W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖
W ludzkiej i leśnej kniei to relacja z podróży Ferdynanda Ossendowskiego po Rosji.
Niewiele pisze on jednak o ich oficjalnym celu, jaki stanowiły badania geologiczne. Ossendowski koncentruje się przede wszystkim na tragicznych ludzkich historiach. Mamy więc w tej książce opowieści o czymś, co dziś nazwalibyśmy chińską mafią, o okrucieństwie carskich więzień, o morderczej sekcie, o ojcu opętanym zemstą po śmierci dziecka i o tajemniczym mnichu-pokutniku, ratującym tonących razem ze swoją trędowatą załogą. Opowieści te przedstawiają świat niedługo przed rewolucją 1917 roku, a zdaniem autora — zapowiadają także jej okrucieństwo.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
— Przysięgłam... — odezwała się, jak echo, kobieta.
— Przysięgłaś! — szyderczo zaśmiał się mężczyzna. — I cóż z tego, żeś przysięgła? Zdradziłaś mnie!... Wyszłaś za mąż!... Za mąż!... Za mego ojca!... Rozumiem!... Bogaty i hojny dla młodej żony, a ja — żołnierz, biedak!... Eh, jaką ty mi krzywdę wyrządziłaś!... Nie mam słów na wypowiedzenie mego żalu, mej męki... Boję się nawet tych słów, bo są to słowa przekleństwa i nienawiści!...
Kobieta coś mówiła jeszcze, ale już tego nie słyszałem, bo poszli dalej, a wiatr zaszumiał trzcinami i gałęziami krzaków. Wyjrzałem ze swej kryjówki, skąd mimo woli podsłuchałem smutną rozmowę dwojga nieszczęśliwych, i poznałem swego towarzysza podróży — kozaka, który ciężko ranny, jechał do ojczystej wioski na wypoczynek i po... miłość.
Jakaś trwożna ciekawość zapędziła mnie nazajutrz do mego przypadkowego towarzysza podróży.
Zastałem go na podwórzu, oglądającego koła wozu. Ucieszył się, gdy mnie ujrzał, lecz wkrótce wpadł w smutną zadumę. Zaprosił mnie na herbatę, tradycjonalny syberyjski i w ogóle azjatycki poczęstunek.
Weszliśmy do chaty. Wszędzie znać było chłopski dostatek. Pod ścianami stały ciężkie skrzynie z różnym dobytkiem. Stół był nakryty czystą serwetą — wyszywaną; w prawym kącie wisiało dużo srebrnych obrazów świętych, z palącą się przed nimi w dzień i noc lampką. Obrazy były przystrojone wyszywanymi ręcznikami i kwiatami sztucznymi, o jaskrawych barwach. Na ścianach wisiało duże lustro i jakieś oleodruki w czarnych ramach. Podłoga z desek, gładko wyheblowanych, świeciła czystością, zarówno jak ławki i stoły. Znać było, że życie w tej chacie jest już urządzone na stałe i płynie biegiem normalnym. Przez drzwi, prowadzące do drugiej izby, zobaczyłem na podłodze i ścianach domowej roboty dywany, szerokie łóżko z całym stosem poduszek, od ogromnej do zupełnie malutkiej, zdatnej chyba do kołyski lalki; poduszki leżały jedna na drugiej i tworzyły wieżę, wznoszącą się niemal do niskiego pułapu z desek cedrowych. Wszędzie na ścianach wisiały karabiny, rewolwery, szable i noże myśliwskie. Był to dowód najlepszy, że się znalazłem w chacie kozackiej, gdyż kozacy, jako należący przez całe życie do kasty wojskowej, lubują się w broni wszelkiego rodzaju, starannie ją zbierają i przechowują. Ta kasta kozacka pielęgnowała przed bolszewizmem własną bojową tradycję, upiększoną krwawym eposem, ową półlegendarną, półprawdziwą historię kozactwa, którego instynkt wojowniczy znad brzegów Donu i Dońca zagnał aż nad Irtysz, pod Sajany, na Bajkał, Amur i na brzegi Ussuri.
Młody, tęskny kozak, wprowadziwszy mnie do domu, zawołał na swoich. Po chwili weszła młoda szczupła kobieta, o gładko zaczesanych czarnych włosach, z oczyma ciemno-piwnymi. Uderzyła mnie matowa bladość jej twarzy i gorzkie zmarszczki około pełnych, pięknie wykrojonych ust. Była ubrana w ciemną suknię, ręce zaś trzymała na fartuchu, prawie kurczowo zacisnąwszy palce. Gdy weszła, rzuciła na młodego kozaka spojrzenie pełne obawy i bólu.
— To ona! — pomyślałem. — To ta, która przysięgła czekać na młodego syna, a wyszła za mąż za starego ojca...
Wkrótce nadszedł z lasu sam gospodarz. Był to kozak olbrzymi, szeroki w ramionach, o gęstej, siwej czuprynie. W jego gorących, siwych oczach błyszczała wesołość i żądza życia.
Z powagą mnie powitał i, zapraszając do stołu, rzekł z niemiłym przekąsem:
— Dziękuję panu za leczenie tego cherlaka! Słabi teraz ludzie po ziemi chodzą! Za moich czasów na takie rany nie zwracaliśmy uwagi. Miałem dwie takie dziury w piersiach podczas wojny tureckiej i kulę w nodze, a widzi pan, że jestem jeszcze zupełnie w porządku?
Zaśmiał się głośno i dodał:
— Młody jestem, młodszy od mego synalka, więc rok temu ożeniłem się powtórnie. Pewnie syn już panu chwalił się swym ojcem?
— Winszuję panu — odparłem — lecz nie słyszałem o tym od niego. Myślę jednak, że pan nie miał takich dziur, jaką kula chińska przewierciła w piersi młodzieńca. Rana jest bardzo poważna, powinien leczyć się bardzo długo i zwracać uwagę nu stan swego zdrowia.
Podczas herbaty zauważyłem kilkakrotnie, że stary podejrzliwie i złośliwie spoglądał na milczącą żonę i na smętną, mizerną twarz syna. Te złośliwe migotania w wesołych, energicznych oczach starego kozaka przeraziły mnie. Wyczułem i pojąłem, że wystarczy poważniejszy jakiś powód, by w sercu tego siwego olbrzyma obudził się drapieżny, dziki zwierz. Stwierdziłem również, że życiowo i fizycznie był on silniejszy od śmiertelnie pokrzywdzonego przez siebie syna.
Nie bardzo mile minął mi czas w domu tej rodziny. Czułem, że ze wszystkich kątów tego dostatniego domu wyziera nieszczęście, dyszące zgrozą, wiszącą w powietrzu. Miałem wrażenie takie, jak gdyby się zbliżała burza, a poprzedzające ją czarne, ciężkie chmury, silne powiewy wichru i pierwsze, jeszcze tymczasem dalekie grzmoty i błyskawice już nadbiegały.
Byłem więc bardzo rad, gdy wreszcie poczęstunek się skończył i mogłem pożegnać rodzinę, nad którą, jak sobie z tego doskonale zdawałem sprawę, zawisło bliskie i nieodzowne nieszczęście. Nie myślałem jednak, że tak prędko przyjdzie ono w całej swej bezwzględności i surowości.
Tegoż samego wieczora, gdym pakował swe rzeczy, ponieważ nazajutrz miałem wyruszyć dalej, wpadł do mnie mój gospodarz — starosta.
— Panie! Złoty, dobry panie! — wołał, drżąc całym ciałem i niemal łkając. — Prędzej, prędzej! Stało się nieszczęście! Pomóżcie! Ten młody kozak, który przyjechał razem z panem, zastrzelił się...
Chwyciłem ze sobą apteczkę i wybiegłem za starostą.
W pierwszej izbie na szerokiej ławie leżał kozak. Biała, płócienna koszula była zbroczona krwią, która ciężkimi kroplami spadała na podłogę. Był nieprzytomny i leżał na wznak z twarzą siną, mocno zaciśniętymi wargami, a otwarte oczy patrzyły prosto przed siebie nieruchomymi, groźnymi źrenicami.
Od razu pojąłem, że niewiele tu będę miał do roboty, gdyż śmierć już mnie wyprzedziła. Wziąłem za puls. Jeszcze dawał się wyczuć, lecz z każdym uderzeniem słabnął, wreszcie umilkł na zawsze. Powoli ciężkie powieki, jakby znużone, zaczęły opadać, twarz zbladła i nabrała przejrzystości i barwy wosku. Obejrzałem się.
Obawiałem się powiedzieć prawdę, gdyż sądziłem, że młoda kozaczka nie wytrzyma i wybuchnie, budząc burzę w sercu męża.
Lecz kobiety nigdzie nie spostrzegłem. Zajrzałem do sąsiedniej izby — nie ma nikogo!
— Kogo pan szuka? Żony? — spytał mnie ponurym głosem stary. — Nie ma jej... Wyszła przed wieczorem i jeszcze nie wróciła...
— To i lepiej! — odpowiedziałem — Nie będzie rozpaczała, bo muszę wam powiedzieć, że syn wasz umarł...
Stary żadnym odruchem nie zdradził swych uczuć, podniósł na mnie błyszczące oczy i mruknął:
— Już nie będzie rozpaczała ta przeklęta kobieta. Zatruła życie mnie i jemu! Ale teraz już nie przyniesie nikomu nieszczęścia... Koniec!
— Co się z nią stało? — spytałem, czując, jak chłód zakrada mi się do serca. — Co się stało?
Kozak długo milczał, a potem, ściskając oburącz głowę, wyszeptał:
— Utopiła się!...
Nazajutrz długo posuwaliśmy się brzegami wijącej się rzeki, wypływającej z jeziora, które lśniło w blasku księżyca, jak płynne srebro. A w tej srebrzystej toni znalazła ukojenie młoda kobieta o smutnej twarzy, ta co przysięgła i przysięgę złamała. Jadąc brzegiem, mimo woli wpatrywałem się w szybko mknący prąd i pytałem w myśli, czy nie mignie mi gdzieś na mieliźnie lub w sitowiu przybrzeżnym czarna suknia topielicy i jej blada twarz, napiętnowana bólem... Lecz rzeka mknęła dalej i ukrywała tajemnicę w swoich wirach i w pianie, wyrzucając ją wysoko w powietrze, gdy nurt uderzał ze wściekłością o kamienie i o zwalone pnie starych, spróchniałych dębów.
Przerzucając się po tajdze ussuryjskiej z miejsca na miejsce, zależnie od wiadomości, jakie otrzymywałem o nowych pokładach węgla kamiennego lub złota, zdarzyło mi się raz jechać zwykłą ścieżką leśną, rzeką Bikin i jej drobnymi dopływami. Rzeka Bikin wpada do Ussuri i przedziela grzbiety górskie Sinku i Cyfaku, mając swoje źródła na zachodnich spadkach Sichota-Alina.
Węgla tu nie znaleziono, za to w łożyskach drobnych dopływów Bikina natura złożyła złoto. Nie jest to wprawdzie Klondike, lecz ludzie charakteru awanturniczego i o wielkiej żądzy bogactw pokładali wiele nadziei w złocie, ukrytym w niedostępnej tajdze na Bikinie.
Prawie co dzień spotykałem na swej drodze ślady robót prospektorów, owych ruchliwych i niespokojnych poszukiwaczy złota: wysadzone, poszarpane prochem skały i zwały kamienne, głębokie doły i szyby, rowy, którymi odprowadzano wodę i wysuszano place, które posiadały, jak podejrzewano, złoty piasek. Porozrzucane w krzakach i pośród kamieni blaszanki od konserw i nafty, kawałki zardzewiałego żelaza, resztki wozów dla przewożenia ziemi, jakieś połamane rury żelazne i nędzne szopy — wszystko świadczyło o kipiącej tu niegdyś pracy ludzkiej. Lecz ci, co pozostawili po sobie widoczne wspomnienia, już dawno byli odeszli; na ich miejsce przyszli inni. Pojedynczy ludzie lub niewielkie grupy, złożone z przeróżnych osobników, najczęściej z kryminalną przeszłością, zagłębiali się w knieję aby, oszukawszy baczność policji i inspekcji górniczej, w ciągu lata i jesieni grzebać w ziemi, stojąc po pas w wodzie i wypłukiwać z piasku złoto, chociażby tylko w takiej ilości, aby przeżyć do następnego lata i — następnie powtórzyć to samo. Tacy ludzie budowali sobie nory w ziemi, kopiąc dla siebie szyb, słabo umocowany zrąbanymi drzewami; pracowali, nie mając żadnych innych życzeń, oprócz znalezienia złota i ominięcia ich schroniska przez policję.
Ci ludzie nikogo nie tknęli, a wszystkich się bali. Gdy się ich spotykało przypadkowo w gęstym lesie, nigdy się od razu nie przyznawali do swych czynności, lecz zapewniali, że są myśliwymi lub rybakami, stosownie do miejsca spotkania, pokazując kilka skórek wiewiórek lub tchórzy, albo suszone ryby, rozwieszone na sznurach obok schronisk.
Ale w krzakach i gąszczu leśnym czaiły się i inne indywidua. Były to niewielkie, liczące po dwie lub trzy osoby, lotne i luźne bandy rabusiów. Polowały one na poszukiwaczy złota; po pomyślnych zaś napadach musiały się mieć bardzo na baczności, gdyż inne podobne im bandy zawsze planowały atak na szczęśliwszych rabusiów. W tym roku, kiedy jechałem ścieżką przez tajgę bikińską, postrachem wszystkich był bandyta, znany pod przezwiskiem „Jednooki”. Imię to strachem i grozą przejmowało nielegalnych, a nawet i legalnych mieszkańców tajgi, bo „Jednooki” umiał napadać nieoczekiwanie i zawsze pomyślnie dla siebie, był zaś bezwzględny i okrutny dla przeciwników, rabując ich do ostatniego ziarnka złota, do ostatniej koszuli, przy czym torturował opornych i ukrywających swą zdobycz, a później zawsze podcinał wszystkim gardła.
Przy tej operacji zwykle mawiał do swych pięciu pomocników, takich samych okrutników, jak sam:
— Zabić wszystkich, żeby nikt nie został ani dla zemsty, ani dla plotek!
Jednak nie słyszałem o nim jeszcze wtedy, gdy opuściwszy małą, odludną stację kolejową, konno zagłębiałem się w tajgę, spotykając po drodze dość rzadkie wsie Ukraińców znad Dniestru, przywiezionych to przez rząd rosyjski w celach kolonizacyjnych.
Pamiętam gorące południe lipcowe, gdy wjeżdżałem do małej wsi, z dziesięciu chat złożonej, na lewym brzegu Bikina. Nikt nie wychodził z domu na widok mej skromnej ekspedycji, złożonej z trzech ludzi i pięciu koni. Kobiety, wyjrzawszy przez okno, natychmiast się chowały, nawet dzieci nie pokazywały się na ulicy. Zatrzymałem się przy jednym z domków, który wydał mi się czystszy i bogatszy, i zapukałem do bramy. Długo nikt mi nie odpowiadał, chociaż słyszałem, że ktoś kilka razy trzaskał drzwiami, wychodzącymi na podwórze, przywiązywał rwącego się na łańcuchu psa i mruczał coś półgłosem.
— Powariowaliście tam do diabła, czy co?! — krzyknął jeden z mych kozaków, rozwścieczony powolnością właścicieli domu. — Człowieka uczonego zmuszacie stać na takim skwarze!
Ten wykrzyknik poskutkował. Po chwili zjawiła się niemłoda już kobieta, otworzyła bramę i poprowadziła nas do izby, tłumacząc się:
— Jesteśmy nastraszeni, panie, wybaczcie! Chodzi tu po ludziach pogłoska, że „Jednooki” grasuje gdzieś w pobliżu i zamierza przyjść do nas, aby wziąć okup. Nasi chłopi może mu dadzą radę, ale później przyjadą urzędnicy i policja, zaczną się awantury, śledztwo, sąd; chłopi w tak gorący czas dla rolnika musieliby jechać do sądu, do miasta. Lepiej już nikogo nie wpuszczać!
Moi kozacy roześmieli się głośno.
— A to mądrzy z was ludzie! — zawołał starszy kozak, wysoki, chudy, o szybkich nerwowych ruchach. — Cóż to? do samej śmierci będziecie siedzieli zamknięci w chatach?
— To się zobaczy później! — tłumaczyła się kobieta, krzątając się już koło herbaty. — Siadajcie, proszę, rozgośćcie się, zaraz przyrządzę herbatę i poczęstuję gorącym pierogiem z rybą!
Ale my już dawnośmy się rozgościli i prawie leżeliśmy na szerokich ławach, zmęczeni skwarem i walką z komarami, które zapewne przysięgły komuś wyssać z nas całą krew. Inaczej nie umiałbym objaśnić ich zaciętości w owym dniu.
Nawet moi przewodnicy, już przyzwyczajeni do tej „małej” przykrości leśnej, klęli tak energicznie, że aż się konie oglądały z wyrzutem.
Napiliśmy się herbaty, najedli wybornego pieroga ze świeżą kaługą, rybą z rodzaju jesiotrów, i postanowiliśmy trochę wypocząć.
— Ja nie będę spał! — oznajmił starszy przewodnik. — Pójdę się zapoznać z tymi dziwakami — chłopami. Może się od nich dowiem czego o węglu i o złocie. Słuchajcie no, babciu, przecież wasi chłopi po tajdze się włóczą?
— A jakże! — odrzekła. — Las rąbią, polują, zbierają orzechy cedrowe...
— Widzę, że macie tu święte życie! — zaśmiał się wesoło. — A dobrze wam się tu powodzi?
— Chwalić Boga — dobrze! — odparła i przeżegnała się nabożnie. — Ziemia urodzajna, chleba mamy pod dostatkiem i sprzedajemy go do Chabarowska i Nikołajewska, bydła — ile nam potrzeba, chłopi sobole i kuny biją, handlują z Goldami53 spirytusem, tytoniem, prochem i zapałkami, a ci płacą złotem i futrami. My jesteśmy najbliższymi sąsiadami Goldów i najwięcej od nich kupujemy albo bierzemy w komis. Wszystkie ich towary przez nas idą dalej do kolei i do miasta. Sam tylko Golienko zeszłej zimy kupił pięćset soboli i sprzedał w Chabarowsku!...
Mówiła z zachwytem, uszczęśliwiona dobrobytem i powodzeniem.
— Żyć tu z wami, a nie umierać! — wykrzyknął mój kozak, a drugi parsknął głośnym śmiechem i zawołał:
— Dobrze wam, a sami siebie zamykacie w chatach, jak w więzieniu!...
Uwagi (0)