W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Zasnąłem podczas tej gadaniny, a gdym się obudził, zobaczyłem, że moi przewodnicy są już gotowi do drogi. Załatwiłem rachunek z gospodynią, i ruszyliśmy.
Po paru godzinach jazdy przez las, po dawnemu trapieni przez komary i olbrzymie rude muchy gryzące, które kozacy określali jedną i tą samą nazwą gnus, spotkaliśmy z boku od ścieżki ślady kół, o jakie zaś pół kilometra dalej — ukryty w gąszczu szałas, w którym zastaliśmy trzech poszukiwaczy złota. Pili wódkę i byli już mocno podchmieleni.
Po powitaniu prospektorzy ostrożnie rozpytali, kim jesteśmy, i natychmiast się uspokoili.
Obejrzałem ich szyb z piaskiem złotodajnym, dając solenną obietnicę, że nikomu z władz o nich nie powiem, i pojechaliśmy dalej ku wielkiej uciesze komarów i innego gnusa.
— Powiodło się widocznie tym chłopcom coś większego wyskrobać z ziemi — zauważył starszy kozak. — To już bogata „partia”, bo mają dwa konie z wozami, a i wódki nie brak! Nieczęsto się to zdarza tym obszarpańcom, co żyją z dnia na dzień!...
Na nocleg zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, przez który płynął strumyk, głośno szumiąc w kamiennym łożysku.
Po kolacji zawinąłem się z głową w szeroki płaszcz brezentowy i zasnąłem na miękkim posłaniu, które mi urządzili kozacy. Jak gdyby przez sen słyszałem jakiś hałas, czyjeś kroki, parskanie koni, lecz ponieważ nic mnie to nie obchodziło i nie miałem nic, co by mi było można ukraść, oprócz leżących przy mnie pod płaszczem karabinu i rewolweru, spałem dalej spokojnie.
Obudziłem się, gdy słońce już było wysoko na niebie. Kozacy siedzieli przy ognisku i pili herbatę. Spostrzegłszy, że już nie śpię, podeszli do mnie i oznajmili, że dwa konie juczne uciekły i że nie mogli ich znaleźć, gdyż widocznie poszły w stronę domów drogą już przez nas przebytą.
— Zaraz jedziemy na poszukiwanie! — rzekł starszy, podchodząc do osiodłanego konia. Zauważyłem, że koń był mocno spieniony, jakby przebył długą i ciężką drogę.
Kozacy odjechali.
Czekałem na nich bardzo długo, bo aż do godziny 7-ej wieczór. Kląłem i ich, i konie, jak mogłem i jak umiałem. Dopiero koło siódmej usłyszałem z daleka szczęk podków i głosy ludzkie. Z lasu po kilku minutach wynurzyło się kilku jeźdźców. Gdy się zbliżyli, poznałem czapki i mundury policyjne.
— Nie ruszać się z miejsca, bo będziemy strzelać! — zawołał jadący na czele i podniósł karabin.
Nic nie rozumiałem. Napad policjantów na podróżującego badacza? To nawet w Rosji rzadko się zdarza.
— Dobrze, nie ruszę się! — odpowiedziałem.
Podjechali i zażądali okazania dokumentów. Ponieważ wszystkie moje papiery były w porządku, opatrzone podpisami samego gubernatora, więc od razu policja zmieniła ton i zeszła z koni.
Gdy już siedzieli koło ogniska, dowódca oddziału z widocznym zakłopotaniem zapytał:
— Bardzo przepraszam, ale w jaki sposób pan się spiknął z „Jednookim”?
— Z kim? — spytałem.
— Z bandytą... z najniebezpieczniejszym bandytą, „Jednookim”.
— Skoro się tak nazywa, powinien mieć jedno oko, ja zaś takiego człowieka nie znam! — odrzekłem głosem stanowczym.
— Pan się zapiera? — spytał zdziwiony policjant.
— Nie zapieram się, ale twierdzę, że z moich ludzi, którzy pojechali na poszukiwanie koni, żaden nie jest jednooki!
Policjant wzruszył ramionami i zwracając się do swych towarzyszy, zawołał:
— Przyprowadźcie no tu i pokażcie temu panu „Jednookiego”!
Po chwili przede mną stał mój starszy przewodnik, a z poza jego pieców wyglądała głupowata, wystraszona twarz drugiego kozaka.
Zdumienie moje nie miało granic. Mój przewodnik, bo on to był we własnej osobie, miał tylko jedno oko: krwawa jama lewego oka była załzawiona, a powieka wisiała nad nią bezwładnie. Drugie, zdrowe oko patrzyło na mnie wesoło i filuternie. Dzwoniąc założonymi kajdankami, skłonił się przede mną i mruknął:
— Proszę o przebaczenie za nieprzyjemność z mego powodu!
Policjanci odprowadzili ich na bok. Musiałem dać wyjaśnienia, w jaki sposób wynająłem we wsi, położonej przy stacji kolejowej, tych ludzi, niezupełnie stosownych na straż przyboczną.
Wtedy dowódca oddziału opowiedział mi, że „Jednooki” ze swym towarzyszem napadli na ukrywających się w lesie prospektorów, wyrżnęli wszystkich i zrabowali prawie pięć funtów złota; następnie powrócili do mnie, później zaś, pod pozorem szukania koni, udali się do wioski, gdzie odpoczywaliśmy w chacie zbyt szczerej baby. Tam weszli do domu bogatego chłopa, Golienki, i pod groźbą tortur i śmierci zmusili go do wydania pieniędzy. Ten już był spełnił ich żądanie, gdy nagle nadjechał oddział policji i schwytał bandytów, nie oczekujących napadu. „Jednooki” był już wtedy bez jednego oka, gdyż, spodziewając się bójki i potyczki, sztuczne oko schował do kieszeni swej bluzy. To sztuczne oko było najlepszą maską bandyty w okolicy, gdzie „Jednooki” stał się postrachem dla wszystkich.
Co do mnie, muszę zaznaczyć, że „Jednooki” był człowiekiem dobrze wychowanym i ujmującym w obejściu. Narobił mi jednak kłopotu, gdyż dalej jechałem z wynajętym dla mnie przez policję wieśniakiem-Ukraińcem, głupim i leniwym, który ciągle mylił drogę, bał się starych dębów dziuplastych, ponieważ w nich, jak twierdził, miały siedzibę zielone biesy leśne. Ale za to w sposób zupełnie dla mnie niezrozumiały po kilka razy na dzień bywał pijany, po czym nie już nie rozumiał i śmiał się bezczelnie, jak idiota. A nazywał się... Orzeł!
W owej tajdze bikińskiej panuje nad wszystkim złoto. Opowiadają baśni o nieistniejących bogatych żyłach złota w masywach grzbietów górskich, w łożyskach głębokich i wartkich rzek, jak Chor i Iman, z ust do ust przechodzą opowieści o zbrodniach, dokonanych w tych lasach i o straszliwych przygodach prospektorów. Istotnie, sporo krzyżów spotkałem w miejscowościach zupełnie odludnych, a przecież wiem, że Sybirak stawia krzyż nad znalezionymi i przez siebie zakopanymi zwłokami zamordowanych, zmarzniętych lub rozszarpanych przez zwierzęta ludzi. W imię metalu Żółtego Diabła, jak nazywają złoto Koreańczycy, dzieją się w tajdze ussuryjskiej rzeczy straszne i krwawe, dokonywają czyny bohaterskie, pełne odwagi, siły woli lub bezprawia, lecz Żółty Diabeł triumfuje zawsze i prowadzi ludzi, omamionych blaskiem złota, do zguby i zbrodni.
Tu, w tej kniei bezbrzeżnej i jeszcze dziewiczej, gdzie tylko z rzadka spotkać można białego człowieka, znajdują dla siebie schronisko i środki do życia Chińczycy i Koreańczycy. Są oni właściwie wyłącznymi posiadaczami tych lasów, niezbadanych i niezgłębionych, znają je dokładnie, wycinając z każdym rokiem coraz to nowe ścieżki i zagłębiając się coraz dalej w lasy, które ciągną się aż do tundry północnej. Oprócz tych przybyszów z południa, którzy się rządzili podług swych obyczajów i praw, była tu jeszcze dawna ludność, już wymierająca, która uważała się za właścicielkę tych obszarów leśnych, mianowicie koczujące plemię mongolskie Goldów. Żyli oni tak, jak żyli przed wiekami, stawiając pułapki na drobniejszego i grubego zwierza, chwytając niemal gołymi rękami jelenie i łosie, nawet strzelając czasem, w tym naszym wieku elektryczności i pary, z łuków, strzałami o ostrzach z kamienia lub z kości. Jedyną zdobyczą cywilizacji na ziemiach Goldów były proch i alkohol.
Niegdyś, pod pilnowaniem wszechwładnych azjatyckich monarchów z mongolskiej dynastji Juań, Goldowie wchodzili w skład Państwa Nieba, stanowiąc jego straż północną, i walczyli z nacierającymi Tunguzami. Później podczas wielkich przewrotów i zmian wewnętrznych w państwie Dżengis-chana i Tamerlana, Goldowie dostali się pod panowanie Koreańczyków, Tunguzów i Japończyków, aż wreszcie, wraz z zajęciem przez Rosję Dalekiego Wschodu do brzegów Oceanu Spokojnego i do granicy koreańsko-mandżurskiej, zostali obywatelami rosyjskimi.
Płacili oni sumiennie wszelkie podatki w postaci futer, znosili straszny wyzysk kupców rosyjskich i wymierali szybko, zatruwani alkoholem, tą ustaloną przez pionierów rosyjskich „monetą”. Nie wiedzieli zresztą dokładnie, do jakiego należeli państwa, gdyż, płacąc podatki skarbowi rosyjskiemu, byli co parę lat nawiedzani przez przekradających się tu od morza urzędników chińskich, którym też bez protestu składali daniny do skarbu pekińskiego sobolami, kunami i wiewiórkami.
W r. 1903 zdarzył się tu nawet wypadek tragikomiczny, gdy jakiś przedsiębiorczy nicpoń, przedostawszy się do Goldów, rozpoczął zbieranie podatków wyłącznie skórkami sobolowymi na rzecz... skarbu angielskiego. Na szczęście Goldów, przedsiębiorczy „Anglik” trafił na urzędnika rosyjskiego, który mu sobole odebrał, a jego aresztował. Sobole te wpłynęły do kasy... urzędnika, który podobno nawet się podzielił z „Anglikiem”, po czym go uwolnił.
Ci znakomici myśliwi, niezmordowani, celni strzelcy, odważni, w pojedynkę chodzący na tygrysa i niedźwiedzia, przebiegają całą tajgę w lecie i w zimie od Amuru do Bikina, a nawet do rzeki Iman; dalej na południe jednak się nie posuwają, gdyż niegdyś, w XIII wieku, imperator chiński wydał rozkaz, zabraniający „barbarzyńcom północnym” zbliżać się do granicy koreańskiej i do ziemi Manczu, w obawie, że przyłączą się oni do wojowniczych Mandżurów i razem z nimi uderzą na rdzenne Chiny i na spuściznę Dżengizydów — Mongolię.
Spotkanie moje z Goldami odbyło się w lasach, położonych na północ od Bikina, podczas mojej podróży do Zatoki Imperatora, skąd rząd carski miał zamiar przeprowadzić kanał, aby połączyć Amur z morzem, planując krótszą drogę, niż przez ujście tej olbrzymiej rzeki.
Jechałem więc z dwoma pomocnikami i z trzema przewodnikami przez lasy, często grzęznąc w bagnistych jarach górskich.
Pewnego wieczoru, w chwili, gdy zamierzaliśmy zatrzymać się na nocleg, zauważyliśmy na niewysokiej górze łunę ogniska, rzucającego krwawe blaski na gałęzie grabów i dębów.
— Tam są pewnie Goldowie! — zawołał jeden z przewodników.
Ruszyliśmy więc w stronę ogniska. Wkrótce wjechaliśmy na obszerną polanę leśną, gdzie wokoło ogniska siedziało co najmniej dwudziestu mężczyzn, ubranych w skórzane, szerokie kurty i spodnie, w czepkach skórzanych na głowach. Siedzieli, w milczeniu paląc fajki i nieruchomo patrząc w ogień.
O kilka kroków dalej pod drzewem stał wysoki tubylec w poszarpanym ubraniu, upiększonym jaskrawymi szmatami i wstążkami, w wysokim kołpaku z kory brzozowej. Prostował się ciągle i zginał do samej ziemi, ciągnąc za długi rzemień, którego koniec nikł w mroku, śród gałęzi starego, rozłożystego drzewa. Zacząłem wpatrywać się w niejasne kontury gałęzi i nagle zauważyłem, że wysoki człowiek w kołpaku... wiesza innego człowieka. Czarna figura wisielca powoli wznosiła się ku szeroko rozpostartym gałęziom, kołysząc się z boku na bok.
Chciałem ratować nieszczęśliwego, lecz jeden z moich przewodników, dawno mieszkający w obwodzie amurskim, uśmiechnął się i rzekł:
— Niech się pan nie przeraża! Goldowie wieszają swych nieboszczyków. Jest to forma pogrzebu.
Tak było istotnie. Trafiliśmy na pogrzeb Golda, który umarł od nadmiernego pijaństwa.
Zwłoki umieszczono pomiędzy dwiema połówkami kory, zdjętej bardzo misternie z pnia brzozy. Obwiązano potem improwizowaną trumnę rzemieniami, a teraz zawieszano ją na wysokich gałęziach, gdzie miała wisieć do czasu, aż rzemień, przegniwszy lub spróchniawszy, pęknie, i trumna spadnie w wysoką trawę. Praktyka goldzka wskazuje, że przeciąg czasu, niezbędny dla zgnicia rzemienia, jest dostateczny dla zupełnego zaniku ciała zmarłego, z którego pozostają wtedy tylko kości. Często zdarzało mi się widzieć wiszące trumny, w których urządzały sobie gniazda jaskółki skalne, różne drobne ptaszki, lub nawet biała polarna sowa (Nyctea nivea).
Życie jest zawsze bezwzględne. Nic go nie obchodzi i nie wzrusza śmierć. Omija ją ono, jak się omija stos kamieni, zagradzających drogę, jak się obchodzi inną nieuniknioną przeszkodę, spotkaną na drodze. Obojętność natury względem śmierci jest nadzwyczajna, ale ta cecha jej nie jest właściwa ludziom. Ci czują instynktowną odrazę, lęk przed niezgłębioną otchłanią śmierci, przeczuwając na jej dnie albo nieznane, nowe życie, albo nicość.
Gdy nieboszczyk już spokojnie kołysał się pod konarami drzewa, oświetlony od dołu krwawym blaskiem ogniska, szaman podszedł do Goldów i, usiadłszy, przyjął od najstarszego z nich kawał mięsa i kubek alkoholu. Gdy zjadł i wypił, wtedy dopiero Goldowie powstali z swych miejsc i zbliżyli się do nas, witając i pytając o naszą drogę i zamiary.
Po chwili już siedzieliśmy w otoczeniu Goldów przy ognisku. Przyglądałem się z ciekawością ich poważnym, rozsądnym twarzom, zupełnie pozbawionym uśmiechu. Nie wiem, czym się to tłumaczy, czy jakimiś atawistycznymi cechami, czy też... alkoholizmem, często bowiem obserwowałem, że chroniczni, nałogowi pijacy są zwykle nader poważni i wcale nieskłonni do żartów, śmiechu i dowcipów. Co prawda, spostrzeżenie to stosuje się wyłącznie do Rosjan, wśród których spotyka się często pijaków nałogowych.
Gdy księżyc już byt wysoko, szaman znowu przystąpił do swych czynności, ponieważ pogrzeb składał się z czterech części. Pierwsza polegała na przygotowaniu trumny i zawieszeniu jej wraz ze zwłokami na drzewie cmentarza. Inne były bardziej zawikłane i trudne, a mianowicie: przebłaganie duchów innych nieboszczyków, spoczywających, albo ściślej — wiszących tu, aby łaskawie przyjęły nowego sąsiada, wzywanie ducha zmarłego dla porozumienia się z rodziną i przyjaciółmi i wreszcie najprzyjemniejsza część — uczta pogrzebowa, czyli tak zwana izana.
Szaman, powstawszy od ogniska, zaczął „zmieniać” ubranie. Zdjął z siebie wszystkie jaskrawe szmatki i paski czerwonej i żółtej tkaniny, zastępując je sznurkami, rzemykami i łańcuszkami z uwiązanymi do nich amuletami, dziwacznej formy korzeniami różnych roślin, barwnymi kamykami, odłamkami kości ludzkich, niedźwiedzimi kłami i innymi „tajemniczymi” i czarownymi przedmiotami; na głowę włożył szeroki kapelusz z jeleniej skóry, wziął bęben i piszczałkę z kości, na plecy zarzucił worek z darami: były tam butelki ze spirytusem, kilka paczek tytoniu, fajki, sól i bób.
Zaczęła się scena z jakiejś dziwnej sztuki czarodziejskiej. Na polanie wśród wysokich drzew paliło się ognisko, rzucając krwawe światło na pnie drzew i migotliwie drgając na liściach. Milczące koło ludzi w ponurych i skupionych pozach czerniało na tle gorejącego ogniska. Twarze ich były czerwone od blasku płomieni.
W oddali, w gęstej trawie słaniała się chwiejnym krokiem oświetlona tylko z jednego boku postać szamana. Chodził z głową podniesioną do góry i od czasu do czasu wykrzykiwał przeraźliwym głosem:
— Yin, Yin! — wtórując sobie uderzeniem w bęben.
Mój pomocnik objaśnił mnie, że szaman w ten sposób zwraca się do każdego z nieboszczyków, aby go słyszeli. Zacząłem się wpatrywać w drzewa i spostrzegłem w różnych miejscach zawieszone dawniej trumny, częściowo zakryte gałęziami i gąszczem liści.
Szaman czterdzieści razy uderzył w swój bęben i tyleż razy wykrzyknął słowo sakramentalne. Wreszcie umilkł, umieścił się tak, aby wszyscy nieboszczycy mogli go słyszeć i rozpoczął długą mowę ochrypłym, gardlanym głosem, od czasu do czasu przerywając ją
Uwagi (0)