Dawid Copperfield - Charles Dickens (czytać książki online za darmo txt) 📖
„David Copperfield” to angielska powieść obyczajowa Karola Dickensa, oparta na motywach autobiograficznych. Opisując dzieje małego Davida, Dickens po raz pierwszy dotknął bolesnej rany własnego dzieciństwa: konieczności podjęcia pracy zarobkowej w fabryce w wieku 12 lat, kiedy dziecko powinno się uczyć. Miłośnicy Londynu cenią tę powieść jako żywą kronikę miasta, opisującą miejsca i budynki, które istniały w czasach młodości pisarza, a potem zostały przekształcone lub usunięte z krajobrazu szybko zmieniającej się metropolii (niektóre nie istniały już w roku wydania powieści, 1850). Ceniony za swoje poczucie humoru i umiejętność tworzenia — dzięki kilku wyrazistym rysom — niezapomnianych, charakterystycznych postaci, Dickens zaludnił nimi karty tej powieści. Należą do nich ekscentryczna ciotka Betsey Trotwood, uczuciowa, korpulentna niania Peggotty, zdziecinniały staruszek o słabym rozumie i wielkim sercu, pan Dick, surowy, okrutny pan Murdstone i jego stalowa siostra czy piskorzowaty, podstępny i tajemniczy Uriah Heep (mroczny ten typ użyczył swego imienia nazwie brytyjskiego zespołu rockowego z lat 70., z kolei swą fizycznością posłużył ponoć Dickensowi do stworzenia tej postaci sam Jan Chrystian Andersen). Dziecinna żona głównego bohatera, Dora, to literacki portret pierwszej miłości Dickensa, Marii Beadnell, na małżeństwo z którą nie wyrazili zgody jej rodzice i wysłali dziewczynę do szkoły w Paryżu. Czyżby pan Micawber, niepoprawny dłużnik, nieustannie ścigany przez swych wierzycieli i ciągle wystawiający nowe weksle bez pokrycia, nosił jakieś cechy ojca Dickensa?
- Autor: Charles Dickens
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dawid Copperfield - Charles Dickens (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Charles Dickens
— Był czas — mówił, schodząc ze schodów — kiedym sądził, że Marta nie warta pyłu spod stóp Emilki. Niechże mi Chrystus przebaczy ten brak miłosierdzia!
Idąc z nim, rozpytywałem go o Hama. Mówił mi to samo, co przedtem: Ham pracował, zagłuszał się pracą, nie wyrzekał, nie skarżył się nigdy.
Spytałem go, co sądzi o usposobieniu bratanka względem tego, który spowodował wszystkie te nieszczęścia. Co by na przykład Ham począł, jeśliby spotkał Steerfortha?
— Nie potrafię powiedzieć — odrzekł. — Myślałem o tym nieraz i nie wiem, co mam sądzić.
Przypomniałem mu rozmowę, którą mieliśmy nad morzem, nazajutrz po ucieczce Emilki.
— Pamiętasz pan wyraz oczu Hama, gdy, patrząc na morze, mówił: „wszystko ma swój koniec”.
— Pamiętam.
— Co przez to rozumiał?
— Pytałem o to siebie nieraz, paniczu, nie znajdując zadowalającej odpowiedzi. Ciekawa rzecz, że chociaż Ham wygląda tak spokojnie, nie ośmieliłem się nigdy dotknąć w rozmowie z nim tej sprawy. Nie powiedział nigdy złego słowa, to pewne, ale i to pewne, że jak morza, tak i tego, co on ma w sercu, nikt nie zgłębi!
— Wiem — rzekłem — i to mnie właśnie niepokoi.
— I mnie — rzekł pan Peggotty — niepokoi pozorny jego spokój. Dałby pan Bóg, aby się ci dwaj nigdy nie spotkali.
Weszliśmy do City. Milcząc, szliśmy razem, a starca podtrzymywał jedyny cel życia, jaki sobie wytknął; pochłaniał go tak, że wśród tłumu nawet zdawał się samotny. Dochodziliśmy właśnie do Blackfriars Bridge, gdy obrócił się ku mnie, wskazując idącą po drugiej stronie ulicy kobietę. Poznałem ją.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i już mieliśmy ją zaczepić, gdy przyszło mi na myśl, że lepiej może w spokojniejszym miejscu, z dala od tłumu rozmówić się z nią o zajmującej nas sprawie. Szepnąłem towarzyszowi swemu, abyśmy raczej szli za nią, nie zaczepiając jej. Ciekaw też byłem, dokąd dąży.
Pan Peggotty zgodził się na to. Szliśmy za nią w pewnej odległości, nie tracąc jej z oczu, lecz i nie zbliżając się nadto, gdyż oglądała się często. Raz zatrzymała się, przysłuchując grającej w jakiejś kawiarni muzyce. Stanęliśmy też. Szła tak długo, a my za nią. Widać było po szybkim jej kroku, że ma cel wytknięty. Wybierała najludniejsze ulice i to mnie utwierdziło w moich domysłach. Skręciła wreszcie w wąski, ciemny, pusty zaułek.
— Teraz rozmówmy się z nią — rzekłem, przyśpieszając kroku.
Byliśmy przy Opactwie Westminsterskim493. Zawróciliśmy, żeby ją spotkać, gdyż opactwo było punktem, przy którym skręciła w ciemny, boczny zaułek. Szła teraz tak szybko, żeśmy ją zaledwie przy Millbank dogonić zdołali. Słysząc kroki doganiających ją, przebiegła na drugą stronę ulicy i, nie oglądając się wcale, przyśpieszyła kroku.
Przez bramę zastawioną na noc wozami mignęła nam rzeka. Dotknąłem ramienia mego towarzysza. Lepiej było, nie tracąc jej z oczu, pozostawać w cieniu domów, jak najciszej stąpając, by jej nie wystraszyć.
Była tam i dziś jest jeszcze, na zbiegającej ku rzeczce ulicy, budowla drewniana, należąca zapewne do dawniejszego przewozu. Leżała jak raz w miejscu, gdzie się uliczka kończy, pozostawiając wąskie przejście pomiędzy domami a korytem rzeki. Gdy do miejsc tych dobiegła Marta, zatrzymała się nagle. To więc było jej celem. Teraz szła powoli, wzdłuż rzeki, zapatrzona w nią.
Przedtem myślałem, że wejdzie do któregoś z domów nadbrzeżnych i żywiłem niejasną nadzieję, że to nam posłuży za wskazówkę. Widok rzeki nasunął mi jednak myśl, że Marta nie pójdzie dalej.
Miejsca te dziwnie ponure były, smutniejszych, bardziej opuszczonych nie znajdziesz chyba w całym Londynie. W pobliżu sterczały więzienne mury, odarte, ślepe, porosłe mchem. Zielska i chwasty obrastały drogę i puste place. Po jednej stronie wznosiły się oficyny niedokończonych domów, po drugiej stosy żelastwa i drzewa nagromadzone do budowy okrętów, koła, korby, rury, wiosła, kotwice, dzwony, żagle i tym podobne przedmioty, zwiezione tu widać przez przedsiębiorcę, leżały wryte własnym ciężarem w wilgotny grunt. Rzekłbyś, że się usiłują skryć przed okiem przechodniów. Szczęk i huk kuźni przerywał ciszę nocy, omroczonej wydostającym się z ich kominów dymem. Szlamowata, pluskająca grobla ciągnęła się pomiędzy stosami drzew, po których czepiało się coś na kształt lepkich, zielonkawych warkoczy. Podarte zeszłoroczne ogłoszenia o topielcach walały się w mule i szlamie. Istniało podanie, że w miejscach tych grzebano trupy w czasie Wielkiej Zarazy494 i groza tej legendy rozciągała się nad całą okolicą. Miejsca te podobne były do zagrobowej mary wyłaniającej się z zakażonego koryta rzeki.
Jak gdyby sama była częścią odpadków wielkiego miasta, dziewczyna zatrzymała się u brudnego ich stosu, oczu nie odrywając od biegu mętnej wody.
Na brzeg powyciągane łodzie pozwoliły nam zbliżyć się do niej. Dałem znak ręką panu Peggotty, aby pozostał w ukryciu, sam się zaś wysunąłem naprzód. Drżałem, wyznaję, zbliżając się do tej samotnicy, której bieg szybki ku wytkniętemu celowi, a celem tym były wartkie fale rzeki, napełniał mnie strachem i grozą.
Mówiła coś sama do siebie. Chusta się jej osunęła z ramion; zapatrzona w wodę załamała ręce, podobniejsza do lunatyczki niż do poruszającej się na jawie istoty. Czułem, że się natychmiast, w moich oczach, rzuci do rzeki. Porwałem ją za ręce, wołając:
— Marto!
Krzyknęła, szarpiąc się z nieludzką siłą w mych rękach i nie wiem, czybym dał jej sam radę, gdyby mi w pomoc silniejsza dłoń nie przyszła. Widząc, że nie podoła nam, podniosła na nas oczy i osunęła się wycieńczona na ziemię. Podnieśliśmy ją i odnieśli dalej, kładąc na suchych kamieniach. Szlochała i jęczała. Po niejakim dopiero czasie podniosła się, z rozpaczą załamując ręce.
— Rzeko! O! Rzeko! — zawołała.
— Cicho! Uspokój się — prosiłem, lecz nie przestawała załamywać rąk, wciąż łkając:
— Rzeko! O! Rzeko! Należy ona do mnie tak, jak ja do niej. Odpowiednia to dla mnie i mnie podobnych towarzyszka. I ona wypływa spośród pól zielonych, świeżych, by się zgubić w ciasnych, brudnych ulicach i spłynąć w zawsze wzburzone morze. Taka i moja dola.
Głos, którym wyrzekła te słowa, dał mi pojęcie o jej rozpaczy.
— Nie uniknę tego — mówiła — nie ucieknę od niej, rzeka goni mnie w dzień i w nocy. Dla niej, dla niej samej zdatną być mogę. Straszna, okropna falo!
Gdy tak rozpaczała, na twarzy towarzysza mego mogłem wyczytać historię jego bratanicy, jeślibym nawet nic o niej nie wiedział. Nigdy przedtem ani potem, na żadnej ludzkiej twarzy nie widziałem wyrazu takiego przestrachu i współczucia, jakie malowały się w całej postaci starca. Drżał na całym ciele, a dotykając ręki jego, przekonałem się, że była jak lód zimna.
— Mówi w gorączce — szepnąłem mu. — Uspokoi się wkrótce.
Nie wiem, co mi na to odrzekł, widziałem, że mu się usta poruszyły, lecz słów nie słyszałem. Wyciągniętą, zesztywniałą dłonią wskazywał nieszczęsną dziewczynę.
Płakała teraz z ukrytą w ręku twarzą, leżąc prawie u nóg naszych, żywy obraz upadku i nędzy! Wiedząc, że nic od niej nie wydostaniemy, dopóki będzie w tym stanie, powstrzymałem chcącego ją podnieść starca, wyczekując cierpliwie, aż się nieco uspokoi.
— Marto — rzekłem wreszcie, pomagając jej powstać — czy poznajesz mego towarzysza?
Oparła się o wywróconą łódź, siły ją opuszczały.
— Poznaję — szepnęła.
— Szliśmy tu za tobą — rzekłem.
Milcząc potrząsnęła głową; nie podnosząc oczu, mięła w ręku chustę, nie wiedząc zapewne, co czyni; drugą rękę przyciskała do czoła.
— Czyś się uspokoiła o tyle, aby mi móc odpowiadać — pytałem — gdyż chcę mówić z tobą o czymś, co cię bardzo zajmie. Pamiętasz ów śnieżny wieczór u drzwi oberży?
Łzy puściły się jej z oczu. Wnoszę, że przerywanymi słowy dziękowała mi, żem jej wówczas podsłuchującej nie odpędził.
— Nie powiem nic na swą obronę — mówiła. — Niegodna jestem, stracona! Nie ma dla mnie nadziei. Lecz błagam cię, panie, powiedz mi, żem się nie przyczyniła niczym do tego nieszczęścia.
— Nie przypisywałem ci go nigdy — odparłem żywo, uderzony gorącą jej prośbą.
— Pan to był, prawda — mówiła ciszej — tam w kuchni, wówczas, gdy się zlitowała nade mną i była tak dobra, i nie odwróciła się, nie odepchnęła jak inni? Zlitowała się, pomogła! Pan to był?
— Ja — odrzekłem.
— O! — zawołała. — Jeślibym miała na sumieniu jej niedolę, od dawna już byłabym na dnie rzeki! Z obarczonym takim grzechem sumieniem nie przeżyłabym ani jednej zimowej nocy.
— Znany nam jest powód jej ucieczki — rzekłem. — Sądziłem, że tobie także jest znany.
— O — wołała — lepiej by było, jeślibym więcej miała serca, ona tak dobra była dla mnie zawsze, same łagodne, zachęcające miała słowa! Mogłamże495 namawiać ją do złego, wiedząc, czym sama zostałam? Największą goryczą we własnym mym upadku była ta myśl, żem się z nią rozstała na wieki!
Pan Peggotty zakrył twarz rękoma.
— Kiedym się jeszcze przed ową śnieżną nocą — ciągnęła — dowiedziała od kogoś z naszego miasta, co tam zaszło, bolało mnie przypuszczenie, że mnie może, wiedząc, żem była niegdyś jej towarzyszką, posądzają tam o sprowadzenie jej z dobrej drogi. Niebu wiadomo, życie bym oddała dla zwrócenia czci jej imieniu.
Rozpacz jej była rozdzierająca.
— Co tam życie moje! — wołała. — Śmierć byłaby mi wybawieniem! Żyłabym, raczej dożyła starości, włócząc się po tych przeklętych ulicach, patrzałabym, jak słońce wschodzi i zachodzi na tych brudnych domach, myśląc o tym, jak się niegdyś przeglądało w okienku moim, budząc mnie do uczciwej pracy. Ha! Nawet żyć bym była gotowa, jeślibym męką tą okupić miała jej zbawienie.
Opuściła się znów na ziemię, co chwila zmieniała postawę, miotając się, zamykając oczy na słabe wieczorne światło, opuszczając na piersi ciężką od zgryzot głowę.
— Co pocznę — wołała — nieszczęsna, wstyd i hańbę nosząca z sobą, samotna, opuszczona!
Nagle zwróciła się do towarzysza mego.
— Zabij mnie — wołała — ulituj się nade mną! Gdy dumą twą była, sądziłeś, że skalam ją, dotykając rąbka jej sukni i nie uwierzyłbyś żadnym mym zaklęciom, żadnym słowom. I dziś jeszcze spłonąłbyś ze wstydu, jeślibyś dostrzegł, że zamieniamy z sobą choćby słówko. Nie skarżę się, nie przyrównywam się do niej, wiem, jaka dziś nas jeszcze dzieli przepaść, chcę tylko pomimo hańby mej i wstydu wyrazić wam mą wdzięczność, zapewnić, że ją kochałam i kocham. O! Nie sądź proszę, żem straciła możność kochania! Zabij mnie za to, czym jestem i za to, żem ją niegdyś znała, lecz nie sądź, abym była niewdzięczna!
Pan Peggotty z roztargnieniem spoglądał na błagającą, a gdy mówić przestała, podniósł ją.
— Marto! — rzekł — niech mnie Nieba ukarzą, jeśli cię mam sądzić srogo. Ostatnim byłbym z ostatnich! Czas wielkie przynosi zmiany.
Zatrzymał się, a potem:
— Tak, dżentelmen ten i ja pragniemy rozmówić się z tobą. Dowiesz się, co nas tu sprowadziło. Słuchaj.
Miał zupełną nad nią przewagę. Drżąca stała przed nim, oczu podnieść nie śmiejąc, zdawało się jednak, że powolna496 mu będzie we wszystkim.
— Słyszałaś — mówił pan Peggotty — śnieżnej owej nocy rozmowę mą z panem Davy i wiesz, że poszukuję mej bratanicy, kochanej mej bratanicy — powtórzył — gdyż wiedz, Marto, że ją dziś kocham więcej jeszcze, niż przedtem kochałem.
Zakryła twarz rękoma.
— Mówiła mi ona niegdyś — ciągnął pan Peggotty — żeś sierota, bez ojca i matki, nikt nie czuwał nad tobą, nie osłaniał przed niebezpieczeństwami życia. Gdybyś miała kogo, kto by cię sercem całym kochał, zrozumiałabyś może przywiązanie me do mej bratanicy.
Drżała cała. Podniósł z ziemi rzuconą chustę, okrywając Martę troskliwie.
— Wiem też — ciągnął — że gdyby mnie tylko zobaczyła, poszłaby za mną na koniec świata, widząc, że ją kocham tak samo, nie, więcej stokroć niż przedtem, pomimo wszystko, co nas rozdzieliło.
Milczał chwilę, a po chwili tak mówił:
— I ja, i pan Davy przypuszczamy, że wcześniej czy później oprze się biedaczka o Londyn. I pan Davy, i ja, i wszyscy wierzymy, żeś najzupełniej niewinna wszystkiemu, co się przytrafiło. Mówisz, że dobra, litościwa była względem ciebie. Niech jej to Bóg nagrodzi! Wiem dobrze, jak dobrą, litościwą zawsze była! Wdzięczną jej, mówisz, pozostałaś, kochasz ją, dopomóżże nam znaleźć ją, a Bóg ci to pewnie tam policzy.
Po raz pierwszy podniosła wzrok na mówiącego. Zdawać by się mogło, że uszom swym nie wierzy.
— Czyż mi zaufacie? — spytała głucho.
— Najzupełniej — odrzekł pan Peggotty.
— Więc mogę przemówić do niej, jeśli ją spotkam, podzielić z nią własne, jeśli takowe będę miała, schronienie i nic jej nie mówiąc, ostrzec was, wskazać, gdzie się znajduje? — pytała, powstrzymując oddech.
— Tak — odrzekliśmy jednocześnie.
Podnosząc w niebo oczy ślubowała służyć nam wiernie i wytrwale. Jeśliby ustać w tym kiedy miała, niech cel ten, dla którego życie swe poświęca, pozostawi ją w większej jeszcze nędzy i rozpaczy, niż ta, która ją obecne doprowadziła na brzeg rzeki. Niech ją opuści wówczas litość ludzka i miłosierdzie boże!
Mówiła to, nie podnosząc głosu, cicho, nie nam, lecz tym tam nocnymi mrokami pokrytym niebiosom. Wyrzekłszy to, wpatrzyła się spokojnie w mętne nurty rzeki.
Opowiedzieliśmy jej aż do najdrobniejszych szczegółów wszystko, cośmy sami wiedzieli. Słuchała nas z natężoną uwagą, a chociaż często mieniła się na twarzy, górujący pozostał wyraz dopiero co powziętego postanowienia. Oczy jej nabiegły łzami, zachowywała się jednak spokojnie.
Uwagi (0)