Darmowe ebooki » Powieść » Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Charles Dickens



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 15
Idź do strony:
aby ponurą mgłę ich rozjaśnić blaskami światła i który właśnie myślał o spędzeniu wieczoru u towarzysza pracy, roześmiał się głośno, gdy Duch przeleciał obok niego, chociaż poczciwina ani się domyślał, że spotkał istotę tak dziś ważną.

Wtem, bez żadnego uprzedzenia ze strony Ducha, znaleźli wśród jakiegoś rozległego pustkowia błotnistego, na którym wznosiły się tu i ówdzie rzucone ogromne głazy, jak gdyby to było cmentarzysko olbrzymów; woda, niemająca tu żadnego hamulca, zalałaby całą przestrzeń, gdyby mróz nie ujął jej w okowy lodowe. Oprócz mchu, paproci i twardej, ostrej trawy, nic więcej tu nie rosło. Na dalekim zachodzie niknące słońce pozostawiło pas płonącej czerwieni, spoglądającej na to rozpaczliwe pustkowie niby nabiegłe krwią oko rozjątrzonego tygrysa. Pas ten zapadał się coraz niżej, aż wreszcie pogrążył się zupełnie w ciemnościach nocy.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Scrooge.

— Tu mieszkają górnicy pracujący w głębiach ziemi — odrzekł Duch. — Patrz tam! Oni mnie poznali.

W oknie jakiejś nędznej lepianki błyszczało światło; pomknęli tam szybko.

Zastali wesołe towarzystwo, siedzące dokoła wielkiego, jasno płonącego ogniska. Zgrzybiały starzec, jego sędziwa żona, w otoczeniu dzieci, wnuków i prawnuków, wszyscy w odświętnych szatach. Starzec śpiewał hymn wigilijny głosem, który niekiedy tylko przygłuszał wycie wiatru nad pustkowiem. Była to bardzo stara pieśń, którą on śpiewał jeszcze wówczas, kiedy był małym chłopcem. Od czasu do czasu wszyscy wtórowali mu chórem. Za każdym razem zaś, gdy ich głosy zabrzmiały, starzec ożywiał się, a głos jego stawał się silniejszy; natomiast gdy milkły, jego siły słabły i znów zapadał w niemoc starczą.

Duch nie bawił tu długo. Poleciwszy Scrooge’owi, by trzymał się silniej jego opończy, uniósł go w powietrze.

Jak myślicie — dokąd go uniósł? Przecież nie na morze?

A właśnie na morze!

Ku wielkiemu swemu przerażeniu, ujrzał Scrooge znikającą poza sobą ziemię, a w dole usłyszał głuchy pomruk pieniących się fal, z wściekłością uderzających o skaliste brzegi, jak gdyby rzucały zuchwałe wyzwanie podmywanej przez nie ziemi.

Na posępnej skale, do połowy zanurzonej w wodzie, w odległości mili od stałego lądu, stała samotna latarnia morska. Przez cały rok szalały i huczały dokoła niej fale. Ogromne stosy traw morskich osnuwały jej stopy, mewy — można by mniemać, że zrodzone z wiatru, jak trawa morska z fal — unosiły się i opadały w powietrzu dokoła jej szczytu, jak u dołu rozigrane fale, nad którymi te ptaki żeglowały.

I tutaj nawet dwaj latarnicy rozpalili ogień, który rzucał jasny snop promieni na wyburzoną powierzchnię morza przez otwór w grubym murze latarni.

Ci, co rozniecili ogień, ludzie prości, wyciągnąwszy zgrubiałe od ciężkiej pracy ręce poprzez stół, przy którym zasiedli, życzyli sobie wzajem wesołych świąt, trącając się kubkami gorącego grogu. Jeden z nich, starszy, o twarzy zniszczonej przez ustawiczne zmiany powietrza, pooranej zmarszczkami, podobnej do twarzy figur wyrzynanych ongi na przodach okrętu, zaśpiewał jakąś dziką pieśń wigilijną ochrypłym głosem przypominającym poryki wiatru w czasie burzy.

Duch znów uniósł Scrooge’a ponad czarne, piętrzące się morze, aż w końcu, daleko już od brzegów, zatrzymali się na pokładzie jakiegoś okrętu. Tu wciąż przechodzili z miejsca ma miejsce. Zatrzymali się najprzód przy sterniku, następnie przy strażniku, wreszcie przy oficerach na służbie. Wszystkie te szorstkie, surowe postacie, spełniając swoje ciężkie i odpowiedzialne obowiązki, nuciły jednak z cicha pieśń wigilijną, bądź myślały o wielkim święcie, bądź wreszcie opowiadały sobie wzajem wspomnienia dawnych świąt, spędzonych wśród rodziny, snując nadzieję rychłego powrotu do swoich.

Każdy marynarz znajdujący się na tym okręcie, czuwający czy śpiący, zły czy dobry, miał w tym dniu dla towarzyszy lepsze, cieplejsze słowo niż kiedykolwiek w ciągu roku, każdy uczestniczył w uroczystości, każdy w mniejszym lub większym stopniu doznawał radosnego uczucia, myślał o tych, którzy niezawodnie w tej chwili myślą też o nim.

Scrooge przysłuchiwał się żałosnym jękom wichru i rozmyślał, jaka to wspaniała rzecz posuwać się wśród nieprzejrzanej ciemności ponad niezmierzoną przepaścią ukrywającą na dnie swoim wielkie tajemnice. Nagle ze zdumieniem usłyszał głośny śmiech. Zdumienie zaś jego wzrosło do najwyższego stopnia, gdy poznał głos siostrzeńca i gdy znalazł się, nie wiadomo jakim sposobem, w jasnym, ciepłym i schludnym pokoju. Obok niego stał Duch i z życzliwym uśmiechem spoglądał na jego siostrzeńca.

— Ha, ha, ha! — śmiał się wciąż siostrzeniec Scrooge’a. — Ha, ha, ha!

Gdybyś, szanowny czytelniku, co jednak jest niepodobieństwem, znał człowieka śmiejącego się serdeczniej i szczerzej niż siostrzeniec Scrooge’a, to i ja pragnąłbym go poznać. Przedstaw mnie, a będę utrzymywał z nim znajomość.

Nie ma nic słuszniejszego, sprawiedliwszego i szlachetniejszego nad prawo równowagi, które sprawia, że o ile choroby i smutki udzielają się innym, o tyle również radość, dobry humor i śmiech są zaraźliwe. Moc tego prawa można było zaobserwować tu właśnie. Gdy bowiem siostrzeniec Scrooge’a śmiał się na całe gardło, trzymając się za boki, kiwając głową i wykrzywiając twarz najdziwaczniej, żona jego śmiała się równie serdecznie, a i zebrani goście nie pozostawali w tyle. Wszyscy trzęśli się od śmiechu, a wraz z nimi zdawał się śmiać cały pokój:

— Ha, ha! Ha, ha! Ha, ha!

— Jak mnie tu żywym widzicie, powiedział, że wigilia to głupstwo! — wołał siostrzeniec Scrooge’a. — Powiedział najwyraźniej i jestem przekonany, że rzeczywiście tak myśli.

— Tym gorzej dla niego, Fredziu — z oburzeniem zauważyła jego żona.

Błogosławione niech będą kobiety: one nic nie czynią połowicznie i zawsze biorą rzeczy na serio.

Żona Freda, a siostrzenica Scrooge’a była bardzo ładną kobietką. Miała milutką, naiwną twarzyczkę z ponętnymi dołkami na policzkach, prześliczne, jakby stworzone do pocałunków usta i najsłoneczniejszą parę ocząt. W jej piękności było coś wyzywającego, ale w tym dobrym, szlachetnym znaczeniu, które nikomu nie uchybia.

— Jest on po prostu starym dziwakiem — zaopiniował siostrzeniec Scrooge’a. — Nie mylę się: starym dziwakiem i do tego nieznośnym. Mógłby być chociaż cokolwiek grzeczniejszy. Ale wady człowieka są zawsze karą dla niego samego. Jest to prawda niezbita i pamiętając o niej, nie będę mu czynił wymówek.

— Zdaje się, Fredziu, że on jest bardzo bogaty — zauważyła żona. — Przynajmniej ty zawsze mi tak mówisz.

— I cóż z tego, moja droga? — odparł Fred. — Bogactwo jest dla niego bez pożytku, bo nie używa go na nic dobrego. Sam z niego nie korzysta i nie pomaga nikomu. Odmawia sobie nawet wszelkich wygód. Wiem dobrze o tym. Nigdy mi też na myśl nie przyszło prosić go kiedykolwiek o pomoc. Ha, ha, ha! Ale też on chyba nigdy nie pomyślał o tym, że my kiedyś, wcześniej czy później, odziedziczymy jego skarby...

— Nie cierpię go! — rzekła piękna kobietka, a jej siostry i wszyscy goście przyznali, że ma zupełną słuszność.

— Co do mnie, nie mam do niego żalu — odezwał się siostrzeniec. — Żal mi go, ale nie mógłbym gniewać się na niego, gdybym nawet chciał. Któż bowiem cierpi przez jego kaprysy? On sam, tylko on sam. Uroiwszy sobie na przykład, że powinien nas nie lubić, nie chciał przyjąć naszego zaproszenia. Jakiż z tego rezultat? Taki, że uniknął niesmacznego obiadu.

— Tak sądzisz? A mnie się zdaje, że stracił doskonały obiad! — zawołała energiczna, dotknięta w najczulszy punkt kobietka.

Wszyscy przyłączyli się do jej zdania, a chyba mogli być kompetentnymi sędziami w danym razie, gdyż przed chwilą właśnie skończyli ów obiad.

— Tym lepiej — rzekł siostrzeniec Scrooge’a. — Bardzo mnie to cieszy, gdyż co do mnie, wyznam szczerze, nie mam wielkiego zaufania do talentów kulinarnych młodych gospodyń. Jak sądzisz, Topper?

Topper miał wyraźną skłonność do jednej z sióstr żony Fredzia i dlatego zapewne odpowiedział, że będąc kawalerem, a więc niejako pariasem58 wśród społeczeństwa, nie ma prawa wydawać sądu w tym przedmiocie.

Usłyszawszy to, owa siostra żony siostrzeńca Scrooge’a, pulchna panienka, ta w koronkowej narzutce, nie zaś ta w narzutce z różami, spąsowiała jak piwonia.

— Mów dalej, Fredziu — odezwała się siostrzenica Scrooge’a, klaszcząc w dłonie. — Wypowiedz się, skończ, coś zaczął. On chowa zawsze wszystko pod korzec. Dziwny człowiek!

Zaczepiony w ten sposób, Fred wybuchnął znowu śmiechem, a ponieważ było fizycznym niepodobieństwem uniknąć tej zarazy (choć pulchna siostra starała się powstrzymać śmiech przy pomocy aromatycznego octu) więc wszyscy bez wyjątku poszli za przykładem Freda.

— Pozostaje mi tylko dodać — odezwał się Fred, gdy mu minął paroksyzm śmiechu — że wuj, postąpiwszy z nami tak niegrzecznie i nieżyczliwie, nie przyjąwszy mego zaproszenia, sam się pozbawił pewnej dozy radości, która prawdopodobnie nie zaszkodziłaby mu. Jestem przekonany, że miałby tu towarzyszy przyjemniejszych od tych, jakich posiada we własnych swych myślach, czy to przesiadując w starym, zatęchłym kantorze, czy też w zakurzonych i pustych pokojach. Mam zamiar zapraszać go corocznie bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie, bo mi go żal. Może szydzić z wigilii Bożego Narodzenia do samej śmierci, ale zdaje mi się, że w końcu przekona się do niej, gdy będę chodził do niego co rok i pytał życzliwie: „Wuju Scrooge, jak się miewasz?”. Gdyby go to natchnęło myślą zapisania swemu pomocnikowi jakich pięćdziesięciu funtów, byłbym szczerze zadowolony. Nie jestem tego pewien, ale tak mi się zdaje, że wczoraj go wzruszyłem.

Wszyscy zebrani zaczęli się śmiać z naiwności Freda. On sądził, że mógł wzruszyć Scrooge’a, jak gdyby tego starego kutwę59 mogło co na świecie wzruszyć. Ale Fred miał przedziwny charakter. Mało go obchodziło, z czego się towarzystwo śmieje; jego cieszyła ta wesołość i aby ją podtrzymać, otworzył nową butelkę wina.

Po herbacie zaczęła się muzyka, była to bowiem muzykalna rodzina. A zapewniam was, że wiedzieli, co robią, gdy zaśpiewali chórem. Szczególnie wyróżniał się Topper, który umiał mruczeć basem jak niedźwiedź, a nigdy nie zaczerwienił się przy tym, ani nie zeszpecił sobie twarzy nabrzmieniem żył na czole.

Siostrzenica Scrooge’a grała wcale dobrze na harfie. Teraz, bez próbowania, uderzyła w struny i zagrała krótką, prostą melodię (ot, drobnostka, mógłbyś nauczyć się jej gwizdać w dwie minuty), a znała ją doskonale owa dziewczynka, która ongi zabrała Scrooge’a ze szkoły...

Gdy ta melodia zabrzmiała, wszystko, co Scrooge’owi przypomniał Duch Wigilijnej Przeszłości, stanęło mu teraz przed oczami. Miękł coraz bardziej i sądził, że gdyby mógł był słuchać częściej tej piosenki przed laty, byłby niezawodnie stał się lepszy i to własną zasługą, bez pomocy łopaty grabarza, która pogrzebała Jakuba Marleya.

Muzyka jednak nie zajęła całego wieczoru. Mając już jej dosyć, rozpoczęli zabawę w fanty. Bo dobrze jest czasem wrócić do dzieciństwa, zwłaszcza w dzień wigilijny, który jest przecież wielkim świętem dzieci.

Naprzód więc bawiono się w „ślepą babkę”. Oczywiście, że tak. Ale nie chce mi się wierzyć, żeby Topper naprawdę nic nie widział, mając przewiązane oczy; wszakże oczu w trzewikach nie nosił.

Moim zdaniem, była to rzecz ułożona pomiędzy nim i siostrzeńcem Scrooge’a; wiedział o tym niezawodnie i Duch Tegorocznego Bożego Narodzenia.

Sposób, w jaki Topper uganiał się za piękną panienką w białym szaliku, był wprost pogwałceniem ludzkiego zaufania. Przewracając krzesła, obijając się o fortepian, dusząc się pomiędzy firankami, szedł wszędzie tam, gdzie szła ona! Zawsze wiedział, gdzie ją dopadnie. Nie chwytał nikogo innego. Gdy ktoś wpadł na niego (niektórzy czynili to umyślnie), udawał, że pragnie tego kogoś chwycić, a potem zaraz zbaczał w kierunku swej ofiary. Na próżno protestowała kilkakrotnie, wołając, że sprzeciwia się to zasadom gry (a każdy musiał przyznać jej słuszność), gdy Topper w końcu ją złapał, zapędziwszy w róg pokoju, skąd nie było już wyjścia. Zachowanie się jego było w najwyższym stopniu oburzające. Udawał, że jej nie poznaje, że musi koniecznie dotknąć jej uczesania, że musi się upewnić przez uściśnienie jakiegoś pierścionka na jej palcu i łańcuszka na szyi; to było po prostu występne, zbrodnicze. Niezawodnie powiedziała mu o tym swoje zdanie, gdy podczas dalszego ciągu zabawy, w której nie brali już udziału, siedzieli i rozmawiali poufnie za firankami.

Siostrzenica Scrooge’a nie uczestniczyła w tej grze. Usiadła wygodnie w dużym krześle ze stołeczkiem pod nogami, w zacisznym kąciku, w którym tuż za nią stali Duch i Scrooge. Ale przyłączyła się do gry w fanty i tu okazała wiele dowcipu.

Również w „sekretarzu” okazała przedziwną bystrość umysłu i ku wielkiemu zadowoleniu siostrzeńca Scrooge’a, pobiła na głowę swoje siostry, chociaż im także nie brakowało sprytu, co mógłby nawet Topper poświadczyć.

Towarzystwo składało się coś ze dwudziestu osób, młodych i starych, a wszyscy bawili się przewybornie. Nawet Scrooge tak się zainteresował zabawą, że zapomniawszy, iż głos jego nie może być słyszany, wtrącał się często do zabawy, odgadywał zadawane zagadki, zwykle najzupełniej trafnie, gdyż trzeba przyznać, że najostrzejsza, najsubtelniejsza igła nie mogła się porównać z subtelnością Scrooge’a. Miał on wprawdzie pozór dobroduszny, a nawet głupkowaty, lecz sam go sobie nadawał, ażeby móc wyzyskiwać ludzi.

Duch cieszył się bardzo zmianą jego usposobienia i spoglądał na niego tak życzliwie, że Scrooge prosił go pokornie, jak studencik, aby pozostali do końca zabawy. Ale Duch odpowiedział, że nie może tego uczynić.

— Zaczęli właśnie nową grę — prosił Scrooge. — Tylko pół godziny jeszcze, Duchu, tylko pół godziny, nie więcej!

Była to zabawa „tak i nie”. Siostrzeniec Scrooge’a miał o czymś pomyśleć, a reszta towarzystwa powinna była odgadnąć, co to takiego; na wszystkie pytania mógł odpowiadać: „tak” albo „nie”. Pod krzyżowym ogniem pytań, na które był wystawiony, musiał się przyznać, że kolejno: myślał o zwierzęciu, o żywym zwierzęciu, o niemiłym zwierzęciu, o dzikim zwierzęciu, o zwierzęciu, które czasami mruczało, czasami mówiło, mieszkało w Londynie, chodziło po ulicach, nie było wystawione na widok publiczny, nie

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 15
Idź do strony:

Darmowe książki «Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz