Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 42
Idź do strony:
przejdzie prawym brzegiem Jeniseju. Jeździec, który był powiernikiem chana, zdołał go uspokoić i ten nie przygotował się do obrony. Dżengizowe pułki napadły go nocą i zwyciężyły. Abuk został wzięty do niewoli i stracony. Gdy szedł na śmierć, zawołał: „Nienawidzę wszystkich i wszystko! Kto zabierze cośkolwiek z miejsca mojej śmierci, temu grozić będzie moja zemsta! Duch mój krążyć tu bidzie, jak mgła jesienna”.

— Tak powiedział chan Abuk — ciągnął dalej mułła. — Dżengiz, zagarnąwszy jego mienie i bojowników, poszedł dalej, jak płomień niszczący. Pozostali Ujgurowie obstawili miejsce, gdzie zginął ich władca, czerwonymi kamieniami i wyryli na nich słowa jego przekleństwa i nienawiści. Byli tu jacyś ludzie i chcieli zabrać kamienie z napisami, lecz jednego koń zabił, a drugi utonął, płynąc w czółnie przez rzekę. Nasi Tatarzy myśleli, że wielkie skarby ofiarne są złożone w grobie Abuka, i chcieli je wydobyć.

Gdy jednak zaczęli kopać ziemie, zjawiła się mgła, która ukryła przed nimi wszystko. Rydle uderzały ciągle o kamienie, z których tryskały ogień i dym. Trzech Tatarów oślepło, czwarty zabił się, schodząc ścieżką skalistą do rzeki... Był tu również przed kilku laty malarz rosyjski i chciał malować mogiłę Abuka-Chana, lecz uciekł stąd z przerażenia. Trzy razy przychodził, na próżno, gdyż ani razu nie widział kamieni grobu z powodu ciężkich oparów, które się nad nimi unosiły...

— Pokażcie mi ten grób! — zawołałem, gdyż lubiłem i lubię tajemnicze miejscowości, w których zawsze jest jakaś cząstka jeszcze niezbadanej prawdy.

— Właśnie będziemy przejeżdżali obok niego — odparł mułła — bo chcemy popasać na Czarnym jeziorze. Mamy tam kunaka (przyjaciela) — — Rosjanina.

Jechaliśmy dalej, skracając sobie czas rozmową. Wreszcie jeden z Tatarów, który jechał na przedzie, odwrócił się na siodle i krzyknął:

— Grób Abuka-Chana!

Wydałem okrzyk zdumienia. Był to ten sam dolmen, którego nie mogłem sfotografować!

— Co u licha?! — myślałem. — Czyżby stary Abuk zasłaniał mi niewidzialną dłonią mój obiektyw Zeiss’a?

Natychmiast postanowiłem uczynić nową próbę. W nocy przygotowałem trzy kasety z kliszami, obejrzałem aparat, skontrolowałem go we wszystkich szczegółach i czekałem na poranek z takim samym uczuciem, z jakim zwykle przez noc wyczekuję na zajmujące i podniecające polowanie.

Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano byłem już przy dolmenie. Słońce świeciło jaskrawo. Czerwone monolity wydawały się płytami ze stali, rozpalonymi do czerwoności. Obszedłem cały dolmen, wybrałem trzy punkty i zrobiłem dwa zdjęcia błyskawiczne, jedno zaś wytrzymałem 20 sekund. Potem musiałem czekać do wieczoru, aby wywołać swe zdjęcia tajemnicze, wyrwane „nienawidzącemu wszystko i wszystkich” ujgurskiemu chanowi.

W południe przyszedł profesor i po obiedzie, zabrawszy mnie z sobą, rozkazał zawieźć się do dużej wsi, położonej na brzegu Jeniseju, skąd mieliśmy statkiem przeprawić się znacznie na południe, dla badań pokładów soli, która przypuszczalnie miała być saletrą.

Powóz toczył się szybko po ubitym stepie, a za nami podążał wóz z robotnikami i z bagażami. Przed samą wsią z poza kamieni jakiegoś dolmenu wyskoczył pies. Konie się przelękły, targnęły powóz w prawą stronę i gwałtownie zawróciły. Nie spodziewając się szarpnięcia, wypadliśmy z powozu. Spadłem na kupę kamieni i zwichnąłem lewą rękę, którą od tego czasu mam słabszą i cieńszą, i rozbiłem aparat fotograficzny tak straszliwie, że obiektyw Zeiss’a i kasety z kliszami rozleciały się w kawałki.

Gdym się podniósł, potłuczony, czując silny ból w ręku, nie mogłem się wstrzymać od okrzyku.

— Niech cię, Abuku, diabli w piekle przypieką za twoją głupią nienawiść!

Profesor, który podczas upadku zgubił binokle i stłukł zegarek, był bardzo zdziwiony i zaczął się dopytywać, co miał znaczyć mój wykrzyknik.

Opowiedziałem mu historię Abuka i moją „fotograficzną” z nim walkę.

Uśmiechał się, słuchając mego opowiadania, a potem powiedział:

— Ale to rzeczywiście nadzwyczajny zbieg okoliczności! Zawzięta to jednak osobistość ów pan Abuk.

Lecz ja byłem poturbowany, poszkodowany i zły.

Nigdy nie zapomnę tego przeklętego Ujgura.

Wiedział stary Dżengiz-Chan, za co stracić Abuka! Powinien był go tylko zmusić do podpisania zobowiązania, że nie będzie bandytą po śmierci!...

Rozdział IX. Życie koczowników

Przez całe lato do późnej jesieni podróżowaliśmy stepami pomiędzy Abakanem a koleją Syberyjską. Zwiedzaliśmy lewy brzeg Jeniseju, gdzie koczują Tatarzy. Należą oni do szczepu Abakańskiego. Jest to szczep mieszany i składa się z resztek różnych narodowości mongolskich, które dążyły przez stepy i pozostawiały tu swoich ludzi. Tatarzy abakańscy z wielkim trudem poddają się wpływom cywilizacji i pozostają na stopniu kultury XIII–XIV wieku, a był to wiek, który tak wybitnie zaznaczył się w ustroju społecznym i państwowym Azji.

Prawo Dżengisowe, czyli tak zwane „prawo stepowe”, pomieszane z przepisami Koranu, panuje tu wszechwładnie.

Autorytet starszyzny, która rządzi i sądzi, jest niczym niezachwiany. Na ustroju rodziny odbijają się wszelkie cechy plemienia, prowadzącego wojowniczo-koczowniczy tryb życia, w którym kobieta jest przedmiotem rozrywki, czasami tylko chwilowej. Nie ma ona żadnej wartości, gdyż koczowniczy bojownik, który jutro może zginie w pierwszej potyczce, nie zamierza wcale kochać kobiety lub przywiązywać się do niej. Dziś ją posiada, nazajutrz porzuca bez żalu i wspomnienia, lub morduje nożem, aby się nie stała łupem przeciwnika, gdy musi uciekać. Kiedy zaś życie koczownika bywa nieco spokojniejsze, spogląda on na kobietę jak na pałan, czyli bydlę robocze, i zmusza ją do ciężkiej pracy od wschodu słońca do północy, odmawiając jej nie tylko czystej, duchowej miłości, lecz nawet szacunku.

Jednak kobieta, ów szczyt marzeń mężczyzny, była przedmiotem pożądania wojowniczych koczowników, spędzających długie miesiące na wojnie i tułaczce. Bili się oni o kobiety z innych plemion, podejmowali dla ich zdobycia ciężkie i ryzykowne wyprawy.

Brak miłości i szacunku dla kobiety odbił się na stosunkach rodzinnych. Zawsze jest ona sługą, roboczym lub ciężarowym bydlęciem. Nic jej od tego losu nie ochroni, chyba przypadek!

Zwierzęcy pociąg do kobiety, do zdobycia jej tak, jak to było przed wiekami, ustalił szczególne zwyczaje przy wyszukiwaniu żony. Tatar wypatruje sobie żonę pośród córek swego znajomego, nie mówiąc o tym nic dziewczynie i nigdy z nią nie rozmawiając. Wkrótce przysyła ojcu podarki, a swat mówi do niego:

— Mój kunak (przyjaciel) jutro objedzie twoją jurtę na gniadym koniu i rzuci na ziemię związany rzemień.

— Powiedz swemu kunakowi — odpowiada ojciec lub brat — że jest on złodziejem, i że go kula nie minie, jeżeli nazajutrz po rzuceniu rzemienia, o wschodzie słońca, będzie szybko jechał w pobliżu naszego koczowiska!

Po tym sakramentalnym frazesie swat dostaje dary dla siebie i dla swego przyjaciela.

Młody Tatar spełnia obietnicę. Objeżdża w milczeniu namiot i rzuca rzemień. Ojciec i matka przed wschodem słońca związują ręce dziewczynie i wyprowadzają ją z zasłoniętą twarzą na step. O wschodzie słońca przybywa konkurent, porywa dziewczynę na siodło i mknie w step.

W tym momencie oświadczyn musi być bardzo ostrożny i zręczny, i mieć konia karnego.

Gdy mknie koło koczowiska, ojciec lub starszy brat wydają okrzyk i strzelają do jeźdźca, mierząc w głowę konia. Jeśli jeździec nie usłyszy okrzyku, lub nie potrafi od razu konia osadzić, może dostać kulą.

Niekiedy się to zdarza, lecz prawie zawsze z innej przyczyny. Czasem ojciec, jeżeli jest stary i nie ma syna, porucza dać ognia do narzeczonego jednemu z parobków.

Nieraz się trafia, że taki parobek kocha się w córce swego gospodarza, a przez nią ma nadzieję stać się wolnym obywatelem stepów; widząc, że ta nadzieja znika, mocno trzyma karabin w ręku, mierzy starannie w jeźdźca i... nie wydaje okrzyku ostrzegawczego.

W takich razach niefortunny konkurent ciężko spada z konia, a nadzieja w sercu skromnego parobczaka zapala się nowym płomieniem. Biegnie do dziewczyny, starannie zdejmuje z jej rąk więzy rzemienne i, kto wie? może szepce jej do ucha proste a mocne słowa pierwotnej miłości, nieokiełznanej, jak żywioły stepu...

Jeżeli narzeczony dowiezie pomyślnie wybraną do swego koczowiska, wtedy zdejmuje ją z siodła, siedząc na koniu i, trzymając za rzemień, oprowadza dokoła swego namiotu, rozcina więzy i wprowadza do nowego domu.

Obrządek na tym się kończy. Nazajutrz państwo młodzi poślą do domu rodziców kobiety kałym, czyli wiano, składająca się z bydła, pieniędzy i różnych przedmiotów, co do których już się byli umówili poprzednio rodzice młodej pary.

Takie małżeństwa, w których odgrywa rolę jednostronny wybór, bez prawa protestu ze strony kobiety, są powodem do częstych dramatów w życiu kobiecym. Już opowiadałem powyżej o samobójstwie nieszczęśliwych niewolnic, jakimi stają się wszystkie żony tatarskie. Bywają inne wypadki, mianowicie wtedy, gdy w sercu kobiety zakwitnie szkarłatny kwiat miłości, a wraz z nią zrodzi się zazdrość, dzika i bezwzględna, jak sama natura tego oceanu trawy, piasków, nagich gór i straszliwych, mroźnych wichrów zimowych.

Kobiety przechowują między sobą sztukę tajemną przyrządzania trucizny z jagód cykuty (Belladonna) i z korzonka tajemniczej rośliny gazam, której poszukują zawzięcie i dla nabycia której dopuszczają się przestępstwa, wykradając mężowi z jego tabunów dobre, drogie konie.

Dopomagają zawiedzionym kobietom tatarskim lekarze-szamani. Ci znają trujące własności traw i ziół, umieją przyrządzać „lubczyki” i amulety. Posiadają oni tajemną moc zaklęć i za dobrą zapłatę fabrykują niezawodną truciznę dla rywalki — nowej żony, lub dla samego pana i władcy — męża. Szamani, szepcąc zaklęcia, szperają po starych dolmenach, zbierają czarne kości ludzkie, ścierając je na proszek, rozkopują świeże mogiły i w gnijące ciała nieboszczyków wbijają noże, zatruwając ostrza, które posypują proszkiem z kości zmarłych lub maczają w płynie z gruczołów jadowitych żmij. Taki zatruty nóż przerwał niejedną nić życia koczowników i dał ujście zazdrości i rozpaczy kobiecej, nieukojonej w surowych warunkach dzikiego życia stepowego.

Od czasu do czasu wydaje się, jak gdyby śmierć przypominała sobie o tym cmentarzysku historycznym, zjawiając się, aby powiększyć ilość mogił i kości. Naraz zaczynają grasować różne choroby: cholera, dżuma lub ospa i dziesiątkują ludność koczowniczą. Przychodzą też epidemje na bydło: dżuma, zakaźne zapalenie płuc, śliniak; padają tysiącami byki, konie i owce, zaczyna szaleć głód, a za nim idzie śmierć i zbiera swe ponure żniwo.

Pierwotne formy życia, pierwotne prawa, pierwotna psychologia i obojętność rządu rosyjskiego dopomagały jej, i niczym niekrępowana śmierć mknęła i ścinała istnienia ludzkie, jak ścina kosa wieśniaka soczystą i bujną trawę.

Nikt się nie dziwi, nikt nie protestuje i nie walczy ze śmiercią, bo postawiła tu ona wszędzie swe ślady odwieczne. Pośród mogił rodzą się stepowi koczownicy, matki opowieściami o śmierci usypiają niemowlęta, ojcowie kształcą swych synów opowiadaniami o zmarłych i straconych bohaterach.

Każda skała, każdy wąwóz, każde jezioro lub łożysko wyschłej rzeki stepowej ma swą historię, krwawą, ponurą, zakończoną śmiercią...

O niej mówią tysiące dolmenów, ciągnących się nieprzerwanym pasmem od ujścia Many aż pod Sajany i Wielki Ałtaj.

Tu, pod tymi znikającymi już kopcami i monolitami z czerwonego piaskowca, pogrzebane są całe cywilizacje, plemiona i ludy, o których pozostały tylko słabe i niejasne wspomnienia.

Kamienne, z gruba ociosane posągi, ledwie dostrzegalne pośród traw i skał ruiny nieznanych miast, o losach których już nikt nigdy się nie dowie — wszystko to mówi, woła, krzyczy głosem rozpaczliwym o śmierci, tylko o śmierci.

Przed wojną światową kultura europejska zaczęła się z wolna posuwać naprzód przez te stepy.

Zjawili się lekarze, pomoc weterynaryjna, przedsiębiorstwa przemysłowe, współczesna hodowla bydła, rasowe konie i barany, projekty kolei, szos i stacji leczniczych.

Ale przyszła wojna i porwała za sobą wolnych synów stepów, a ich śmierć wśród obcych, niezrozumiałych dla nich warunków widziały Karpaty i Prusy Wschodnie.

Czy powrócili do swoich stepów rodzinnych, czy ujrzeli raz jeszcze stare dolmeny przodków?

Chyba nie!...

Później nadszedł krwawy, zbrodniczy bolszewizm...

Widziałem jego ślady w r. 1920, kiedy, uchodząc przed bolszewikami, jeszcze raz przebiegłem ten kraj mogił i śmierci z północy na południe.

Widziałem kulturalne stacje doświadczalne, gdzie rasowym koniom odrąbywano nogi do kolan, a merynosy rżnięto na pokarm dla pijanych żołnierzy sowieckich.

Jechałem stepami, gdzie przez wieki pasły się miliony głów bydła i koni. Teraz tam — pustynia! Tatarzy odeszli na południe, przekroczyli granicę mongolską, uciekając od występnych rządów sowieckich; trawa albo była spalona za pomocą umyślnie wznieconych pożarów stepowych, albo do szczętu zjedzona przez szarańczę.

Całe chmury szarańczy unosiły się nad stepami, szukając pożywienia. Gdym jechał pomiędzy Bateni a Czarnym Jeziorem, koła mojego wozu pozostawiały mokry ślad na wyschłej, ubitej, popękanej od skwaru ziemi. Była to rozgnieciona szarańcza, miliardy tych owadów, pokrywających, jak szronem, cały step.

Kara Boża?... Przekleństwo Abuka-chana?... Zemsta pokrzywdzonych i znieważonych cieniów wielkich wodzów i bohaterów od dawna zmarłych ludów?

Wszędzie spotykałem trupy Tatarów, zamordowanych przez bolszewików, kości zjedzonych tatarskich baranów i krów.

W kilku miejscach droga była otoczona trupami, jak ramą, droga, którą przechodziły bandy sowieckich partyzantów-Ukraińców spod Tannu-Ołu i zachodnich odnóg Ałtaju.

Na Czarnym Jeziorze, gdzie niegdyś mieszkałem z uczonym profesorem i ze zbiegami z więzień rosyjskich, zobaczyłem spalone zabudowania fabryki soli i zwaliska domów mieszkalnych. Pozostała tylko mała chałupa, gdzie mieszkał stróż z rodziną, — ludzie głodni i chorzy, oczekujący śmierci, która musiała tam zawitać.

Jak symbol tego beznadziejnego, ponurego życia, rzuciła mi się w oczy na szczycie góry, na tle wiosennego nieba ciemna sylwetka wilka.

Stał nieruchomo, jak posąg ze spiżu.

Nagle podniósł głowę, wyciągnął szyję i zawył.

Wył przeciągle, tęskno i groźnie, jakby wołał na śmierć, zagładę i zapomnienie...

Gdzieś ty jest, moja młodości? Gdzież twoje myśli i ideały? Czyż tego się spodziewałem od życia i cywilizacji, gdy, błądząc wśród dolmenów, słuchałem opowiadań o starych, dawno minionych czasach i myślałem. że przyjdzie tu potężna wiedza i kultura i wybawi te umierające szczepy od zagłady? Czyż takie obrazy chciałem tu widzieć w przyszłości, gdy dla lepszego losu tej ziemi bezbrzeżnej a rozrzewniającej swą prostotą, skromnie pracowałem, jak mogłem i umiałem, dla postępu i szczęścia ludzkości?

Czyż wreszcie tego oczekiwałem od najsilniejszego przejawu postępu — rewolucji, gdy w imię tego postępu, tego protestu przeciwko zbrodniczemu rządowi cara, ujarzmiającego inne narody, rzuciłem się w 1905 r. w wir pierwszej rewolucji i gdy

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «W ludzkiej i leśnej kniei - Ferdynand Ossendowski (polska biblioteka online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz