Dolinami rzek - Zygmunt Gloger (biblioteka komiksowo .TXT) 📖
Relacja z podróży Zygmunta Glogera po Niemnie, Wiśle, Bugu i Biebrzy napisana w formie dziennika.
Gloger opisuje zarówno piękno przyrody i niesamowite krajobrazy, jak i opowiada o obyczajach ludzi z tamtych stron, na podstawie obserwacji i rozmów z nimi. Autor umiejętnie łączy naukową relację i obserwację z poetyckim przedstawieniem, doskonale oddając realia. Zdaniem Elizy Orzeszkowej, autorki przedmowy do Dolinami rzek…, Gloger w codziennych niby krajobrazach potrafi dostrzec niebywałe piękno i wyrazić je słowami.
Zygmunt Gloger był polskim historykiem, etnografem, folklorystą i krajoznawcą. Zasłynął przede wszystkim jako autor interesujących rozpraw opartych na intensywnych badaniach dotyczących kultury i obyczajowości ludowej.
- Autor: Zygmunt Gloger
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dolinami rzek - Zygmunt Gloger (biblioteka komiksowo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Gloger
Płynęliśmy znowu swobodnie, wysiadając tu i owdzie na brzegi, gdy nagle przedstawił się nam niezwykły widok. O kilkaset kroków, na zielonym wybrzeżu, sześć niewieścich postaci w bieli, osłaniającej dość skąpo ich kształty, stojąc rzędem, pląsało bez przerwy na jednym miejscu. Miałyżby to być Rusałki lub Topielice bugowe, ukazujące się po burzy i nęcące zdradliwie wędrowców, którzy zabłądzili w to nieznane sobie ustronie? Stado białych jak śnieg gąsek szczypało trawkę u stop tych nadbużanek, które niestety pomimo zbliżania się naszego, nie zdawały się zwracać na nas żadnej uwagi, ale wytrwale wciąż pląsały i pląsały nieznużone. Gdyśmy podpłynęli bliżej, przekonaliśmy się wówczas z pewnym rozczarowaniem, że to już były kobiety nie pierwszej młodości, które używając nóg zamiast „kijanek”, prały w ten dziwny sposób bieliznę swoich mężów, dzieci, a może i wnuków. Zauważyliśmy przy tym ubiór ich bardzo niehigieniczny, kobiety te bowiem miały pomimo pory lipcowej głowy szczelnie obwiązane chustkami, gdy przykrycie reszty ciała przedstawiało system bezwzględnej wentylacji. Dziewczęta wiejskie otaczają tu głowę niby wiankiem kolorową chusteczką, najczęściej czerwoną, złożoną w pasek, na dwa do trzech cali szeroki, co dość typowy i malowniczy strój przedstawia.
Po drodze spotykamy rybaków samotnych, siedzących w zadumie na swych czółnach przy brzegu rzeki i zapatrzonych na „spławki” kilku jednocześnie zarzuconych wędek. Te maleńkie, z jednego kloca, spiczaste ich czółenka, mają w jednym końcu niską budkę na kształt przewróconej niecki, dla ochrony podczas deszczu. Samotnicy zagadnięci przez nas o rybackie szczęście, narzekali na zły połów, zapewniając, że za lat dawnych Bug był daleko rybniejszy, a teraz przez dzień cały czekając cierpliwie na marną zdobycz, „czółno moknie, rybak sochnie60”.
Nie licząc dwóch noclegów w Terespolu, pierwszy po nich w ciągu wodnej wędrówki, wypadł nam we wsi Kuzawce, pod Neplami. Zapytana wieśniaczka, czerpiąca wiadrami wodę, gdzie by można w Kuzawce zanocować, zaprosiła nas ze szczerą gościnnością do drugiej chaty z brzegu wioski. Słońce już zachodziło, gąski, bydełko i świnki powracały z pola do domu. Kilka dziewcząt przechodziło w bród przez rzekę, niosąc potężne kosze wodnego zielska na karm dla trzody chlewnej. Znużeni i do szczętu przemokli na owej Białej górze, udaliśmy się prosto na spoczynek do stodoły, pełnej bardzo siana. U wrót podwórka przywitał nas uprzejmie gospodarz, sympatycznej powierzchowności, niskiego wzrostu, w płaskim, słomianym, domowej roboty, z szerokimi skrzydłami kapeluszu.
O wysuszeniu przemokniętej odzieży naszej przy ognisku, nie było mowy, bo ogień był zagaszony i cała rodzina wieśniacza udawała się już na spoczynek. Wieczór był chłodny po spadłym w okolicy gradzie, więc nie pozostało nic innego do zrobienia, jak nie rozbierając się wcale, zakopać w sianie po szyję i zasnąć, aby przez krótką noc rozgrzać się i wyschnąć. Razem z nami przyszło na to siano trzech wyrostków, synów naszego gospodarza. Najprzód uklękli chłopcy i dość długo szeptali pacierze, następnie poszli, gdzie siano leżało najwyżej, w szczycie szopy, nakryli je rańtuchem i po chwili poczęli chrapać. Zanurzony w sianie i owiany jego miłą wonią, zasnąłem również szybko. Że jednak nie miałem na sobie suchej nitki, więc śniłem zaraz, że się pławię w jakiejś rozkosznej kąpieli rzecznej, której brzegi zasypane bezmiarem starożytnych krzemiennych narzędzi. Gdy kłopotałem się srodze, gdzie tyle skarbów podzieję, uczułem nagle na moim karku jakiś dławiący ciężar, sięgający jakby do mego gardła. Począłem przez sen krzyczeć i szukać rewolweru. Rozbudzony nareszcie przekonałem się, że był to jeden z owych chłopców, który śpiąc, stoczył się po pochyłości siana ku mnie.
O samym wschodzie słońca przyszedł gospodarz obudzić swoich synów i nam uprzejmie powiedzieć dzień dobry. Rozbudzeni chłopcy uklękli najprzód i rozpoczęli dzień od modlitwy, która jest istotnie tą olbrzymią i tajemniczą dźwignią etyczną i moralną, jakiej żadna inna zastąpić im nie może.
Po nocnym śnie, otrzeźwiwszy się zimną, kryniczną wodą, przyjrzałem się stodole, w której mieliśmy nocny przytułek. W jednym jej rogu kmieć zagrodził sobie komorę na wymłócone ziarno. Na ścianie tej komory wisiały cepy. Cep mazowiecki znad Wisły, składa się z dzierżaka i bijaka, tu na Podlasiu bijaki nazywa się tak samo, ale dzierżak mianował nasz gospodarz cepiłkiem. Na podwórku oglądaliśmy spore stadko dobrego bydełka, a w całej Kuzawce widać było zamożność i skrzętność jej mieszkańców. Nikt tu nie skarżył się ani na brak chleba, ani na panów, którzy jako dobrzy sąsiedzi tych kmieci, życzliwie przez nich byli wspominani.
Ja robiłem notatki, pan Julian tymczasem odrysował niebieloną chatę naszego gazdy z jej słomianą, o dużych okapach strzechą i narożnym podsieniem wspartym na słupie węgielnym. Ogródek otoczony był płotem plecionym porządnie z łozy, jak się plotą warkocze. W chacie na stole leżał bochen chleba białym obrusem domowej roboty przysłonięty, jako zawsze gotowy posiłek dla gościa lub ubogiego, który w progi domu wstępuje. Dawny to i piękny zwyczaj gościnności słowiańskiej.
Przy pożegnaniu ani gospodarz, ani dwunastoletni syn jego, który nam usługiwał, pomimo naszych nalegań, nie chcieli od nas przyjąć żadnej pieniężnej zapłaty. Gospodarz tłumaczył się nieśmiało, że brać pieniądze od gości i podróżnych, „to nie byłoby po katolicku”. Wieś Kuzawkę opuściliśmy pieszo, aby ułatwić Prokopowi przebycie mielizn, które widzieliśmy z daleka ponaznaczane przez retmanów „wiechami” z gałęzi zatkniętych i przyłamanych. Piasek tych mielizn był tak ruchomy, że niekiedy przez samo kołysanie łodzi zatrzymanej na nim, Prokop torował sobie dostateczne przejście na głębszą wodę. Z powodu tej ruchomości dna, Bug, choć mniej bystry niż Wisła, ma koryto równie niestałe i robi często flisom niespodzianki, zamieniając w ciągu jednego roku mielizny na głębiny lub odwrotnie.
Przy ujściu Krzny (inaczej Trzny) do Bugu, leży majętność Neple, z pięknym ogrodem i słynną ongi z gajów kameliowych kwiaciarnią, własność dawniej Mierzejewskich. Znaleźliśmy tu pierwszy od Brześcia wyniosły brzeg rzeki, z pięknym widokiem na zarzecze. Pan Julian odrysował ołówkiem części tych urwisk i zakątek pięknego lasu. Dalej widzimy znowu po raz pierwszy obydwa brzegi rzeki strojne w rozkoszną zieloność leśną, wśród której Bug niezwykle szeroki, głęboki i spokojny, wygląda jak piękne jezioro szmaragdowe. A znowu dalej ma brzegi obnażone, gdzie na piaszczystej krawędzi stało rzędem pięć czapli zadumanych, jakby śpiących, a jednak dziwnie czujnych i ostrożnych. Liczne siwe rybitwy, mniejszego i większego gatunku, podobne ze zręcznego lotu do jaskółek, pląsały ponad cichym zwierciadłem Bugu, rzucały się z góry lotem strzały, bądź po małą rybkę, która nieostrożnie wypłynęła, bądź chwytając dzióbkiem wodę. Spostrzegłszy nas wydawały przeraźliwy krzyk trwogi. Inne znowu, widocznie dla ochłodzenia się, siadały stadkami na mokrym piasku nadbrzeżnym. Ptaków tych zauważyłem nierównie większą ilość nad Bugiem niż nad Niemnem. Za to nie widziałem tutaj litewskich „bibików”, gatunku dużej pliszki.
Przybywamy do Krzyczewa, wioski w dość malowniczym położeniu, a z mnóstwem drzew liściastych i drewnianą świątynią. Przy jednym z domów, zapewne dworskich, stał pochylony z licznymi podporami, staroświecki sernik, owa tak zwana „sernica”, przypominająca soplicowską, co:
Pan Julian odszkicował Krzyczew, przy którym na Bugu napotkaliśmy znowu wielkie mnóstwo tratew osiadłych na mieliźnie.
Wyładowano z nich na brzeg celem ulżenia, czyli „lichtowano” mnóstwo klepki dębowej, spławianej znad górnego Bugu do Prus. Na jednej z tratew, zbudowana obszerna „skarbówka”, odznaczała się dużymi oknami i familijnym gankiem, na czterech słupkach. Budując ją, jakby przewidywano, że posłuży za mieszkanie przez czas dłuższy, dla osiadłych na mieliźnie.
Tu i owdzie pomiędzy Neplami, a Kołodnowem, napotykamy ogromne dęby sczerniałe w korycie rzeki. Wiele z nich wychylając potężne konary nad poziom wody, podobne są z dala do groźnych fantastycznych potworów, wynurzających się z głębin. Niektórzy przyrodnicy utrzymują, że dąb, aby nabrał hebanowej barwy i prawie kamiennej twardości, powinien około 3000 lat przeleżeć w wodzie. Czy koniecznie tak długo, tego twierdzić niepodobna, ale to wiemy na pewno, że dębowe pale mostu, postanowionego na Wiśle (wprost ulicy Mostowej) za Zygmunta Augusta, wydobywane z wody po latach trzystu, dopiero w połowie nabrały barwy czarnej. Ponieważ dęby napotkane przez nas w Bugu, były już czarne zupełnie, należy więc przypuszczać, że mogły pochodzić z epoki owych dębów celtyckich, z których zdejmowana jemioła, służyła druidom do ofiar czynionych bogom, a w każdym razie były starsze od sławnego na Żmudzi Baublisa. Zmieniło się wszystko dokoła tych podwodnych olbrzymów, i czasy, i kraj, i ludzie. Puszcze i bory legły pod toporem i pługiem, wiatr rozwiał zgliszcza starych siedlisk, a na nowych sadybach, nowe porozrastały się i postarzały się już wioski i mogiły. Dąb tylko podmyty niegdyś prądem wiosennej powodzi, w nadbrzeżnych puszczach przedwiekowych, runąwszy i zarywszy się konarami w łożysku rzeki, oparł się nurtom jej wód przez lat tysiąc, oparł chciwej ręce ludzkiej — i pozostał przez wieki zawsze groźny żeglarzom. Szkoda, że niemy i nic opowiedzieć nam nie może! Niektóre dęby, podmyte i obalone w dawnych czasach sterczą ze stromych brzegów rzeki, spod grubych napływowych warstw ziemi, na której już nowe porosły dęby, a podmywane znowu nurtem Bugu, choć jeszcze zielone, ale już nad wodą zawisły i oczekują pierwszej powodzi lub huraganu, który powali je znowu do topieli.
Na pagórkach nadbrzeżnych, poniżej Kołodnowa, gdzie rzeka robi zakręt ku południowi, znalazłem rozsianą na powierzchni niezmierną ilość krzemienia, bez żadnych śladów, aby człowiek przedhistoryczny obrabiał z niego tu narzędzia. Pod Pratulinem mijamy znowu mnóstwo tratew, osiadłych „na haku” z ogromnym ładunkiem klepek dębowych i zboża. Przy niskim stanie wody widzieć można tu i ówdzie wychylającą się z brzegów warstwę rudy żelaznej, której niewielki odłam, dla pokazania specjalistom, wziąłem ze sobą. Burza długo nam groziła dalekimi piorunami i błyskawicą, ale skończyło się podług przysłowia na małym deszczu. Mijamy pięknie położony folwark, Łozowicę, z brzegami Bugu ocienionymi gęstwiną drzew, dalej ukośną w korycie rzeki starą groblę z kamieni, zapewne po odwiecznym młynie pozostałą.
Przebywamy okolicę, w której o kilka mil od Bugu leży w Królestwie nad rzeką Krzną miasto Biała Radziwiłłowska, gdzie istniał słynny niegdyś zamek Radziwiłłów, w guberni zaś grodzieńskiej, nad rzeką Pulwą, o dwie mile od Bugu leży miasteczko Wołczyn, dziedzictwo niegdyś książąt Czartoryskich i miejsce urodzenia Stanisława Poniatowskiego. W pobliżu ujścia Pulwy, kilkaset kroków od Bugu, odkryłem miejsce przedhistorycznej sadyby ludzkiej, gdzie na piaszczystej powierzchni nazbieraliśmy garść wiórów krzemiennych i ułamków takichże narzędzi.
Między wioskami Orlą i Sikwą, wybrzeże Bugu przypomina topograficznie Krzemionki na Podgórzu, pod Krakowem. Spotykamy tutaj, po raz pierwszy od Brześcia, granitowe głazy w łożysku rzeki, takie same jakich nadzwyczajna ilość zanieczyszcza prawie całe koryto Niemna. Nad zachodem słońca płyniemy koło słynnych i rozległych pastwisk janowskich, na lewym brzegu Bugu położonych. Przedstawiają one piękny i dość niezwykły krajobraz. Ze wzgórz prawego wybrzeża, widzisz tam, za płową wstęgą rzeki, rozległe błonia i łąki ocienione tu i owdzie gajami olszowymi, wśród których pasą się swobodnie tabuny różnomaścistych źrebców i klaczy ze stada rządowego w Janowie. Gdyby nie długie szopy na siano, po szerokich błoniach tu i ówdzie rozrzucone, to nie widząc ani pól uprawnych, ani domostw ludzkich, mógłbyś sądzić, że to obraz dziewiczej przyrody z czasów dawnych.
Nie mogliśmy jednak nasycać wzroku tym pięknym widokiem, bo ulewny deszcz, przewidywany po parnym dniu lipcowym, nalał nam jak z wiadra wody za kołnierze i zamoczył tekę rysunkową pana Juliana. Zapadający mrok kazał myśleć o noclegu. Spojrzałem na mapę i znalazłem poniżej Janowa nad Bugiem wieś Puczyce. Że zaś wiedziałem, iż znajomy mi dobrze z Warszawy zacny i zasłużony ziemianin Adam Goltz jest posiadaczem Puczyc w guberni siedleckiej, byłem więc pewien, że dwór pana Adama leży nad Bugiem w tej okolicy, i że tam doznamy, pod jego dachem staropolskim, serdecznego przyjęcia. Miłą nadzieją podzieliłem się nie tylko z panem Julianem, ale i z Prokopem. Wzięliśmy się zatem wszyscy na zabój do wioseł, aby zdążyć przed nocą w gościnne progi, ziemianina-literata. W wyobraźni przemokłych wędrowców gościnny dom pana Goltza był jakby rajem Miltona, ziemią Chanaan Mojżesza, Eldoradem Orellana i Sybarysem rozkoszników Romy. Nadciągająca burza zmusiła nas jednak przed Puczycami, do schronienia się pod strzechę karczmy w Wieliczkowiczach. Zastaliśmy w niej starozakonnego arendarza, wykładającego arytmetykę, a mianowicie dodawanie i mnożenie kilku włościanom. Stał on przed drzwiami alkierza, na których liczne szeregi kresek, znaczonych kredą, przedstawiały „borgowane” im w ciągu tygodnia półkwaterki wody życia.
— Pana Goltza w tej porze żniw zapewne zastaniemy w domu? — zapytałem arendarza, zaciekawionego osobistościami podróżnych.
— A skąd ja mogę o tym wiedzieć? — odrzekł arendarz.
— Jak to, przecie do Puczyc nie macie więcej nad ćwierć mili?
— Ćwierć mili? Ja panu powiem, co jest od nas z Wieliczkowicz do Puczyc cztery tęgie mile, a potem jeszcze ćwierć mili i jeszcze jaki ogonek.
Osłupieliśmy. Wiadomość
Uwagi (0)