O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej - Halina Górska (czytelnia internetowa darmowa .TXT) 📖
Na baśniową opowieść O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej autorstwa Haliny Górskiej składa się dwanaście historii opiewających przygody nieustraszonego rycerza. Mimo przeciwności losu bohater realizuje krok po kroku przepowiednię, stanowiącą oś konstrukcyjną całego tekstu.
Ponadczasowa opowieść o wielkiej odwadze i wielkiej miłości, okraszona elementami magicznymi, wprowadza młodych czytelników w zaczarowany świat rycerskich cnót — dzielności, lojalności, poświęcenia i honoru.
- Autor: Halina Górska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej - Halina Górska (czytelnia internetowa darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Halina Górska
Król Zygmunt jednak zdawał się niczego nie spostrzegać i witał przybysza serdecznie i radośnie, jakby gościa długo oczekiwanego.
— Tyś jest uzdrawiaczem umarłych kamieni? — zapytał, usiąść mu obok siebie rozkazawszy.
— Tak, najjaśniejszy panie! — odparł nieznajomy. — Zasłyszałem, że posiadasz kamienie, które ożywić pragniesz, i oto jestem na twoje usługi!
— Mistrzu! — zawołał uradowany król. — Jeśli naprawdę uczynić to zdołasz, to nie ma rzeczy, której bym ci odmówił! Weźmiesz w nagrodę tyle srebra i złota, ile zażądasz, a nadto obdarzę cię moją przyjaźnią i łaską królewską!
Tak mówił, a nieznajomy kłaniał się pokornie i dziękował, ale uśmiechał się przy tym tak złośliwie i szyderczo, że w Gotfrydzie gniew aż kipiał. Król Zygmunt jednak nie widział czy też nie chciał widzieć tego i rozkazawszy oddać przybyszowi klejnoty pożegnał się z nim bardzo łaskawie.
Upłynęło od tego czasu coś trzy dni.
I znowu o północy ktoś do bramy zamku zapukał. Tym razem jednak nie był to uzdrawiacz umarłych kamieni, ale jego sługa, mały, czarny karzeł. Odnosił on królowi naszyjniki. A gdy otworzył król niewielką skrzyneczkę z brązu, w której były złożone owe klejnoty, okrzyk radości i zachwytu wyrwał się z jego piersi. Bo też nikt chyba nie widział jeszcze tak cudownie pięknych kamieni!
Zieleń szmaragdów miała jakieś osobliwe, głębokie i przezroczyste tony.
Perły mieniły się bladoróżowym i złotym światłem jutrzenki85.
Rubiny płonęły gorącą purpurą ognia.
Kazał więc król dać karłowi wór pełen złota, a przywoławszy księżniczkę Roksanę podarował jej naszyjniki polecając, by zawsze jeden z nich nosiła.
Nazajutrz jednak księżniczka Roksana wyszła ze swej komnaty bardzo blada i smutna.
— Ojcze mój i królu — powiedziała — nie chcę nosić tych klejnotów! Każ je zabrać skarbnikowi. Miałam dziś w nocy dziwny sen. Śniło mi się, że szmaragdy mego naszyjnika poczynają z wolna poruszać się niby żywe i jedne o drugie uderzają, i taką wydzwaniają piosenkę:
Po czym jedne za drugimi krążyć wkoło mnie zaczynają, niby długi, zielony wąż, i coraz bliżej ku mnie przybliżają się, opasując szyję moją i piersi śliskim i zimnym splotem... Obudziłam się drżąc cała, słaba i prawie chora.
Tak opowiadała księżniczka, ale król wzruszył ramionami.
— Sny bywają nieraz bardzo dziwaczne! — rzekł. — Ale to nie powód jeszcze, abyś wyrzekała się tak pięknych klejnotów!
I rozkazał swoim truwerom86, aby zabawili księżniczkę wesołymi pieśniami.
Na drugi dzień wszakże87 księżniczka wstała z łoża smutniejsza jeszcze i bledsza.
— Ojcze mój! — rzekła. — Miałam dziś sen dziwniejszy jeszcze od poprzedniego! Śniło mi się, że perły mego naszyjnika krążyć zaczynają nad moją głową, niby rój różanozłotych świętojańskich robaczków, i taką wydzwaniają piosenkę:
A piosenka ta tak była rzewna i żałosna, że gdy obudziłam się, wezgłowie mego łoża mokre było od łez. Nie, nie włożę więcej tych klejnotów!
— Sny bywają czasem smutne, a czasem wesołe, Roksano — uśmiechnął się król — ale nie powinnaś myśleć o nich, skoro już pierzchły. Sen jest jak mgła jesienna, a któż myśli o szarych dniach, gdy świeci słońce?
I, by rozweselić księżniczkę, kazał czynić przygotowania do wielkiej uczty.
Następnego dnia jednak księżniczka Roksana nie podniosła się wcale z łoża, zatrwożeni lekarze na próżno próbowali przywrócić jej siły. Sen, który nawiedził ją tej nocy, tak ją przeraził, że zapadła ciężko na zdrowiu. Śniło się jej, że rubiny jej naszyjnika unosić się poczynają w górę, coraz gorętszym, coraz mocniejszym blaskiem się mieniąc, a później ciężko opadają niby wielkie purpurowe krople krwi i jedne o drugie uderzają, i taką wydzwaniają piosenkę:
I wtedy szmaragdy i perły wraz z nimi unosić się i opadać, i krążyć poczynają, i tańczą jakiś dziwny taniec, i wydzwaniają dziką i straszną, i żałosną melodię, to jak płacz, to jak śmiech brzmiącą.
Teraz dopiero król Zygmunt zasmucił się i przestraszył bardzo, ale mimo że kazał zabrać klejnoty do skarbca, dziwne sny nie tylko nie przestały dręczyć księżniczki, ale nawiedzać poczęły króla i jego rycerzy.
Nocą zdawało się wszystkim, że słyszą na schodach ze skarbca wiodących ciche dzwonienie: to kamienie długim tęczowym korowodem wychodziły z podziemi i biegły w górę, do komnat królewskich.
Przerażony i zgnębiony król kazał klejnoty owe zamknąć w żelaznej skrzyni i rzucić w pobliskie jezioro.
Ale, szlachetni panowie, nie tak łatwo pozbyć się było owych zaklętych kamieni...
Tej samej nocy jeszcze rybacy znad jeziora usłyszeli dziwne dzwoneczki.
To pewnie panny wodne88 swe kozy na przybrzeżne łąki pędzą — pomyśleli i zdjęci ciekawością wychylili się ostrożnie z chaty, by się owemu wodnemu bydełku przypatrzyć. Nie były to jednak kozy wodne.
To zaczarowane kamienie wychodziły z głębi jeziora i lśniącymi cudownymi barwami wężem do zamku królewskiego biegły...
Cały zamek opanowała taka trwoga, że gdy tylko zmrok zapadł, nikt nie śmiał sam w ciemnej komnacie zostać, a strażnicy pełniący warty chronili się do izb czeladnych, byle szmer zasłyszawszy.
Próżno Gotfryd starał się dodać im otuchy. Próżno gniewał się lub zawstydzał. Najdzielniejsi żołnierze odpowiadali mu, że gotowi zawsze stawić czoło nieprzyjacielowi, ale nie czarom i złym duchom.
Najbardziej jednak ze wszystkich cierpiała księżniczka Roksana, ją bowiem najczęściej i nąjuparciej nawiedzały złe sny. Toteż choroba jej zatrważające czyniła postępy, a lekarze obawiać się już o jej życie poczęli.
Biedny król całe dnie spędzał u łoża ukochanego dziecka, na którego głowę sam takie nieszczęście ściągnął, a Gotfryd widząc, jak ponad wszystko umiłowana dzieweczka z dnia na dzień słabsza się staje i bledsza, bezsilnie ściskał pięści, nie wiedząc, jak ją ratować.
Aż pewnej nocy przypomniał sobie nagle, iż mówiono wśród służby zamkowej, że karzeł przez uzdrawiacza umarłych kamieni z klejnotami przysłany nie mógł sam wora ze złotem, którym go król obdarzył, dźwignąć i poprosił, by mu dano do pomocy pachołka. Pachołek ten więc musiał wiedzieć, gdzie uzdrawiacz umarłych kamieni mieszka. Któż zaś, jeśli nie czarnoksiężnik ten, rzucił złowrogie zaklęcie na królewskie klejnoty? Nie tracąc więc chwili czasu podniósł się Gotfryd z łoża, kazał giermkowi podać sobie miecz i zbroję, osiodłać konia i przywołać owego pachołka, który miał mu służyć za przewodnika.
*
Dom uzdrawiacza umarłych kamieni stał daleko za miastem, w zupełnym pustkowiu, wysokim murem otoczony. Na próżno jednak Gotfryd szukał w murze tym furty jakowejś, do której mógłby zapukać. Nie było w nim żadnej bramy ni żadnego wyłomu. Zupełnie jak gdyby nikt tu nie wchodził i stąd nie wychodził.
— Czy nie widziałeś, którędy dostał się do wnętrza karzeł? — zapytał pachołka Gotfryd.
— Nie, panie! — odparł pachołek — Gdy tylko doszliśmy do muru, dał mi on złotą monetę i kazał mi iść precz, co uczyniłem bardzo chętnie, gdyż prawdę powiedziawszy ten mały czarny diabeł podobał mi się jeszcze mniej od swego pana i byłem szczęśliwy, gdym się znalazł żywy i cały w zamku.
Widocznie mur ten otwierał się tylko na głos zaklęcia — pomyślał Gotfryd. — Ale jest to przeszkoda zbyt drobna, aby mogła mnie zatrzymać!
I niewiele myśląc przywiązał konia do drzewa, a sam począł piąć się po murze w górę, czepiając się to wystających gdzieniegdzie cegieł, to dzikich pnączy, które go pokrywały. Że zaś nie darmo wspinał się niegdyś z pastuszkami na niedostępne skały i urwiska, więc nie minęło kilka pacierzy, a był już na szczycie muru.
Noc była jasna, choć czasem chmury przesłaniały księżyc, toteż Gotfryd mógł widzieć wyraźnie z tej wysokości dom czarnoksiężnika i dziki, zapuszczony ogród, który go otaczał. A dziwny to był dom! Cały z czarnego granitu, bez okien i drzwi, zdawał się być raczej wielką, gładko ociosaną bryłą niż czyimś pomieszczeniem.
Nagle, wśród głębokiej ciszy nocnej, której nie mącił nawet szmer poruszanych wiatrem liści, usłyszał Gotfryd dolatujący go aż gdzieś z głębi ogrodu jakiś szczególny dźwięk. Był to niby szum morza, niby cichy płacz, niby dalekie zawodzenie wichru.
Gotfryd uchwycił się gałęzi wielkiej, tuż pod murem rosnącej, sosny, spuścił się po niej na dół i podążył w stronę, skąd go ów dźwięk dochodził. Niedługo szukał. Nie uszedł jeszcze kilku kroków, gdy ujrzał na murawie wśród drzew młodą dziewczynę, która płakała tym dziwnym, przejmującym płaczem. Długie zielone włosy okrywały ją niby płaszczem, a wielkie łzy spływały między palcami drobnych, białych rączek, którymi zasłaniała twarz.
— Ktoś ty jest i czy mogę ci przyjść z pomocą? — zapytał Gotfryd.
Dziewczyna podniosła głowę i Gotfryd ujrzał, że oczy jej były zielone jak morze, twarzyczka przezroczysta jak alabaster, a całe ciało pokryte łuską błyszczących wszystkimi barwami tęczy drogich kamieni.
— Którędy tu wszedłeś, rycerzu?! — zawołała. — Uciekaj! Uciekaj stąd natychmiast, jeśli ci życie miłe! Za chwilę nadejdzie czarnoksiężnik, a wówczas będzie za późno!
— Nie jest to zaprawdę moim zwyczajem uchodzić przed wrogiem! — odparł uśmiechając się Gotfryd. — Powiedz mi raczej, kto cię skrzywdził, że płaczesz tak żałośnie, a bądź pewna, że potrafię cię obronić i nie ulęknę się żadnego nieprzyjaciela!
— Nieprzyjaciela? Być może, rycerzu, ale tu nie człowiek nadchodzi, jeno potwór bez kłów i paszczy, potwór do olbrzymiego morskiego polipa89 podobny, potwór, który obezwładnia każdego zielonym, czarodziejskim światłem swego oka, przyciąga i wchłania. Jeśli chcesz naprawdę mi pomóc, miast zginąć bezużyteczną i ohydną śmiercią, to wejdź co prędzej na drzewo, aby cię nie spostrzegł. Nie zapomnij jednak przywiązać się do niego mocno swym rycerskim pasem.
Gotfryd usłuchał jej rady. I zaledwie zdążył to uczynić, gdy ujrzał zbliżającego się uzdrawiacza umarłych kamieni, a za nim jego karła, który niósł ogromną żelazną skrzynię. Karzeł postawił skrzynię na ziemi, podniósł jej wieko i podał swemu panu niewielką, kryształową pałeczkę, którą czarnoksiężnik nakreślił wokoło siebie szerokie koło, po czym rzekł do panienki o zielonych włosach:
— Córko króla morza, córko króla morza, czy chcesz dobrowolnie krwią swoją i tęsknotą, łzami karmić moje kamienie?
Dziewczyna podniosła się z ziemi i dumnie spojrzała na niego.
— Nie, nikczemny potworze! — odparła. — Nigdy królewna Liliana nie będzie ci pomagać w twoich przeklętych sztuczkach! Porwałeś mnie i możesz mi zabierać przemocą krew moją i łzy moje, ale nie uczynisz ze mnie posłusznej niewolnicy.
Zaledwie jednak wyrzekła te słowa, całe ciało czarnoksiężnika poczęło tracić kształty i barwy i w końcu rozpłynęło się w wielką, galaretowatą masę o tysiącach wysuwających się i kurczących macek, masę, pośrodku której błyszczało tylko straszliwe oko, osobliwym zielonym światłem płonące.
I pod wpływem tego światła Gotfryd poczuł, że ogarnia go wielka niemoc i słabość, że niezdolny jest wydobyć miecza z pochwy, a jednocześnie jakaś niezwyciężona siła pcha go ku owemu potworowi. Gdyby nie przywiązał się pasem do drzewa, niechybnie zszedłby z niego i zginął marnie.
Tymczasem potwór patrzył na dziewczynę, która pod wpływem niemego rozkazu jego wzroku powoli uniosła ręce w górę i stanęła jak posąg nieruchomy.
A wtedy kamienie, które otaczały sznur przy sznurze całe jej ciało, opadły z niej i mieniącym się tysiącem barw wężem do skrzyni powracać poczęły, gdy ze skrzyni drugi wąż drogich kamieni, tylko bez blasku i bez barwy, pełzać ku niej począł i opasywać ją z wolna.
Gotfryd zamknął oczy, aby nie patrzeć, a gdy roztworzył je — ani uzdrawiacza umarłych kamieni, ani karła już nie było.
Teraz dopiero powróciły mu siły i przytomność.
Odwiązał pas, ześliznął się z drzewa i wyjąwszy miecz biec chciał za nimi. Ale powstrzymał go głos rusałki:
— Co czynisz, szalony?! Czy nie widziałeś przed chwilą, że bezsilny jesteś wobec niego? Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, to posłuchaj mej rady!
Gotfryd zatrzymał się, a zielonowłosa panienka zaczęła opowiadać:
— Jestem córką króla morza i nazywam się Liliana. Ten potwór czarnoksiężnik zwabił mnie razu pewnego na brzeg i porwał, aby moją krwią, łzami i tęsknotą karmić swoje kamienie. Patrz, jak topazy, szmaragdy, rubiny, perły i ametysty na ciele moim życia i blasku nabierać zaczynają. Nie mogę uciec stąd, choć nie jestem strzeżona, gdyż kamienie te siły wszystkie mi zabierają, a zdjąć je ze mnie może tylko zaklęcie czarnoksiężnika lub śmierć jego. Jeśli chcesz tedy pokonać go, to idź na brzeg morza i zawołaj trzy razy: „Królu morza! W imieniu córki twojej wzywam cię!” Wówczas ojciec mój ukaże ci się, a gdy opowiesz mu o moim nieszczęściu, da ci kwiat zaklętej algi. Jeśli zdołasz, Gotfrydzie, niepostrzeżenie do czarnoksiężnika podejść i dotknąć go tym kwiatem, to straci potwór ten swą moc czarnoksięską i wtedy pokonać go możesz. Pomnij jednak, że jeśli usłyszy szelest twych kroków, zanim dotkniesz go czarodziejskim kwiatem — będziesz zgubiony. Czy nie lękasz się?
Gotfryd nie odpowiedział jej nawet. Wspiął się na mur, spuścił się z niego na dół, dosiadł konia i pojechał w stronę morza.
Dwa dni i dwie noce jechał Gotfryd, zatrzymując się tylko z rzadka, by dać wytchnąć koniowi i posilić się nieco, aż trzeciego dnia stanął na brzegu morza. Morze dnia tego było spokojne i ciche, a wody jego zdawały się brać od nieba barwę błękitu. Ale gdy Gotfryd na złotym piasku stanąwszy po trzykroć króla morskiego wezwał, zerwał się nagle wiatr, niebo zachmurzyło się, pozieleniały i zapieniły
Uwagi (0)