadać, ponieważ oni nie odróżniają „dyzenfekcji” od „influency” i „antracytu” od „apendicitis”. W nich można wszystko wmówić, dopóki nie wypuszczą kuli z rewolweru...

Rzeczywiście, udało się wmówić w komisarzy „czeki” wszystko, co uważaliśmy za potrzebne. A więc kreśliliśmy im wspaniały obraz przyszłego rozwoju kraju, gdy wybudujemy szosy i mosty, które dadzą możność eksportowania lasu, wełny i skór z Urianchaju, rud, nafty i złota z Sajanów, bydła — z Mongolii, drogich futer z lasów rosnących u źródeł Jeniseju...

Nasza „oda” trwała około godziny, lecz triumf po niej był zupełny, gdyż „czekiści”, zapomniawszy już o dokumentach, sami przenosili nasze rzeczy na nowy wóz i życzyli nam powodzenia na chwałę rządu sowieckiego.

To było ostatnie nasze zajście w granicach Rosji.

Po przebyciu doliny rzeki Amył szczęście nam sprzyjało. Spotkaliśmy na promie za Karatuzem starszego dozorcę milicji; który wiózł ze sobą kilka karabinów i magazynkowych rewolwerów Mauzera. Były one przeznaczone dla oczekiwanej wyprawy milicji w głąb Urianchu w celu pościgu za jakimś kozackim oficerem, „katem wolnego, rewolucyjnego ludu”, jak go nazwał nasz nowy znajomy. Nowina ta była dla nas bardzo ważna, gdyż łatwo moglibyśmy się spotkać z tym oddziałem, a nie mieliśmy pewności, czy oda o szosach i mostach po raz drugi będzie miała magiczny wpływ na tych bandytów. Ostrożnie wybadawszy dozorcę, ustaliliśmy drogę, którą miała wyruszyć ekspedycja. W ostatniej wsi rosyjskiej na pograniczu Urianchaju zatrzymaliśmy się w jednym domu z dozorcą, czekając na zmianę koni. Podczas przekładania rzeczy zauważyłem nagle zachwycony, wniebowzięty wzrok dozorcy, zwrócony w stronę mojego tobołka.

— Co się wam tak podoba? — spytałem.

— Spodnie... — wyszeptał przedstawiciel milicji sowieckiej — spodnie!

Istotnie, otrzymałem od swoich przyjaciół zupełnie nowe spodnie z czarnego, grubego sukna, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej własnie części mojej garderoby utkwił oczy milicjant.

— A czyż wy nie macie zapasowych spodni? — spytałem go, planując moralny atak na zachwyconego dozorcę.

— Nie! — odparł ze smutkiem w głosie. — Sowiety nie dają. Sami, powiadają, bez spodni chodzimy. A moje tymczasem zupełnie się zniszczyły. Spójrzcie no sami!

Mówiąc to, odchylił połę swego kożucha i ukazał mi spodnie, które przypominały raczej sieć na grube ryby. Dziwiłem się, jakim sposobem biedaczysko mógł się w nich utrzymać.

— Sprzedajcie... — z prośbą w głosie odezwał się po chwili milicjant.

— Nie mogę, sam potrzebuję! — odparłem stanowczo.

Namyśliwszy się trochę, zbliżył się do mnie i szepnął:

— Pójdziemy na dwór, pomówimy! Tu niedogodne miejsce...

Wyszliśmy.

— Słuchajcie! — zaczął. — Jedziecie do Urianchaju! Tam nasze sowieckie pieniądze nic nie są warte, za nie nic nie kupicie. A jest tam co kupić! Sobole, lisy, gronostaje, złoto także można tanio nabyć w zamian za jakąś drobnostkę. Tam wszystko można dostać za karabiny i naboje. Macie ze sobą tylko jeden karabin. Ja wam dam jeszcze jeden i 100 naboi do niego, a wy mnie... spodnie. Co? dobrze?

— Nam nie trzeba broni, nas chronią nasze dokumenty! — niby nie rozumiejąc, o co chodzi, odpowiedziałem spokojnie.

— Ale nie! — żywo odezwał się milicjant. — W Urianchaju zamienicie karabin na futra, albo na złoto. Oddam wam karabin na zawsze, na wieczną własność. Rozumiecie?

— A! Teraz rozumiem — rzekłem. — Ale w takim razie tego mało za spodnie. Spodni i do tego takich wspaniałych nigdzie w Rosji nie znajdziecie. Cała Rosja chodzi obecnie bez spodni. A za karabiny dadzą mi jedną skórkę sobola. Co ja będę z nią robił?

Słowo po słowie dopiąłem swego. Nowy znajomy otrzymał moje spodnie, a ja karabin ze 100 nabojami i dwa mauzerowskie pistolety z 80 nabojami. Od tej chwili byliśmy uzbrojeni i mogliśmy stawić poważny opór w razie przygody. Nadto szczęśliwy posiadacz nowych spodni wydał nam rządowe poświadczenie na prawo posiadania broni.

W ten sposób prawo i siła były po naszej stronie.

Dozorca dopomógł nam nabyć we wsi od bogatego chłopa trzy konie, dwa pod siodło i jednego pod toboły, wynająć przewodnika, który był prawnukiem zesłańca, Polaka, hr. Przeździeckiego, kupić sucharów, mięsa, soli i masła.

Wypocząwszy jeden dzień, ruszyliśmy w stronę źródeł Amyłu, kierując się ku Sajanom, za którymi już nie mogliśmy spotkać „czerwonych”, ani głupich, ani mądrych...

Trzy dni zabrała nam droga od ujścia Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzy

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz