Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Siedząc na miękkiej otomanie, dwaj przyjaciele ujrzeli zbliżającą się ku nim wysoką i zgrabną dziewczynę o wspaniałej postawie, o fizjonomii dość nieregularnej, ale uderzającej i wyrazistej, przemawiającej do duszy silnymi kontrastami. Czarne jej włosy, splecione w lubieżny węzeł, jak gdyby świeżo przebyły batalię miłosną, spadały lekkimi puklami na szerokie barki, na których oko spoczywało z przyjemnością. Długie ciemne pasma na wpół otulały majestatyczną szyję, po której światło ślizgało się raz po raz, ujawniając delikatność jej ślicznych zarysów. Matowo blada skóra uwydatniała gorące tony jej żywych kolorów. Oko zbrojne długimi rzęsami rzucało śmiałe płomienie, iskry miłości. Czerwone, wilgotne i rozchylone usta wzywały pocałunków. Dziewczyna ta miała kibić dość tęgą, ale rozkosznie elastyczną; biust i ramiona były wspaniale rozwinięte jak u pięknych postaci Carrache’a; mimo to zdawała się gibka i zręczna. Siła jej pozwoliła zgadywać w niej zwinność pantery, tak samo jak krzepka wytworność jej kształtów przyrzekała palące rozkosze. Mimo że ta dziewczyna musiała umieć śmiać się i baraszkować, w oczach jej i uśmiechu było coś przerażającego. Podobna owym prorokiniom nawiedzonym przez demona, raczej budziła zdumienie niż zachwyt. Wszystkie wyrazy przesuwały się tłumnie, niby błyskawicami po jej ruchliwej twarzy. Oczarowałaby może zużytego rozpustnika, ale młody człowiek zląkłby się jej. Był to olbrzymi posąg, spadły gdzieś z wyżyn jakiejś greckiej świątyni; wspaniały na odległość, ale gruby z bliska. Bądź co bądź, piorunująca jej uroda musiała budzić niedołężnych, głos jej czarować głuchych, spojrzenie jej musiało ożywiać żądzą martwe szkielety; toteż Emil porównywał ją do jakiejś tragedii Szekspira, cudownego arabesku, gdzie radość życia wyje, gdzie miłość ma coś dzikiego, gdzie czarodziejstwo wdzięku i płomień szczęścia następują po krwawych wybuchach gniewu; potwór, który umie kąsać i pieścić, śmiać się jak szatan, płakać jak anioł, dawać w jednym uścisku wszystkie pokusy kobiece, wyjąwszy westchnienia melancholii i czarownych skromności dziewiczych; potem w jednej chwili wyć, rozdzierać sobie łono, łamać swoją namiętność, swego kochanka i wreszcie niszczyć samą siebie, jak czyni zbuntowany lud. Ubrana w czerwoną aksamitną suknię, deptała niedbale nogą parę kwiatów opadłych już z głowy jej towarzyszek i wzgardliwą ręką podała srebrną tacę. Dumna ze swej piękności, dumna może ze swego zepsucia, ukazywała białe ramię odcinające się żywo na aksamicie. Była tam niby królowa rozkoszy, niby obraz ludzkiej radości życia, radości, która trwoni skarby nagromadzone przez trzy pokolenia, która śmieje się na trupach, drwi sobie z przodków, połyka perły i trony, przemienia młodzieńców w starców, a często starców w młodzieńców; tej radości dozwolonej jedynie olbrzymom zmęczonym władzą, doświadczonym myślą lub tym, dla których wojna stała się niby zabawką.
— Jak się nazywasz? — spytał Rafael.
— Akwilina.
— Ho, ho! przybywasz z Wenecji ocalonej! — wykrzyknął Emil.
— Tak — odparła. — Tak samo jak papieże przybierali nowe imiona, wznosząc się ponad ludzi, tak i ja wzięłam nowe imię, wznosząc się ponad wszystkie kobiety.
— Czy masz jak twoja patronka szlachetnego i groźnego spiskowca, który by cię kochał i umiał umrzeć dla ciebie? — spytał żywo Emil obudzony tym cieniem poezji.
— Miałam — odparła. — Ale gilotyna była mą rywalką. Toteż mieszam zawsze jakichś parę czerwonych szmatek w mój strój, aby wesołość moja nie szła za daleko.
— Och! Jeżeli jej pozwolicie opowiadać historię czterech młodych ludzi z la Rochelle, nigdy nie skończy. Cicho siedź, Akwilino! Każda kobieta płacze po jakimś kochanku; ale nie każda ma jak ty to szczęście, że go straciła na rusztowaniu. Och! Wolałabym raczej wiedzieć, że mój leży w rowie w Clamart niż w łóżku rywalki!
Słowa te wyrzekła słodkim i melodyjnym głosem najniewinniejsza, najładniejsza i najmilsza istota, jaka pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki wykluła się kiedy z zaklętego jajka. Podeszła cichym krokiem, ukazując delikatną twarzyczkę, smukłą kibić, błękitne i czarujące skromnością oczy, świeże i czyste skronie. Młoda najada, gdy się wymknie ze źródła, nie bardziej jest lękliwa, biała i naiwna niż ta dziewczyna, która wyglądała na szesnaście lat, zdawała się nie znać, co zło, nie wiedzieć o miłości ani burzach życia i przybywać z kościoła, gdzie modliła się do aniołów, aby ją wcześniej zabrali do nieba. Jedynie w Paryżu spotyka się te istoty o niewinnej twarzy, kryjące najgłębsze skażenie, najwymyślniejsze zepsucie pod czołem tak słodkim, tak tkliwym jak kwiat stokroci. Zwiedzeni w pierwszej chwili obietnicami wypisanymi w lubych powabach tej młodej dziewczyny, Emil i Rafael przyjęli kawę, którą im nalała do filiżanek podanych przez Akwilinę i wdali się z nią w rozmowę. Jakaś złowroga aluzja, która padła z jej ust, do reszty przeobraziła w oczach dwóch poetów oblicze ludzkiego życia: surowej i namiętnej fizjonomii swej imponującej towarzyszki przeciwstawiła obraz owego zimnego zepsucia, okrutnego w rozkoszy, dość szalonego, aby popełnić zbrodnię, a dość silnego, aby się z niej śmiać, demona bez serca, który karze bogate i tkliwe dusze za to, że odczuwają wzruszenia jemu odjęte, który zawsze znajdzie jakiś grymas miłości do sprzedania, łzy na pogrzeb swej ofiary, a radość wieczorem przy czytaniu jej testamentu. Poeta zachwyciłby się piękną Akwiliną; cały świat powinien by uciekać przed wzruszającą Eufrazją: jedna była duszą zepsucia, druga zepsuciem bez duszy.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł Emil do tego ślicznego stworzonka — czy ty czasem myślisz o przyszłości?
— Przyszłość? — odparła, śmiejąc się. — Co pan nazywa przyszłością? Po co myśleć o tym, co jeszcze nie istnieje? Nie patrzę nigdy ani wstecz, ani przed siebie. Czy to już nie za wiele zaprzątać się całym dniem naraz? Zresztą przyszłość, znamy ją, to szpital.
— Jak możesz przewidywać szpital, a nie starać się go uniknąć? — wykrzyknął Rafel.
— Co jest w szpitalu tak strasznego? — spytała Akwilina. — Kiedy kobieta nie jest matką ani żoną, kiedy starość ustroi nas w czarne pończochy i zmarszczki na czole, zwarzy wszystko, co jest w nas kobiecego i zgasi radość w spojrzeniach naszych kochanków, czegóż mogłybyśmy potrzebować? Wówczas widzicie w nas z całego naszego stroju jedynie pierwotne błoto chodzące na dwóch nogach, zimne, suche, zgniłe i wydające przy każdym kroku szelest zeschłych liści. Najpiękniejsze materie stają się nam łachmanem; ambra, która wypełniała buduar rozkoszną wonią, nabiera zapachu śmierci i trąci szkieletem; wreszcie jeżeli znajdzie się serce w tym błocie, plujecie w nie wszyscy, nie pozwalacie nam nawet na wspomnienie. Toteż w tej epoce życia czy mieszkamy w bogatym pałacu, pielęgnując pieski, czy też w szpitalu, iskając łachmany, czyż egzystencja nasza nie jest zupełnie jednaka? Kryć swoje siwe włosy pod kraciastą chustką lub pod koronką, zamiatać ulicę miotłą lub stopnie Tuilerii atłasem, siedzieć przy złoconym kominku lub grzać się przy garnku z węglami, przyglądać się egzekucji na placu de la Grève lub iść do opery, czyż to taka różnica?
— Aquilina mia, nigdy tak mądrze nie mówiłaś w swojej desperacji — odparła Eufrazja. — Tak, kaszmiry, weliny, perły, złoto, jedwab, zbytek, wszystko co błyszczy, co się podoba do twarzy jest tylko młodości. Jedynie czas mógłby mieć rację przeciw naszym szaleństwom, ale szczęście nas rozgrzesza. Śmiejecie się z tego, co mówię — rzekła, rzucając dwóm przyjaciołom jadowite spojrzenie. — Czy nie mam racji? Wolę raczej umrzeć z rozkoszy niż z choroby. Nie mam ani manii wiecznego trwania, ani zbytniego szacunku dla rodzaju ludzkiego, wedle tego, co Bóg z nim wyprawia! Dajcie mi miliony, schrupię je; nie schowałabym ani centyma na przyszły rok. Żyć, aby się podobać i panować, oto wyrok, jaki głosi każde uderzenie mego serca. Społeczeństwo przyznaje mi słuszność; czyż nie zasila wciąż mego marnotrawstwa? Czemu dobry Bóg daje mi co rano rentę od tego, co wydam przez wieczór? Po co budujecie nam szpitale? Nie postawił nas chyba między dobrem a złem po to, abyśmy wybierali to, co nas rani lub nudzi; byłabym tedy bardzo głupia, gdybym się nie bawiła.
— A drudzy? — rzekł Emil.
— Drudzy? Ba! Niech sobie radzą. Wolę śmiać się z ich cierpień niż musieć płakać nad moimi. Wzywam mężczyzn, niech spróbują mi zrobić najmniejszą przykrość.
— Cóżeś ty wycierpiała, aby myśleć w ten sposób? — spytał Rafael.
— Ja? Porzucono mnie dla spadku! — rzekła, przybierając pozę uwydatniającą wszystkie jej uroki. — A wszakże trawiłam noce i dnie na pracy, aby wyżywić mego kochanka! Nie dam się już złapać na żaden uśmiech, na żadną obietnicę, chcę zrobić z mego życia jedynie długi karnawał.
— Ależ — wykrzyknął Rafael — czy szczęście nie płynie z duszy?
— Ba! — odparła Akwilina — czy to nic widzieć się podziwianą, otoczoną pochlebstwem, tryumfującą nad wszystkimi kobietami, nawet najcnotliwszymi, miażdżyć je naszą pięknością, naszym bogactwem? Zresztą żyjemy więcej w jednym dniu niż poczciwa kumoszka w dziesięć lat; to rozstrzyga wszystko.
— Czy kobieta wyzuta z cnoty nie jest wstrętna? — rzekł Emil do Rafaela.
Eufrazja obrzuciła go spojrzeniem żmii i odparła z akcentem niezrównanej ironii:
— Cnota! Zostawiamy ją brzydkim i ułomnym. Cóż by miały inaczej te biedactwa?
— Zamilcz — wykrzyknął Emil — nie mów o tym, czego nie znasz.
— A, nie znam! — odparła Eufrazja. — Oddawać się całe życie obmierzłemu człowiekowi, wychowywać dzieci, które nas opuszczą i mówić im „Dziękuję”, kiedy nas godzą w serce: oto cnoty, jakie nakładacie kobiecie; i jeszcze aby ją nagrodzić za jej wyrzeczenie, narzucacie jej męczarnie, starając się ją uwieść; jeżeli się oprze, kompromitujecie ją. Ładne życie! Lepiej już zostać wolną, kochać tych, którzy nam się podobają i umrzeć młodo.
— Nie obawiasz się zapłacić za to kiedyś?
— Więc cóż! — odparła. — Zamiast mieszać uciechy ze zgryzotami dzielę moje życie na dwie połowy: młodość niezaprzecznie wesoła no i jakaś tam niepewna starość, w czasie której wycierpię się do syta.
— Ona nie kochała — rzekła Akwilina głębokim tonem. — Nie zrobiła nigdy stu mil, aby pochłonąć z najwyższą rozkoszą jedno spojrzenie i jedną odmowę; nie wiązała życia do włoska, ani nie próbowała zakłuć sztyletem kilku ludzi po to, by ocalić swego pana, swego władcę, swego Boga... Dla niej miłość to był ładny oficerek.
— Ech, ty, la Rochelle — odparła Eufrazja — miłość jest jak wiatr, nie wiemy, skąd przychodzi.
Uwagi (0)