Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Panu Bożetiechowi nie pozostawało nic innego, jak tylko poczekać do zmierzchu, a potem ubrał się w te łachmany włóczęgi i ruszył z powrotem do Pragi. Omijał szosę i szedł ścieżkami przez łąki i pola, aż spotkał się z żandarmskim patrolem z Chuchli. Zacny introligator został aresztowany i nazajutrz rano zaprowadzono go do Zbraslavia do sądu okręgowego, bo przecież każdy mógł powiedzieć, że się nazywa Józef Bożetiech i że jest introligatorem zamieszkałym przy ulicy Poprzecznej nr 16 w Pradze.
Sekretarz sądu, który po czesku nie rozumiał, domyślił się tylko, że oskarżony Szwejk podaje widać adres swego współwinowajcy i dla pewności zapytał:
— Ist das genau Prag, nr 16, Josef Bozetech?
— Czy mieszka jeszcze w tym samym mieszkaniu, tego nie wiem — odpowiedział mu Szwejk — ale w tedy, w roku 1908, tam mieszkał. Bardzo ładnie umiał oprawiać książki, ale trzymał je długo, bo musiał przeczytać każdą książkę, jaką miał w oprawie. Gdy oprawionej książce dawał czarny sznyt, to już można było wcale jej nie czytać, bo zaraz było wiadomo, że powieść zakończyła się bardzo smutno. Czy życzy sobie pan jakich szczegółów? Aha, żebym nie zapomniał: co dzień siadywał „U Fleków” i opowiadał o wszystkim, co wyczytał w książkach, które właśnie miał w oprawie.
Major zbliżył się do sekretarza i szeptał mu coś do ucha, a sekretarz przekreślił zaraz adres domniemanego spiskowca Bożetiecha.
Potem odbywał się dalej ten dziwaczny sąd, przypominający sądy polowe, jakie umiał organizować generał Fink von Finkenstein.
Są ludzie, którzy ulegają manii zbierania pudełek od zapałek; manią pana generała Finka było organizowanie sądów polowych, aczkolwiek w większości wypadków było to przeciwne wojskowej procedurze sądowej.
Generał ten mawiał, że żadnych audytorów nie potrzebuje, że wszystko potrzebne zbębni w przeciągu trzech godzin i po upływie tego czasu każdy oskarżony drab musi wisieć. Dopóki był na froncie, to o sądy polowe u niego nigdy trudno nie było.
Niektóry szachista musi dzień w dzień zagrać partię szachów, bilardzista nie obejdzie się bez bilardu, karciarz bez mariasza, a znowu ten znakomity generał nie umiał się obyć bez sądów polowych. Przewodniczył w tych sądach i z wielką powagą i rozkoszą dawał mata oskarżonemu.
Gdyby się chciało być sentymentalnym, to można by było napisać, że człowiek ten miał na sumieniu śmierć dziesiątków ludzi, osobliwie tam na wschodzie, gdzie walczył z wielkorosyjską agitacją, jak się lubił wyrażać, i gdzie galicyjskich Ukraińców przerabiał na patriotów. Ale z jego stanowiska nie można rzec, aby miał kogoś na sumieniu.
Sumienia w ogóle nie miał. Gdy kazał powiesić nauczyciela, nauczycielkę lub popa albo nawet całą rodzinę na zasadzie wyroku swego sądu polowego, to najspokojniej powracał do swojej kancelarii, jak powraca do domu z gospody namiętny gracz w karty po partii mariasza rozmyślając o tym, jak mu kontrowali „flek”, a on im na to „re”, oni „supre”, on „tutti”, na co oni „retutti”, i jak on w końcu wygrał i miał sto siedem. Generał Fink uważał wieszanie za coś prostego i naturalnego, za rodzaj chleba powszedniego, a przy wydawaniu wyroków dość często zapominał o najjaśniejszym panu i nawet nie mawiał: „W imieniu najjaśniejszego pana skazuję was na śmierć przez powieszenie” — lecz mówił po prostu: „Skazuję was”.
Niekiedy w wieszaniu dopatrywał się i komicznej strony, o czym razu pewnego pisał do małżonki swojej mieszkającej w Wiedniu:
„...albo na przykład, kochanie moje, nie możesz sobie wyobrazić, jakem się serdecznie uśmiał, gdy przed kilku dniami skazałem pewnego nauczyciela za szpiegostwo. Mam człowieka wytrawnego, który tę hołotę wiesza. Ma już ogromną wprawę i robi to dla sportu. Jest to dziarski sierżant. Otóż znajdowałem się właśnie w namiocie, gdy sierżant przyszedł zapytać, gdzie mu każę tego nauczyciela powiesić. Odpowiedziałem, żeby go powiesił na najbliższym drzewie, i oto wyobraź sobie komizm sytuacji, bo znajdowaliśmy się śród takiego stepu, na którym od końca do końca nie ma nic prócz trawy, na przestrzeni paru mil nie widać najmniejszego drzewka. Ale rozkaz jest rozkazem, więc mój sierżant zabrał ze sobą nauczyciela razem z eskortą i wyruszyli na poszukiwanie drzewa.
Wrócili dopiero wieczorem, ale razem z nauczycielem. Sierżant podchodzi do mnie znowu i pyta: »Na czym mam powiesić tego draba?« Zwymyślałem go, bo przecież rozkaz był wyraźny, że na najbliższym drzewie. Odpowiedział więc, że rano spróbuje rozkaz wykonać, a rano przychodzi do mnie blady i powiada, że nauczyciel znikł. Wydało mi się to tak śmieszne, że przebaczyłem wszystkim wartownikom, i jeszcze powiedziałem dowcip, że najwidoczniej sam poszedł szukać drzewa. Widzisz więc, moja droga, że się tu wcale nie nudzimy. Powiedz naszemu małemu Wilusiowi, że tatuś go całuje i że pośle mu żywego Moskala, na którym Wiluś będzie mógł jeździć jak na koniku. A jeszcze, droga moja, wspomnę o pewnym śmiesznym wypadku. Onegdaj wieszaliśmy jakiegoś Żyda za szpiegostwo. Wlazł nam Żydzisko w drogę, chociaż nie miał tam nic do czynienia, i tłumaczył się, że handluje papierosami. Wisiał już, ale parę sekund, bo powróz się urwał, a mój Żyd upadł na ziemię, natychmiast oprzytomniał i powiada: »Panie generale, ja idę do domu, bo podług prawa nie mogę być wieszany dwa razy za to samo. Raz zostałem powieszony, to dość«. Uśmiałem się niezgorzej, a Żyda puściliśmy. U nas tu, kochanie moje, bardzo wesoło...”
Gdy generał Fink został dowódcą garnizonu w twierdzy Przemyśl, nie miał już tyle sposobności do urządzania dla siebie takich zabaw i dlatego skwapliwie zabrał się do sprawy Szwejka.
Przed takim to tygrysem stał więc Szwejk. Pan generał siedział przy długim stole, wypalał papierosa za papierosem, kazał tłumaczyć na niemiecki odpowiedzi Szwejka i z zadowoleniem kiwał głową.
Major zaproponował, aby wysłać telegraficzne zapytanie do brygady dla ustalenia, gdzie znajduje się obecnie 11 kompania marszowa 91 pułku, do której należy oskarżony według własnych zeznań.
Generał oparł się temu i oświadczył, że tym niepotrzebnie odwleka się wyrok sądu polowego i jego wykonanie. Nie ma to sensu. Przecież oskarżony sam się przyznał, że przebrał się w mundur rosyjski, a następnie ma się przecie bardzo ważne świadectwo, że oskarżony przyznał się, że był w Kijowie. Proponuje więc udać się na naradę, aby mógł być wydany wyrok i natychmiast wykonany.
Ale major uparł się przy swoim, że należy ustalić tożsamość oskarżonego, ponieważ cała ta sprawa jest pod względem politycznym ogromnie ważna. Przez ustalenie jego tożsamości można będzie wykryć, z kim oskarżony miał do czynienia, a także będzie można poznać jego współwinnych.
Major był romantycznym marzycielem. Mówił jeszcze i o tym, że trzeba szukać jakichś nici, że nie dość jest człowieka skazać. Wyrok musi być rezultatem ścisłego badania, zawierającego w sobie nici, które to nici... Nie umiał za tymi nićmi dotrzeć do kłębka, ale wszyscy go doskonale rozumieli i kiwali głowami. Nawet panu generałowi tak dalece podobały się te nici, że w duchu widział je takimi grubymi jak powrozy, na których można będzie wieszać nowe ofiary. Dlatego wcale już nie protestował i zgodził się, aby w brygadzie było ustalone, czy Szwejk naprawdę należy do 91 pułku, kiedy mniej więcej mógł przejść do Rosjan i podczas jakich operacji 11 kompanii marszowej.
W ciągu całej tej dyskusji Szwejk strzeżony był na korytarzu przez dwu strażników, po czym znowu stawiono go przed sądem, aby dał odpowiedź, do którego pułku właściwie należy. Wreszcie przeprowadzono go do więzienia garnizonowego.
*
Gdy generał Fink po nieudałym sądzie polowym powrócił do domu, położył się na kanapie i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przyśpieszyć procedurę sądową.
Był mocno przekonany, że odpowiedź nadejdzie niebawem, ale pomimo to sąd nie odbędzie się z tą piorunującą szybkością, jaką wyróżniały się wszystkie jego sądy. A potem trzeba jeszcze zostawić trochę czasu duchownemu dla udzielenia pociechy religijnej skazańcowi i wykonanie wyroku odwlecze się niepotrzebnie o jakie dwie godziny.
„Zresztą to wszystko jedno — pomyślał generał Fink — pociechy religijnej możemy udzielić mu z góry, zanim jeszcze przyjdzie odpowiedź z brygady. Wisieć będzie tak czy owak”.
Generał Fink kazał wezwać do siebie kapelana polowego Martinca.
Był to nieszczęsny katecheta i wikary z jakiejś zapadłej mieściny morawskiej. Miał takiego niegodziwego proboszcza, że wolał pójść do wojska. Był to człowiek szczerze religijny, który z żalem w sercu wspominał swego proboszcza, zdaniem jego, powoli, ale stale zbliżającego się ku wiekuistemu potępieniu. Przypomniał sobie, że jego proboszcz śliwowicę żłopał jak tęcza i że razu pewnego usiłował wepchnąć mu do łóżka jakąś włóczącą się Cygankę, którą spotkał na drodze za wsią, gdy nocą wracał do domu z szynku.
Kapelan Martinec był przekonany, że wykonując obowiązki kapłana, niosącego pociechę religijną rannym i umierającym na polu bitwy, odkupi zarazem grzechy swego rozwiązłego proboszcza, który, ilekroć wracał w nocy do domu, co chwila budził go i mówił:
— Jasiu, Jasiu, taka pulchna dziewczynka to uciecha nad uciechami.
Nadzieje jego nie spełniły się. Przerzucali go z garnizonu do garnizonu, gdzie w ogóle nie miał nic do czynienia, chyba że co jakie dwa tygodnie wygłaszał kazanie dla żołnierzy, a sam ćwiczył się, aby mógł stawiać czoło pokusom wychodzącym z kasyna oficerskiego, gdzie gadano o takich sprawach, że pulchniutka dziewczyna proboszcza była po prostu niewinną modlitwą do anioła stróża.
Zazwyczaj wzywany był do generała Finka w czasach wielkich operacji bojowych, gdy miano obchodzić jedno z wielkich zwycięstw armii austriackiej. W takich razach generał Fink organizował uroczyste msze polowe z takim samym zamiłowaniem, z jakim przystępował do sądów polowych.
Ów niegodziwiec Fink był takim zacietrzewionym patriotą austriackim, że nie chciał się modlić o zwycięstwo dla wojsk niemieckich lub tureckich, ale trwał przy swoich austriackich wyłącznie. Gdy odnosili zwycięstwo Niemcy bijąc Francuzów lub Anglików, to generał ani słowem wspomnieć o tym nie pozwalał.
Natomiast najpodrzędniejsza potyczka austriacka, jakieś spotkanie z przednimi strażami rosyjskimi, które sztab korpusu rozdymał do rozmiarów wielkiej zwycięskiej bitwy, stawały się dla generała Finka bodźcem do organizowania nabożeństw uroczystych, tak że nieszczęśliwemu kapelanowi Martincowi wydawało się niekiedy, iż generał Fink jest zarazem najwyższą głową kościoła katolickiego w Przemyślu.
Generał Fink decydował także o tym, jaki program ma mieć taka uroczystość i najchętniej chciałby mieć stale coś w rodzaju Bożego Ciała z oktawą.
Miał też i to w zwyczaju, że gdy kończyło się podniesienie, pędził na koniu na plac ćwiczeń aż pod sam ołtarz i wołał po trzykroć:
— Hura! Hura! Hura!
Kapelan polowy Martinec, dusza pobożna i sprawiedliwa, jeden z tych niewielu ludzi, którzy jeszcze wierzyli w Pana Boga, nie lubił chodzić do generała Finka.
Po każdej z instrukcji, jakie otrzymywał od generała, powtarzało się zawsze to samo: generał kazał podać jakiejś mocnej wódki, a następnie opowiadał mu najnowsze anegdoty, czerpane z idiotycznych książek, wydawanych dla wojska przez „Lustige Blätter”.
Miał całą bibliotekę takich książek o idiotycznie pretensjonalnych tytułach, jak na przykład: Humor w tornistrze dla oczu i uszu, Anegdoty o Hindenburgu, Hindenburg w zwierciadle humoru, Drugi tornister, naładowany humorem przez Feliksa Schlempera, Z naszej armaty gulaszowej, Soczyste dykteryjki okopowe, albo też takie błazeństwa: Pod dwugłowym orłem, Sznycel wiedeński z c. i k. kuchni polowej odgrzany przez Artura Lokescha. Czasem generał śpiewał mu wesołe piosenki ze zbiorków wojskowych Wir mässen siegen, przy czym dolewał bezustannie czegoś ostrego i zmuszał kapelana polowego Martinca, aby pił i śpiewał razem z nim. Potem wygadywał rzeczy wstrętne, przy których biedny feldkurat z żałością wspominał o swoim proboszczu, chociaż ten w niczym nie ustępował generałowi, o ile chodziło o tłuste powiedzonka.
Feldkurat Martinec spostrzegał ze zgrozą, że im częściej chodzi do generała Finka, tym bardziej upada pod względem moralnym.
Nieszczęśnik zaczynał znajdować upodobanie w likierach, jakie pijał u generała, a nawet gadanie generalskie zaczynało mu się powoli podobać. Jednocześnie zaczynały go prześladować lubieżne obrazy, dla jarzębiaka, kontuszówki i dla omszonych butelek starego wina zapomniał o Bogu, a między wierszami brewiarza tańczyły mu przed oczami dziewczyny z opowiadań generała. Dawny wstręt do odwiedzin u generała znikał coraz bardziej.
Pan generał polubił kapelana Martinca, który zrazu wydawał się czymś w rodzaju Ignacego Loyoli, ale powoli przystosował się do generalskiego otoczenia.
Pewnego razu generał zaprosił do siebie siostrzyczki ze szpitala polowego, które to siostrzyczki nawet niewiele miały w tym szpitalu do czynienia i były do niego tylko przypisane dla pozorów i poborów, które uzupełniały intratniejszą prostytucją, jak to bywało zwyczajem w owych ciężkich czasach. Generał kazał wezwać także feldkurata Martinca, który wplątał się już tak bardzo w sidła diabelskie, że w ciągu pół godziny upieścił obie czcigodne damy oddając się grzechowi z takim zapałem jak jeleń w czasie rui, przy czym opluł poduszkę leżącą na kanapce. Potem przez dłuższy czas wyrzucał sobie swoje grzeszne postępki, których nie zdołał, oczywiście, naprawić tym, że tejże samej nocy, wracając od generała, ukląkł przez pomyłkę w parku przed pomnikiem budowniczego i burmistrza miasta, pana mecenasa Grabowskiego, który dla Przemyśla położył wielkie zasługi w latach osiemdziesiątych.
Noc była cicha i tylko odgłosy kroków nocnych patroli wojskowych mieszały się z jego słowami, gdy się modlił:
— Nie wchodź w sąd ze służebnikiem swoim, albowiem żaden człowiek nie będzie usprawiedliwiony przed Tobą, jeśli Ty nie dasz odpuszczenia wszystkich grzechów jego. Niechaj tedy nie będzie ciężkim dla mnie sąd Twój. Pomocy Twojej żądam i oddaję się w ręce Twoje, o Panie!
Od owego czasu kilkakrotnie ponawiał próbę zrzeczenia się wszystkich rozkoszy ziemskich i kiedykolwiek wzywany był do generała Finka, wykręcał się na
Uwagi (0)