Dziewice konsystorskie - Tadeusz Boy-Żeleński (jagoda cieszynska ksiazki .TXT) 📖
Dziewice konsystorskie to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego, publikowanych w „Kurierze Porannym”, a opublikowany jako całość w 1929 roku.
Publicysta zajmuje się tym razem kwestią anulowania małżeństwa — problemami wynikającymi z niemożliwości zawarcia ślubu innego niż kościelny, z czym wiąże się niemożliwość otrzymania rozwodu. Boy-Żeleński zwraca uwagę na niedostosowanie prawa do realiów, obłudę w postępowaniu wielu księży, a także występuje jako obrońca praw kobiet, które najczęściej cierpią w efekcie zawarcia nieudanych małżeństw. Wyśmiewa również watykańską biurokrację i jej słabości — możliwość uzyskania w konsystorzu zaświadczenia o dziewictwie (nawet w wypadku matek) przykładowo po odpowiedniej zapłacie.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziewice konsystorskie - Tadeusz Boy-Żeleński (jagoda cieszynska ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Wszystko to idzie jak z płatka; ma — jak powtarzam — tylko jedną ujemną stronę: jest diablo drogie. I stąd wynika paradoks, który, sądzę, jest specjalnością naszego kraju. Niech Polak-Katolik sporządzi sobie listę współpracowników naszych pism bogobojnych, klerykalnych, prawicowych, czy jak je nazywają: niech się przekona, śród6 tych, którzy najdzielniej szermują zawodowym piórem w obronie katolicyzmu i nierozerwalności małżeństwa, ilu jest ewangelików; zmienili wiarę dla celów rozwodowych.
Chcesz, Polaku-Katoliku, „anegdotek”? Opowiem ci jeszcze jedną: mam ją wprost od kobiety, która ją nader boleśnie przeżyła. Młodą osobę, pragnącą rozwodu, zwrócono do konsystorskiego adwokata, znanego i szanowanego prawnika. Ten oznajmił jej, że trzeba się będzie udać do zaufanego lekarza, który, za pomocą niewielkiej operacji, stworzy jej sztuczne dziewictwo, które znów świadkowie stwierdzą i przed konsystorzem zaprzysięgną. Kiedy młoda kobieta, zawstydzona i zgorszona, wahała się, konsystorski adwokat powiedział jej, że trzeba się decydować i że lepszy taki sposób, niż gubić duszę przejściem na protestantyzm. Klientka podziękowała i... przeszła na protestantyzm.
Cóż rozpusta obłudy! Konsystorz posyła do adwokata, adwokat do lekarza, lekarz sprowadza świadków, którzy świadczą przed konsystorzem. Dosłownie circulus vitiosus7, bardzo vitiosus...
Nie, Polaku-Katoliku! na nic się nie zda nazywać oszczerstwami faktów, o których wróble na dachach świergocą8. Gdyby ci, którzy wiedzą, zechcieli mówić, włosy by wam na głowie powstały. Nie, nie mogą najpoważniejsze i coraz częstsze sprawy w życiu opierać się wyłącznie na fałszu i świętokradztwie. Kto broni tego stanu rzeczy, kto śmie go nazwać — jak Polak-Katolik — „podstawą moralności ludzkiej” — ten jest wrogiem religii.
Kościół katolicki jest wielki i potężny, ja jestem tylko skromny mędrzec. Ale powiem oto rzecz godną uwagi: Jedno z największych przesileń, jakie Kościół od czasu swego istnienia przeżył, wynikło z handlu odpustami; otóż czeka niechybnie Kościół jeszcze jedno ciężkie przejście, mianowicie z powodu handlu rozwodami. Bo wszelki handel ma to do siebie, że podlega nieubłaganym prawom wolnej konkurencji handlowej.
W końcu ostatnie wyjaśnienie: nie jestem masonem. Była chwila, że miałem ochotę nim zostać; tak mnie szarpano z prawa i z lewa, że myślałem sobie, iż trzeba do kogoś należeć, gdzieś głowę skłonić. Ale ani rusz nie mogłem trafić do miejsca, gdzie się wstępuje na masona. Dowiedziałem się o tym dopiero niedawno w Paryżu, skąd wróciłem uzbrojony w poważne rekomendacje francuskiej loży: i nasze masony nie chciały mnie za swego! Nie jestem dla nich dość poważny; u masonów, jak w Bracie marnotrawnym Wilde’a, też trzeba mieć na imię Ernest... To zatem, co mówię, mówię jedynie z własnej potrzeby: chciałbym, aby w stosunkach ludzkich, w odrodzonej Polsce, było trochę mniej nierówności, trochę mniej ucisku, trochę mniej kłamstwa i obłudy. Czyżby te ideały były Polakowi-Katolikowi tak nienawistne?
Poza niezręcznym jak zawsze Polakiem-Katolikiem, i poza niewiarygodnym wręcz jako poziom artykulikiem w „Głosie Narodu”, o którym powiem osobno, nie odpowiedział na moje rozważania rozwodowe nikt. Istotnie, co można powiedzieć? — ani zaprzeczyć faktom, ani ich bronić! A liczne głosy, jakie mnie dochodzą, świadczą, jak sprawa była dojrzała. I nie bardzo widzę, aby się kto zgorszył! Najwyżej ten i ów powiada mi: „To wszystko pięknie, ale ty nie chcesz rozumieć, że Kościół znajduje się w bardzo trudnym i delikatnym położeniu. Nie ma sposobu ruszyć dogmatu nierozerwalności małżeństwa; to mógłby zrobić chyba jaki sobór powszechny, a i to nie wiadomo! Z drugiej strony — fakty i konieczności życiowe, przemiany społeczne, z którymi Kościół musi się liczyć! Położenie jest bez wyjścia, a raczej jest tylko jedno: furtka »nieformalności« i unieważniania. Ładne to nie jest, i sam Kościół się tym martwi, ale co ma robić? Nie sztuka krytykować, znajdź coś, poradź coś, kiedyś taki mędrzec”.
Dobrze więc, niech nie będzie powiedziane, że mędrzec nic nie chce poradzić w tak ciężkiej potrzebie. Znów będę mówił po prostu i naiwnie, a może znajdę radę. Poszukam jej w zasadzie, którą mi dał ksiądz Wacław kapucyn, przezacny człowiek i męczennik narodowy, kiedy mnie przygotowywał do pierwszej spowiedzi. „Moje dziecko, mówił mi, trzeba się zawsze w życiu rządzić uczciwością i prawdą”. I płakał; ten święty człowiek zaraz płakał. Otóż, trudno przypuścić, aby to, co obowiązywało małego berbecia, miało być nie obowiązujące jedynie w najważniejszych sprawach Kościoła, tyczących sakramentu.
Kościół nie zna rozwodu; wiem; ale uznaje i stosuje coraz częściej unieważnienie małżeństwa. Otóż, ta rama wydaje mi się dość szeroka, aby w nią uczciwość i prawda mogły się zmieścić. Dziś praktyka jest taka: dwoje ludzi, którzy, z takich czy innych powodów żyć z sobą nie chcą lub nie mogą, postanawiają się rozejść; idą do kapłanów z prośbą o pomoc i uzyskują (gdy mają odpowiednie fundusze) unieważnienie małżeństwa. Ale jak, na jakiej zasadzie? Kościół nie powiada: „to małżeństwo jest złe, jest nieszczęśliwe, jest gorszące, więc je rozwiązujemy”; ale sięga wstecz — stara się znaleźć w nim od początku pozór nieważności, szuka niezapalonej świeczki przy ołtarzu, stwierdza, wbrew prawdzie, że małżeństwo „nie było dokonane”, szuka świadków, przyjmuje fałszywe przysięgi, słowem, szerzy (mimo woli i z bólem w sercu zapewne) fałsz i zgorszenie. Otóż, pozostając na gruncie nie rozwodu, ale unieważnienia, nie widzę, dlaczego Kościół, po gruntownym zbadaniu, nie miałby powiedzieć tak: „To małżeństwo jest złe: wydało, zamiast cnót, obrazę boską; było widocznie omyłką, nie było nad nim błogosławieństwa Bożego, zatem Kościół unieważnia je, uznaje je za niebyłe”. Czy nie ma prawa tego zrobić? Ma prawo. Wszak powiedziane jest: „Cokolwiek rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie”. A jeżeli wolno jest rozwiązać i uznać nieważność najlegalniejszego w świecie małżeństwa dla lada wykrętnej formalności, tym bardziej wolno chyba to uczynić dla braku błogosławieństwa Bożego. Czy może być ważniejszy powód?
Nie pojmuję, ja, mędrzec, czemu Kościół tak mało ma wiary w swoją olbrzymią siłę; czemu się dobrowolnie pęta formalnościami, woląc w tak doniosłej rzeczy oszukiwać sam siebie, szukać wyjścia w kruczkach procedury, niż spojrzeć w oczy faktom? Wiem, takie są tradycje Kościoła; taką drogę wskazuje mu wiekowa praktyka: głosić swą niezmienność i niewzruszoność, pracę zaś przystosowania się do zmiany pojęć i obyczajów prowadzić nieznacznie, powoli, bez rozgłosu. Trzysta lat upłynęło, zanim Kościół po cichu uznał naukę o obrocie ziemi koło słońca, potępioną bardzo głośno. Ale to było co innego: ziemia kręciła się tymczasem koło słońca swoim trybem i kręciła się bezpłatnie, więc nie krzyczała. Inna rzecz, gdy chodzi o żywych ludzi: zaczynają krzyczeć...
I jeszcze jedno. Dawniej cały świat stał po trosze na krętactwie, na przemocy, na tajności, na przywileju i obchodzeniu prawa. Prawodawstwo cywilne, karne, kościelne, wszystko pod tym względem harmonizowało z sobą. Dziś istnieje niewątpliwy pęd do rzetelności stosunków i do powszechności praw, stąd zachodzi dla katolika w naszym państwie jaskrawa sprzeczność między regulowaniem wszystkich spraw w życiu a tej jednej. Nie może być w prawie i w obyczajach wyspy średniowiecza; nie może być wyspy przywileju dla bogaczy, ani przymusu krzywoprzysięstwa i oszustwa. To jest w sprzeczności z duchem czasu i nie może się ostać. Środki i środeczki formalne nie wystarczą na długo; dziś świat pędzi naprzód w szalonym tempie. Nie jest możebne, aby przy ogólnym podnoszeniu się moralności społecznej Kościół pozostał w tej mierze ośrodkiem demoralizacji; aby każdy, kto przestąpi w tej sprawie próg konsystorza, opuszczał go z uczuciem wstydu i wstrętu.
Jeżeli Kościół tego nie czuje, to znaczy, że zanadto się odciął od społeczeństwa, od życia; że zanadto się zasklepił w scholastycznych formułkach, tak mało licujących z dzisiejszym dniem! Zostawcie talmudystom głoszenie nieubłaganych przepisów przy równoczesnym szukaniu sposobu ich obejścia! Widzimy inne symptomy tego odcięcia. Tak na przykład przed kilku laty wyszła niewiarygodna ustawa, zabraniająca księżom chodzić do teatru. Jak to! Więc ten, który ma być pasterzem i doradcą dusz, ma być zupełnie nieświadomy i naiwny w tym, czym te dusze się karmią? Za moich szkolnych czasów najpopularniejszym spowiednikiem wśród młodzieży był jezuita, ksiądz Załęski, dlatego, że dysputował z nami przy konfesjonale o najnowszych powieściach Zoli. Toteż, wyznaję, że ten zakaz chodzenia do teatru zdumiewa mnie. Nie żądam, aby biskup w infule chodził na Kokotki z towarzystwa; ale aby ksiądz, bodaj w cywilnym stroju, tak jak się to dzieje za granicą, nie miał prawa iść do teatru, to mi się wydaje zupełną omyłką. Sądzę, że olbrzymia większość księży będzie w tym mojego zdania.
Jako przykład, jak daleko władze kościelne są od życia, przytoczę fakt ze świeżego procesu wileńskiego. Jak wiadomo, chodziło o to, że superintendent ks. Jastrzębski, zgodnie z zasadami swojej religii, dał ślub byłemu księdzu katolickiemu Ch., który go o to błagał i który żył w konkubinacie. Ten ksiądz Ch. to był wielki zdobywca serc: kiedy wziął ślub, przyznał się żonie, że ma mnogie dzieci, od których musi płacić alimenta9; liczył na żonę, że mu ze swojej pensyjki w tym dopomoże. To się nie spodobało pani Ch. i małżeństwo rychło się rozbiło. Wówczas Ch. zwrócił się do władzy duchownej z prośbą, aby go przyjęła z powrotem na swoje łono; poczynił zeznania, obciążające jego dobroczyńcę, ks. Jastrzębskiego, i prosił, aby, po naznaczeniu kościelnej pokuty, dano mu jaką posadę. I wiecie, jaką posadę obmyśliła mu władza duchowna? Posadę... katechety w szkole żeńskiej w Trokach. Ale kuratoria10 — władza świecka — stojąc na straży moralności, nie zatwierdziła tej nominacji; wówczas Ch. przeszedł na łono Kościoła Narodowego.
Wracam do kwestii, która nas zajmuje. Uważam tedy, że ze strony Kościoła ta nieśmiałość w rozstrzyganiu tak ważnego zagadnienia, to szukanie czysto formalnych wykrętów i wybiegów tam, gdzie ma od Boga nieograniczone pełnomocnictwa do regulowania sprawy, jest jakąś dziwną małodusznością. Jest w tym też niezrozumienie przewrotu, który przechodzimy, zawrotnego biegu, który sprawia, że jeden rok nie jest podobny do drugiego. Tu musi przyjść jakieś słowo zasadnicze. A jeśli to jest niemożliwe, jeżeli Kościół tak się zamotał we własne formułki, że nic nie może tu zrobić, w takim razie nie pozostaje mu nic innego, jak oddać tę sprawę w inne, mniej poświęcane, a tym samym mniej spętane ręce, i po prostu ustąpić tej dziedziny władzom państwowym, tak jak się to stało w innych krajach.
Zresztą, róbcie, co chcecie. Powiedziałem swoje, reszta nie należy do mnie. Ale, jeżeli będę widział, że ludzkość zanadto się męczy, wówczas nie zaręczam, czy nie wezmę tego w swoje ręce. Czy myślicie, że bym nie mógł, że nie mam kwalifikacji po temu, że nie mógłbym założyć swojego kościółka? Gdybyście wiedzieli, co ja za listy dostaję! „Niechże pan długo żyje! Kto wie, może się panu uda zmienić zasady moralności. Oby!” — tak pisze do mnie żona profesora uniwersytetu z Krakowa, człowieka bardzo bliskiego sfer klerykalnych. A oto podobizna dziękczynnego listu11, jaki dostałem kilka lat temu od nieznajomej pary Juliusza S. i Zochy N. Podpisano: „Warszawa, w dniu trzecim naszego wspólnego pożycia”. Oto związek, który, nic o tym nie wiedząc, skojarzyłem. Trzy doby był szczęśliwy, to jest pewne. Czy wszystkie uświęcone związki mogą się tym poszczycić?
Nareszcie wyruszyły klerykalne pisma i pisemka z polemiką. Pokazało każde, co umie: jakie pismo, taka i polemika. Więc krakowski „Głos Narodu” wysmażył artykulik pt. Jędrek-mędrek zielono-balonikowy:
...Jeden tylko ze współczesnych polskich pisarzy został przez część prasy nazwany mędrcem (skarży się „Głos Narodu”). Nie Rostworowski, który... nie Berent, który... nie Staff, który... ale właśnie, on, Boy, tłumacz francuskich Diderotów...
I za co! (lamentuje dalej „Głos Narodu”). Boy-Żeleński nie ma warunków do tej swojej nowej roli... To, co napisał dotąd oryginalnego, było wodą; nic dziwnego, że „tomy Boya” urosły do cyfry setki... Ani więc głęboki, ani poważny pisarz; i taki człowiek został nazwany „Mędrcem”. Drugi Staśko, tylko Staśko obznajmiony z Diderotem w oryginale.
Tak biada „Głos Narodu”. A ja też mam ochotę pobiadać, mianowicie nad strasznym poziomem tej „polemiki”. Czy to pisane przez matołków czy dla matołków? Dlaczego w naszych klerykalnych
Uwagi (0)