Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖
Katastroficzna powieść Brunona Jasieńskiego Palę Paryż ukazała się w odcinkach na łamach francuskiego socjalistycznego dziennika „L'Humanité” w 1928 r., a w następnym roku w formie książkowej nakładem wydawnictwa Ernesta Flammariona. Jak wspomina Juliusz Kaden-Bandrowski we wstępie do polskiego wydania (1929), publikacja, choć należąca do nurtu fantastyki, wywołała żywe reakcje ze względu na swą wymowę polityczną. Ostatecznie stała się powodem wydalenia w 1929 r. z Francji, gdzie przebywał na emigracji od 1925 r., komunizującego autora, który znalazł następnie schronienie w ZSRR (tam tłumaczenie opublikowano w nakładzie 140 000 egzemplarzy, a dodruk liczył 220 000).
Ciekawostkę stanowi fakt, że iskra, która zainicjowała powstanie płomiennej lewicowej powieści, skrzesana została przez drobne nieporozumienie językowe. Jasieński pisał Palę Paryż w odpowiedzi na wyszydzającą styl życia proletariatu radzieckiego nowelę Paula Moranda Je brûle Moscou; tymczasem w gwarze miejskiej owo brûler znaczyło tyle: palić, co: przemierzać przestrzeń, szlifować bruk. Tym niemniej cały tom L'Europe galante, w którym ukazała się nowela Moranda, stanowił przykład twórczości szczególnie nieznośnej dla polskiego awangardysty: proponującej eleganckie bon moty zamiast sztuki zmuszającej do pogłębionej refleksji. Jasieński zaproponował, by burżuazyjny świat przyjrzał się krytycznie stylowi życia swej mitycznej stolicy, owemu „tłumowi statystów” (oraz kilku protagonistom) — „jaki na ekran bulwarów paryskich wyrzuca co wieczora zepsuty aparat projekcyjny Europy”.
Temat epidemii, która brutalnie demaskuje zarówno charakter ludzi, jak również naturę panujących stosunków społecznych, prawie dwadzieścia lat później podejmie Albert Camus w swej najsłynniejszej powieści Dżuma. Jednak wypowiedź artystyczna Jasieńskiego — zarówno bardziej poetycka w poszczególnych frazach, jak i bardziej, mimo osadzenia w realiach epoki, abstrakcyjna i futurystyczna — ma charakter manifestu wiary w możliwość wydobycia z otchłani poniżenia i zatracenia rzeszy ludzi głodnych i wydziedziczonych, zepchniętych w tę otchłań przez garstkę sytych i posiadających.
- Autor: Bruno Jasieński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Jasieński
Niekiedy zapuszczał się na peryferie, gdzie, w ażurowym doku ze słupków, czterdziestu chłopaków z oczyma utkwionymi w tajemniczych deseniach, kołysząc się nieskładnie, wykrzykiwało na wyprzódki jednosylabowe, nosowe dźwięki, podpowiadane z katedry przez pomarszczoną cytrynę w okularach i długim chałacie. Przyczajony za werandą P’an chciwie łowił gwar rozstrzelonych głosów. Cytryna w okularach wtajemniczała dzieci bogatych kupców w ukryte znaczenie nierozwikłanych znaków.
Z czasem zaczął częściej zaglądać w inne miejsce. Nieopodal targu, na ulicy, pod dziurawym, wypłowiałym parasolem, stary siwy kaligraf cienkim pędzelkiem malował na długich zwojach jedwabiu tasiemce wzorzystych liter. Mały P’an, przylepiony do ściany, zachwyconymi oczyma biegł za zmyślnymi poruszeniami zwinnego pędzelka. Pałeczki rosły, rozgałęziały się, łączyły w misterne figury, litera podpełzała pod literę i podnosiła ją na barach, jak akrobata, za chwilę wystrzelała już w górę równa, chybotliwa piramida, i kaligraf, ważąc w dwóch palcach czarodziejski pędzelek, uśmiechał się z dumą.
Był to jedyny człowiek, który nie odpędzał małego P’ana i, widząc pilność chłopca, oczy zakochane i ciekawe, uśmiechał się przyjaźnie.
W dni, kiedy klientów było mało i wykaligrafowane na jedwabiu wzory mądrych maksym powiewały bez celu na wietrze, na próżno usiłując zatrzymać śpieszących się dokądś przechodniów, dawał chłopcu podniesiony z ziemi, zepsuty zwitek i pędzelek i uczył go stawiać pierwsze znaki. Pod dotknięciem drżącej nabożnie, niewyszkolonej dziecięcej ręki wyrastały gryzmoły, z trudnością utrzymywały równowagę, aby za chwilę rozsypać się rumowiskiem składowych kresek.
Zresztą wkrótce chłopiec zgłębił mądrość pisania. Zmontowane niewidzialnymi zawiasami pałeczki trzymały się krzepko: spróbuj zdmuchnąć! Oto z sześciu słupków — prawdziwa pagoda, z dachem i wszystko, jak się patrzy, a trzyma się na jednej cieniutkiej nóżce, zachowuje idealną równowagę. Zamiast tajemniczej, skomplikowanej gmatwaniny kreseczek — słowa. Oto — drzewo, oto — ziemia, a oto — człowiek, biegnie, nie zatrzyma się, tak zamaszyście nogę zadarł w rozpędzie.
Z czasem wyjaśniło się, że i słowa, i przedmioty — wszystko to tylko pozór. Sedno rzeczy tkwi nie w nich, lecz w kreskach. Co prawda, nie w tych, wypełzających spod pędzelka, lecz w innych, tajemnych i niezgłębionych.
Stary kaligraf w długie, wolne godziny oświecał duszę czytaniem świętej księgi przemian „Y-King”. Na skorupie żółwia widnieją wyryte sześćdziesiąt cztery kreski — „kua” i w nich zawarta została cała zagadka bytu. Odcyfrować jej do końca nie był w stanie ani najmędrszy Fu-hi, ani światły Kon-Fu-tse, ani tysiąc czterystu pięćdziesięciu komentatorów, głowiących się nad nią od wieków. Jakże tu marzyć o przeniknięciu jej biednemu kaligrafowi, co posiadł na pamięć wszystkie kombinacje linii, włącznie do tych, które wchodzą w skład świętego wzoru „kua”!
Mały P’an nie zrozumiał z tego wszystkiego literalnie nic albo raczej zrozumiał to po swojemu. Biegał za miasto łapać żółwie i długo szukał na ich skorupie świętego wzoru. Nie znalazłszy go, rozbił skorupę kamieniem, chcąc zobaczyć, czy nie schowano go czasem wewnątrz. Nie znalazł nic. Najmędrszy Fu-hi okazał się zwykłym oszustem.
Powróciwszy do miasta, P’an nie podzielił się z nauczycielem swoim odkryciem, nie chcąc go martwić. W milczeniu bił się z myślami. Nie sposób pozwolić, aby nauczyciel dłużej trwał w błędzie! Długo rozważał sposoby działania i wreszcie znalazł. Kiedy zmęczony upałem nauczyciel chrapał w najlepsze na swym krześle, P’an ostrożnie wyciągnął źródło wszystkich błędów, świętą księgę „Y-King” i pomknął z nią na wybrzeże. Wypatrzywszy odpowiednią chwilę, niepostrzeżenie cisnął ją w rzekę.
Kaligraf, po przebudzeniu, nie znajdując książki, zaniósł się głośnym lamentem. Otoczyli go gapie. Znaleźli się sąsiedzi, którzy widzieli małego P’ana, pędzącego do miasta z książką pod pachą.
P’ana schwytano. Bito gruntownie i długo. Żądano, by się przyznał, komu sprzedał książkę. Nie wydobywszy zeń nic, na wpół żywego wyrzucono go na ulicę.
Ze zdumieniem rozcierał siniaki. Dobrze, bili go — do tego przywykł. Ale jakże się to mogło stać, że dobry wujcio-kaligraf był przy tym, widział i nie wstawił się? A więc i on nie lepszy? A więc nie warto było martwić się jego błędami, nie warto było kraść książki. Nie warto przyjaźnić się z ludźmi. Spróbuj tylko odebrać im najlichszą kość — pokąsają cię jak psy.
Jak tu jednak w wielkim, ludnym mieście obejść się bez człowieka? W mieście co rzecz — to zagadka. Któż objaśni? Trzeba było pójść na kompromis.
Przewędrował do wschodnich dzielnic. Ulice były tu szersze. Po bokach piętrzyły się kamienne domy, symetryczne jak pudełka. Po szynach mknęły szklane wagony i w powietrzu rozbrzmiewał niemilknący ani na chwilę huk. Dziwniejsze od domów, dziwniejsze od wagonów były niesamowite kolaski pędzące ulicami bez szyn, bez koni, bez rykszów, za poruszeniem niedotykającego ziemi, niepojętego, sterczącego w powietrzu koła.
Pewnego razu, przechodząc obok jakiegoś magazynu, P’an spostrzegł: stoi wóz, naładowany po sam wierzch kolorowani pudłami, a z przodu, zamiast dyszla, zwisa duża korba. Jak tu nie pokręcić? Obejrzał się — dokoła ani żywej duszy. Nie wytrzymał, podbiegł do korby i zakręcił, co sił w rękach. Wóz zawarczał donośnie, jak gdyby z wewnątrz odezwała się cała sfora psów.
Z magazynu wyszedł człowiek w zasmarowanym skórzanym fartuchu. P’an przezornie odskoczył na przeciwległy chodnik.
— To ty, pędraku? Przejechać byś się chciał? Siadaj, pojedziemy.
Skośne oczy człowieka w fartuchu uśmiechają się przyjaźnie.
P’an najeżył się: „Znamy się na tym! Nęci, żeby podejść bliżej, a potem wlepi takiego szturchańca, że rok popamiętasz!”. Lecz mimo wszystko nie uciekł. Z bezpiecznej odległości przyglądał się właścicielowi warczącego wehikułu.
— Czego się boisz, smyku? Siadaj, nie zjem cię. Przejedziemy się.
Nie na żarty widać chciało się przejechać małemu P’anowi. Postanowił zaryzykować. Uderzy — pal go sześć. Siniec — wielka mi parada. A nuż naprawdę przewiezie? Ostrożnie zbliżył się do wozu.
— Właź tutaj. Nie bój się. Naści16 wolne miejsce.
Siadł. Poczciwiec dotknął koła. Wóz ruszył.
Po drodze człowiek w fartuchu rozgadał się. Nazywa się Czao-Lin. Pochodzi z Kuei-Czeu. Miał tam takiego, jak P’an, synka, ale umarł mu podczas głodnego roku, za jego pobytu w Europie. I żona umarła. Teraz osiadł w Nankinie jako szofer pewnego wielkiego domu towarowego.
Był rozmowny i prosty. Dał P’anowi banana i woził go do wieczora, dostarczając po mieście sklepom kolorowych pudełek. Wypytał o rodziców. Użalił się. Przy pożegnaniu wetknął mu do ręki pomarańczę i dorzucił:
— Przychodź jutro pod magazyn. Pojeździmy.
W ten sposób zaprzyjaźnili się. Co rana, na jednym i tym samym rogu, czekał P’an na ciężki wehikuł z kolorowymi skrzynkami, zwinnie wdrapywał się na siedzenie, brał przygotowaną dla niego garść bananów, niekiedy nawet kawałek trzciny cukrowej i żując je smakowicie, przypatrywał się z góry przechodniom.
Smakowitsze od bananów, nawet od trzciny cukrowej, były opowiadania rozmownego wujcia o dalekich, zamorskich krajach, które zwiedził za młodu. Podobno (tak przynajmniej zapewniał wszędobylski wujcio), ziemia wcale nie jest płaska i nie kończy się morzem, lecz okrągła jak kulka. Wyjedzie człowiek z Nankinu, przejedzie cały świat i znów wróci na to samo miejsce, skąd wyjechał. Wszystko to wydawało się P’anowi dziwne i nieprawdopodobne. Ale wujcio zaklinał się, że to prawda, i nie wierzyć mu było nie sposób — wszystko widział na własne oczy. Mówił, że biali ludzie dowiedli już tego od dawna.
Raz nawet wyciągnął z kieszeni ładny oprawiony notes, a na końcu wklejony był obrazek — nie obrazek, lecz mapa całego świata. Dwie okrągłe półkule, jak skorupa żółwia, a na półkulach, jak na skorupie — gmatwanina niezliczonych linii: ziemia, morze, Nankin, Chiny, świat.
Tak, było to niewątpliwie to samo tajemnicze „kua” — sześćdziesiąt cztery święte linie, których on, głupiutki P’an, daremnie szukał na skorupie zdradzieckiego żółwia. Biali ludzie rozwiązali zagadkę najmędrszego Fu-hi!
Gdyby nie był go skrzywdził dziadzio-kaligraf, P’an pobiegłby do niego natychmiast podzielić się z nim swym oślepiającym odkryciem. Lecz, przypomniawszy sobie sińce i rozbity nos we krwi, najeżył się. Krzywd nie zapominał.
Za to zagadkowi biali ludzie, których nienawidzili wszyscy, nawet łagodny dziadzio-kaligraf, urośli w jego oczach do rozmiarów czarodziejskich, wszechwiedzących istot. Czao-Lin opowiadał o nich wiele niezwykłych rzeczy.
Gdzieś, o wiele, wiele „li”, stoją olbrzymie, potworne miasta, gdzie biali ludzie mieszkają w wielopiętrowych skrzyniach, i w skrzyniach tych, zamiast schodów, w górę i w dół, pędzą ruchome pudełeczka, podrzucając w jednej chwili mieszkańców na najwyższe piętra. Pod ziemią długimi rurami mkną jak błyskawice wagony, przewożąc w ciągu minuty przechodniów o dziesiątki „li”. Aby biały człowiek nie potrzebował trudzić się sam, dniem i nocą w wielkich fabrykach pracują na niego ogromne maszyny, wyrzucając mu od razu gotowe rzeczy. Chcesz ubranie — bierz i wkładaj. Chcesz kolaskę — siadaj i jedź. Ani rykszy, ani koni. Wszystko maszyna. Dziwne, ciężkie słowo — aż bucha od niego rozpalonym żelazem. Nawet po to, aby zabijać wrogów — nie pojedynczo, lecz hurtem — biali ludzie wymyślili podobno też specjalne maszyny.
Kiedyś P’an zdumiony zapytał:
— A dlaczego biali ludzie, kiedy im tak dobrze u siebie, przyjeżdżają tu, do nas, jeździć na naszych niewygodnych wózkach?
Czao-Lin roześmiał się:
— Biali ludzie lubią pieniądze. Na pieniądze trzeba zapracować. Biali ludzie nie lubią pracować. Lubią, żeby na nich pracowano. Tam, u nich, pracują na nich maszyny i ich właśni, biali robotnicy. Ale białym ludziom ciągle za mało pieniędzy. Dlatego przyjechali do Chin i zaprzęgli wszystkich Chińczyków, aby ci pracowali na nich. Białym ludziom pomagają w tym cesarz i mandaryni. Dlatego to właśnie lud chiński żyje w takiej nędzy, że musi pracować i na mandarynów, i na cesarza, i przede wszystkim na białych ludzi, którzy potrzebują dużo — dużo pieniędzy, i nic mu nie pozostaje dla siebie samego.
A więc z białymi ludźmi trzeba walczyć? Więc to — najeźdźcy, jak mawiał dziadzio-kaligraf. Ale jak tu z nimi walczyć, kiedy oni poznali istotę rzeczy, rozwiązali nawet tajemnicze „kua”, nad którym daremnie łamali sobie głowę i najmędrszy Fu-hi, i światły Kon-Fu-tse, i tysiąc czterysta pięćdziesięciu komentatorów, i nawet sam dziadzio-kaligraf? Kiedy oni mają maszyny do robienia wszystkiego i maszyny do zabijania? Jakże tu z takimi walczyć?
I Czao-Lin mówił: Na razie nie można. Trzeba się od nich uczyć. Naród chiński jest najliczniejszy ze wszystkich narodów. Gdyby umiał to wszystko, co umieją biali ludzie, byłby najpotężniejszym narodem na świecie i nie musiałby pracować na białych ludzi.
Od takich rozmów małemu P’anowi kręciło się w głowie i młotem dudniło w skroniach. Po nocach śniły mu się olbrzymie, żelazne miasta, gigantyczne, potworne maszyny z rozdziawionymi stalowymi paszczami; z paszcz ich wylatywały potokiem gotowe ubrania, kapelusze, parasole, kolaski, domy, ulice, miasta... I, budząc się w nocy, P’an marzył: wyrośnie, przedostanie się tam — pieszo oczywiście nie da rady, no, powiedzmy, okrętem — podpatrzy, wytropi i wykradnie tajemnicę białych ludzi, powróci z nią do Chin, pobuduje wszędzie olbrzymie maszyny, a przy maszynach (Czao-Lin mówił, że nawet przy maszynach niezbędni są robotnicy) — postawi białych ludzi, tych, co to nie lubią pracować, i zmusi ich do pracowania dzień i noc, żeby odpoczywali sobie zahukani, zamęczeni, wygłodniali Chińczycy.
Niekiedy wyjeżdżali z Czao-Linem za miasto rozwozić skrzynki po podmiejskich osadach i wówczas Czao-Lin, śmiejąc się, dawał P’anowi do rąk kierownicę i uczył go powozić wehikułem. Jak się okazało, to żadna sztuka. Pod dotknięciem drżącej dziecinnej ręki i nóg wóz toczył się posłusznie, skręcał, przyśpieszał i zwalniał biegu, jak gdyby nie zauważał, że kieruje nim nie Czao-Lin, lecz mały chłopczyk P’an. Nazywał się niezrozumiale: Au To Mo-bil.
Później P’an przekonał się, że to nie imię, lecz nazwisko. Imiona miewał inne. Jeżdżąc po mieście, Czao-Lin uczył P’ana po zewnętrznych oznakach rozpoznawać imię każdego pojazdu. Imiona bywały dziwne, zapamiętywał je z trudnością: Bra-Zje, Pa-Nar, Dai-Mler, Na-Pjer, Re-No.
Raz po drodze wyminęli czarny lakierowany wóz, zgrabny i zbytkowny, jak czarodziejski palankin z firankami w oknach i miękkimi, szaro-aksamitnymi poduszkami. Nazywał się jeszcze dziwaczniej: Mer Ce-des. Czao-Lin odprowadził go rozmiłowanym wzrokiem:
— Na takiej maszynie cały świat objedzie!
P’an zaciekawił się:
— A do Europy na takiej dojedzie?
— I do Europy dojedzie.
P’an obejrzał się z zachwytem. Ale pojazdu już nie było. Zniknął.
Żył w tym okresie P’an przeważnie bananami wujcia Czao-Lina, niekiedy jednak zdarzało mu się samemu zarobić kilka „tunzer”. Włócząc się po ulicach, nietrudno podwinąć się pod rękę jakiemuś panu — i interes ubity. Pobiec z listem gdzieś na koniec miasta i na jednej nodze wrócić z odpowiedzią. Odznaczał się rzadko mocnymi i żartkimi nogami (najwidoczniej odziedziczył je po ojcu, który słynął jako pierwszy wyścigowiec). Przebiegnie kłusem dwie lub trzy dzielnice i — jazda z powrotem! Zarobek — w kieszeni.
Podobnie i owego dnia. Jakiś tłusty cukiernik posłał go z listem do wspólnika. Za odpowiedź — dwa tunzer i na dodatek ciastko. Puścił się cwałem.
Było daleko. Za miastem ładna, czyściutka aleja: zieleń, a wśród zieleni, jak filigranowe klocki — białe sześciany willi. Czegoś podobnego nie widział nigdy. Szedł pomału, zapominając o pośpiechu. Wtem — stanął jak wryty. Przed zamkniętą furtką, czarny, połyskujący, jak cudny palankin, stoi, pochrapując cicho, on, czarodziejski Mer Ce-des. Nie mogło być wątpliwości, poznał go z pierwszego wejrzenia. Stoi, samotny, cichutko prychając w piasek. Nawet szofer dokądś się oddalił. Wystarczy wskoczyć na siedzenie, nacisnąć posłuszny pedał i — szukaj wiatru w polu! Na prawo, na lewo — rozgałęzione linie dróg jak tajemnicze „kua” na świętej żółwiej skorupie. W dali, za górami, za lasami — gigantyczne żelazne miasto Eu Ro-pa.
Ze wzruszenia aż upuścił list. Obejrzał się dokoła — nikogo. W uszach natrętnie dźwięczał mu głos Czao-Lina.
— Na takiej maszynie cały świat objedzie!
Wahał
Uwagi (0)