Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta, za którą otrzymał Nagrodę Nobla w 1924 roku, publikowana w tomach między 1904 a 1909 rokiem. To utwór przedstawiający losy społeczności zamieszkałej we wsi Lipce.
Fabuła powieści obejmuje 10 miesięcy i opisuje losy Macieja Boryny, jego rodziny i innych mieszkańców Lipiec. Ukazuje zarówno problemy społeczne, z którymi spotykają się chłopi, jak i przedstawia ich codzienność, święta oraz tradycje, życie uzależnione od pór roku i pogody, wpisuje także chłopów w tradycję historyczną, a także skupia się na indywidualnych przeżyciach. Chłopi to wnikliwe studium nad rzeczywistością chłopską, powieść panoramiczna, realizująca założenia nautralizmu i realizmu.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Wrony kołują górą, to plucha przejdzie! — rzekła któraś próżno wypatrując.
Posunęli się jeszcze ździebko, gdyż od spalonego folwarku ktosik zamajaczył na drodze i ku nim się zbliżał.
Dziad to był ślepy i wszystkim znany; pies, któren go wiódł na sznurku, zaszczekał zajadle i jął się ku nim rwać, ślepiec zaś nasłuchiwał pilnie, kij gotując ku obronie, ale dosłyszawszy rozmowy przyciszył pieska i pochwaliwszy Boga rzekł wesoło:
— Miarkuję, co to lipeckie ludzie... hę? I coś sporo narodu...
Dziewczyny go obstąpiły i nuże rozpowiadać jedna przez drugą.
— Sroki me opadły i wszystkie naraz skrzeczą! — mruknął nasłuchując uważnie na wsze strony, gdyż cisnęły się z bliska.
Kupą już wracali, dziad w pośrodku wlókł się, huśtajęcy na kulach i nogach pokręconych, wypierał naprzód ogromną, ślepą twarz.
Policzki miał czerwone i spaśne, oczy bielmem zasnute, brwie siwe i krzaczaste, nochal kiej trąbę, a brzucho niezgorzej wzdęte.
Cierpliwie słuchał, aż wymiarkowawszy przerwał im trajkoty:
— Z tymem i śpieszył do wsi. Niechrzczony jeden powiedział mi w sekrecie, co Lipczaki dzisiaj wracają z kreminału! Wczoraj mi rzekł, myślę sobie, jutro do dnia skoczę i pierwszy dam znać. Jakże, szukać takiej wsi jak Lipce! A które to w podle drepcą? — bo nie poredzę po samym głosie rozeznać?!
— Marysia Balcerkówna!... Nastka Gołębiów!... Ulisia sołtysowa!... Kłębowa Kasia!... Sikorzanka Hanusia! — wołały wszystkie.
— Ho! ho! sam ci to kwiat pannowy wyszedł! Widzi mi się, co wam było pilno do parobków, a dziadem musita się kontentować!... he?
— A nieprawda! po ojców wyszlim — zawrzeszczały.
— Loboga, dyć ślepy jezdem, ale nie głuchy! — aż baranicę głębiej nacisnął.
— Powiedziały we wsi, że już idą, tośmy wyleciały naprzeciw!
— A tu nikaj nikogo!
— Jeszczek za wcześnie; dobrze, by na połednie zdążyli gospodarze, bo chłopaki to może i do wieczora nie ściągną...
— Jakże, razem ich puszczą, to i razem przyjdą!
— A może się w mieście zabawią? mało to tam pannów?... cóż to im za niewola do waju się śpieszyć?... he! he! — przekomarzał się śmiejący.
— A niech się zabawią! nikto za nimi nie płacze!
— Juści, w mieście nie brakuje tych, co w mamki poszły albo w piecach u Żydów palą... takie będą im rade — szepnęła chmurnie Nastusia.
— Któren mieskie wycieruchy przekłada, o takiego żadna nie stoi!
— Dawnoście, dziadku, w Lipcach nie byli? — zagadnęła któraś.
— A dawno, coś na jesieni! Zimowałem se u miłosiernych ludzi, we dworzem przesiedział zły czas.
— Może we Wólce? u naszego? co?
— A we Wólce! Ja ta zawdy za pan brat z dziedzicami i z dworskimi pieskami: znają me i nie ukrzywdzą! Dały mi ciepły przypiecek, warzy, ile wlazło, tom bez cały czas powrósła kręcił i Boga chwalił. Człek się wyporządził i pieskowi też niezgorzej boki wydobrzały! Ho! ho! dziedzic mądry: z dziadami trzyma i wie, że torbę i wszy za darmo miał będzie... he! he! — aż brzuchem trząsł i łypał powiekami od śmiechu, a wciąż rajcował.
— A dał Pan Jezus zwiesnę, sprzykrzyły mi się pokoje i dworskie przypochlebstwa, zacniło mi się za chałupami i tym światem szerokim... Hej, deszczyk ci to siepie kiej czyste złoto, ciepły i rzęsisty, i rodzący, jaże świat pachnie młodą trawą... Kaj to lecita? Dzieuchy?!
Dosłyszał naraz, że poniesły się z miejsca, ostawiając go przed młynem.
— Dzieuchy!
Ale żadna już nie odkrzyknęła: dojrzały kobiety, ciągnące nad stawem ku wójtowej chałupie, i do nich śmigały.
Z pół wsi już się tam zbierało, by się coś rzetelnego dowiedzieć.
Wójt snadź wstał niedawno, bo jeno w portkach siedział na progu owijając onucami nogi, a o buty krzyczał na żonę.
Przypadały do niego z wrzaskiem, zadyszane, obłocone, które jeszcze nie myte ni czesane, a wszystkie ledwie zipiące z niecierpliwości.
Dał się im wyrajcować, buty co ino sadłem wysmarowane naciągnął, umył się w sieni i poczesując kudły w otwartym oknie, rzucił drwiąco:
— Pilno wama do chłopów, co? Nie bójta się, wracają dzisiaj z pewnością. Matka, daj no papier, co go to stójka przyniósł... za obrazem leży.
Obracał go w garściach, aż trzepnąwszy weń palcami rzekł:
— Wyraźnie stoi o tym jak wół... „Tak jak krześcijany wsi Lipec, gminy Tymów, ujezda...” — a czytajta se same! Wójt wama mówi, co wracają, to prawda być musi!
Rzucił im papier, któren szedł z rąk do rąk, i chociaż żadna nie wymiarkowała ni literki, że to był urzędowy, przypinały się do niego, wlepiając oczy z jakąś trwożną radością, kiejby w obraz, aż dostał się Hance, która, wziąwszy przez zapaskę, oddała z powrotem.
— Kumie, czy to wszystkie wracają? — spytała lękliwie.
— Napisane, co wracają, to wracają!
— Razem brali całą wieś, to i razem puszczą! — ozwała się któraś.
— Wstąpcie, kumo, przemiękliście ździebko! — zapraszała wójtowa, ale Hanka nie chciała, naciągnęła zapaskę na czoło i pierwsza ruszyła z nawrotem.
Wolniuśko jeno szła, ledwie dychająca z radości a strachu zarazem.
— Juści, co i Antka wrócą, juści! — pomyślała wspierając się naraz o płot, bo tak ją w dołku ścisnęło, że omal nie padła. Długo łapała powietrze zgorączkowanymi wargami... Nie, niedobrze się jeszcze czuła, dziwnie słabo. — Wróci Antek, wróci! — radość ją rozpierała do krzyku, a jednocześnie jęły ją przenikać strachy jakieś, niepewności, obawy jeszcze zgoła ciemne.
Coraz wolniej szła i ciężej, usuwając się pod płoty, bo całą drogą waliły kobiety, leciały szumnie, ze śmiechami, rozwrzeszczane i jaśniejące radością, a nie bacząc na pluchę, kupiły się pod chałupami, to nad stawem i rajcowały zawzięcie.
Dopędziła ją Jagustynka.
— Juści, że wiecie! no, to dopiero nowina. Czekalim na nią co dnia, a kiej przyszła, zwaliła me kiej pałą w ciemię. Od wójta idziecie?
— Przytwierdził i nawet z papieru o tym przeczytał.
— Przeczytał, to juści, że pewne! Chwała ci, Panie, powrócą chudziaki, powrócą gospodarze! — szeptała gorąco rozwodząc ręce.
Łzy posypały się jej z wyblakłych oczu, aż Hanka się zdumiała.
— Myślałach, że zapomstujecie, a wy w bek, no, no!...
— Co wy?! w taką porę bych pomstowała! Człowiek jeno z biedy da czasem folgę ozorowi, ale w sercu co inszego siedzi, że czy chce, czy nie chce, a z drugimi radować się musi albo i smucić... Nie poredzi żyć z osobna, nie...
Przechodziły koło kuźni: młoty biły hukliwie, ogień buchał czerwony z ogniska, a kowal obręcz naciągał na koło pod ścianą. Spostrzegłszy Hankę wyprostował się i wparł oczy w jej rozgorączkowaną twarz.
— A co?... doczekały się Lipce święta!... wracają pono niektóre.
— Wszystkie wracają, wójt o tym czytał! — poprawiła go Jagustynka.
— Wszystkie, zbójów przecież tak zaraz nie wypuszczą, nie...
Hance aż się w głowie zakotłowało i serce dziw nie pękło z bólu, ale zdzierżyła uderzenie i odchodząc rzekła mu ze straszną nienawiścią:
— By ci ten psi ozór przyrósł do podniebienia!
Przyśpieszyła kroku uciekając od jego śmiechu, co jakby kłami chwytał za serce.
Dopiero z ganku obejrzała się na świat.
— Maże się i maże... ciężko będzie z pługiem wyjechać na rolę.
Udawała spokój.
— Ranny deszcz i starej baby taniec niedługo trwają.
— Trza będzie tymczasem sadzić ameryki pod motyczkę.
— Kobiet ino patrzeć, spóźniły się bez tę nowinę, ale przyjdą... byłam u nich z wieczora, wszystkie się obiecały na odrobek.
W izbie już ogień buzował; ciepło było i jaśniej niźli na dworze. Józka skrobała ziemniaki, a dzieciak wrzeszczał wniebogłosy mimo zabawiań starszych dzieci. Hanka przyklęknąwszy przed kołyską jęła go karmić.
— Józia, niech Pietrek narządzi deski, gnój będzie wywoził od Florki na te zagony kiele Paczesiowego żyta. Nim plucha przejdzie, parę fur wywiezie... co się ma wałęsać po próżnicy!
— Przy was to nikto z leniem się nie stowarzyszy.
— Bo i sama kulasów nie żałuję! — powstała chowając piersi.
— Hale, ady bym na śmierć zapomniała, przeciek to od połednia świątko! Proboszcz procesję zapowiadał, odłożoną ze świętego Marka na oktawę...
— Przeciek to ino w krzyżowe dni bywają procesje!...
— Z ambony zapowiadał na dzisiaj, to musi, co i bez krzyżowych dni można chodzić do figur i święcić granice.
— Chłopaki będą brały dzisiaj na pokładankę po kopcach! — zaśmiała się Józka do wchodzącego Witka.
— Idą już, idą. Bieżyjcie z nimi, a zarządźcie, co potrza. Ja ostanę w chałupie, obrządzę i śniadanie zgotuję. Józka z Witkiem będą donosili ziemniaki na pole! — zarządzała Hanka wyzierając na komornice, które pookręcane w płachty i zapaski, że ledwie im było oczy widać, z koszykami na ręku i motyczkami, schodziły się pod ścianę otrzepując trepy o przyciesie.
Powiedła je zaraz Jagustynka przez przełaz nad polną drogą, kaj tuż przy brogu leżały czarne, przesiąkłe wodą zagony.
Stanęły wnet do roboty, po dwie na zagonie, głowami do siebie — dziubały motyczkami dołki, a wraziwszy weń ziemniak, przygarniały go ziemią, okopując zarazem w poprzeczne rządki.
Cztery robiły, stara była jeno na przyprzążkę, do poganiania.
Cóż, kiej robota szła niesporo!... ręce grabiały z zimna i w bruzdach było mokro, w trepy nabierało się wody, a szmaty na nic się marały w błocie, bo deszcz, choć ciepły i coraz drobniejszy, mżył cięgiem, rozpryskując się po skibach, a trzepiąc po sadach, co zwiesiły okwiecone gałęzie nad drogę i z jakąś lubością nastawiały się na pluchę.
Ale już szło na odmianę: kokoty piały, niebo się stronami podnosiło niezgorzej przetarte, jaskółki jęły śmigać powietrzem kiejby na zwiady, a zaś wrony uciekały z kalenic i niesły się cichuśko a nisko nad polami.
Baby gmerały przygięte do zagonów, podobne do kłębów szmat przemoczonych, poredzając, wolniuśko robiąc, a z długimi odpoczynkami, że to na odrobek przyszły, aż dopiero stara, obsadzająca grochem piechotą nadbruździa, zaczęła w głos rozglądając się dokoła:
— Niewiela dzisiaj gospodyń w polu ni na ogrodach.
— Chłopy wracają, to nie robota im w głowie!
— Pewnie, tłuste jadło narządzają i pierzyny grzeją...
— Prześmiewacie, a samej jaże łysty do nich drygają! — rzekła Kozłowa.
— Nie wyprę się, co mi już Lipce obmierzły bez chłopów. Staram przeciek, ale prosto powiem, że choć to są juchy, łajdusy, świędlerze i zabijaki, a niech się jawi choćby i ta najgorsza pokraka, to zarno z nim raźniej i weselej, i lekciej na świecie. Która co inszego powie, zełże jak pies.
— Wyczekały się na nich kobiety kiej kania na deszcz! — westchnęła któraś.
— Niejedna to czekanie ciężko przypłaci, a dzieuchy najprzódziej...
— Że i trzy kwartały nie miną, a dobrodziej chrzcić nie nadąży...
— Stare, a bają trzy po trzy: dyć na to Pan Jezus stworzył kobietę! nie grzech mieć dziecko! — podniesła głos przekornie Grzeli z krzywą gębą kobieta.
— A wy cięgiem swoje: zawdy za bękartami stoicie!
— A zawdy, jaże do samej śmierci każdemu do oczu stanę i rzekę: bękart czy nie — zarówno ludzkie nasienie, prawo ma na świecie jedno i jednako je Pan Jezus szacuje, wedle zasług jeno a grzechów...
Zakrzyczały ją wyśmiewając wzgardliwie. Zabiła ręce i pokiwała głową.
— Szczęść Boże na robotę! jakże idzie? — krzyknęła Hanka z przełazu.
— Bóg zapłać! dobrze, ino mokro.
— Nie brakuje ziemniaków?
Przysiadła nieco na żerdce.
— Donoszą, ile potrza; jeno mi się widzi, co za grubo krajane...
— Za grubo, dyć ino na pół, przeciek u młynarza co drobniejsze ziemniaki całe sadzą. Rocho powiedział, że takie są dwa razy plenniejsze.
— Musi, miemiecka to moda, bo jak Lipce Lipcami, zawdy się ziemniaki krajało na tyla, chylą oczków miały — kwękała sprzeczliwie Gulbasowa.
— Moiście, przeciek dzisiejsi ludzie nie głupsi wczorajszych...
— Hale, tera jajo chce być mędrsze od kury i stadu przewodzić...
— Rzekliście! Ale po prawdzie, co poniektóre, choć lata mają, rozumu nie nabyły! — zakończyła Hanka cofając się z przełazu.
— Zadufana w sobie, jakby już na całej gospodarce Borynów siedziała — mruknęła Kozłowa obzierając się za nią.
— Poniechajcie jej: szczere złoto, nie kobieta! Nie wiada, czyby się nalazla od niej lepsza i mądrzejsza. Co dnia z nią siedzę, a oczy i rozumienie mam. Nacierzpiała się ona i przeszła krzyże, że niech Bóg broni...
— Czeka ją jeszcze niejedno... Jagna w chałupie, i skoro Antek wróci, cudeńka się tu zaczną i breweryje, będzie czego słuchać...
— Że Jagna z wójtem się sprzęgła, cosik mi o tym bąknęli — prawda to?
Zaśmiały się z Filipki, że pyta, o czym już wróble świergocą.
— Nie rozpuszczajta ozorów: i wiater czasem słucha i roznosi, kaj nie potrzeba! — zgromiła Jagustynka.
Przygięły się do roli, dziabki migały szczękając niekiej o kamienie, a one rajcowały zawzięcie całą wieś obgadując.
Zaś Hanka szła od przełazu chyłkiem pod wiśniami, bo ją chwytały za głowę obwisłe i przemoczone gałęzie, jakby nabite zbielałym już pąkowiem i listeczkami.
Poszła w podwórze przeglądać gospodarstwo.
Od samych świąt prawie się nie wychylała z domu, że to pogorszyło się jej po wywodzie. Dzisiejsza nowina zerwała ją z łóżka i trzymała na nogach, że choć się chwiała na każdym kroku, zaglądała po kątach źląc się coraz barzej.
A to krowy były jakoś osowiałe i do pół boków w gnoju, prosiaki coś za mało przyrosły, nawet gęsi wydawały się dziwnie niemrawe, jakby zamorzone.
— Ady byś choć wiechciem wytarł wałacha! — wsiadła na Pietrka, wyjeżdżającego do gnoju, ale parobek cosik mruknął złego i pojechał.
W stodole nowa zgryzota: w kupie ziemniaków, leżących na klepisku, pyskał se w najlepsze Jagusin wieprzek, zaś kury grzebały w pośladzie, któren dawno miał być zniesiony na górę. Skrzyczała za to Józkę i do Witkowych kudłów skoczyła, ledwie się chłopak wyślizgnął i uciekł, a dziewczyna bekiem i skargą
Uwagi (0)