Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖
Trylogia Księżycowa to najsłynniejsze dzieło Jerzego Żuławskiego, prozaika, poety, dramaturga i eseisty tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. W jej skład wchodzą trzy tomy: Na srebrnym globie, Zwycięzca i Stara Ziemia.
Żuławski przedstawia historię pierwszych ludzi na Księżycu oraz kolejnych pokoleń, które Ziemię znają tylko z legend. W powieściach porusza kwestie tworzenia się kultu religijnego, postrzegania bóstwa i konfrontacji z nim, przestrzega przed realizowaniem utopijnych wizji przyszłości. Żuławski ściera swój świat z różnymi problemami natury filozoficznej, teologicznej i socjologicznej. Choć autor ulega dekadenckiemu nastrojowi epoki, niektóre z poruszanych kwestii i dzisiaj wydają się niepokojąco bliskie…
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski (gdzie za darmo czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Ten towarzysz czuł się zupełnie zadowolonym ze swego losu w klatce i zabrał nawet na wyłączną własność obie huśtawki, przeskakując ustawicznie z jednej na drugą. Roda próbował się z nim porozumieć, zrazu mową i na migi, on jednakowoż słów wysłuchał, grymasy czyniąc nieprzystojne, a w końcu skoczył mędrcowi na kark i począł gwałtownie grzebać w jego rozwichrzonej czuprynie.
Uznali go tedy za istotę zwierzęcego rodzaju mimo pewnego do człowieka podobieństwa. To towarzystwo jednak jeszcze więcej ich upokarzało, zwłaszcza że zmuszeni byli, by nie cierpieć głodu, jeść z jednej misy z tym przedziwnym potworkiem.
Około południa nareszcie, po długim milczeniu, Mataret zagadnął mistrza, poglądając mu ukradkiem w oczy:
— I cóż? Ziemia jest zamieszkana?!
Roda pochylił głowę.
— Nie czas na kpiny. W każdym razie wszystkiemu ty jesteś winien, bo przez ciebie tutaj jesteśmy.
— Nie wiem... Gdybyś się ty nie był upierał przy swoim zdaniu, że Zwycięzca nie z Ziemi pochodzi...
— To jeszcze nie jest pewne — bąknął mistrz, aby resztki honoru salwować435.
Mataret roześmiał się gorzko.
— Mniejsza z tym — rzekł po chwili. — Omyliłeś się czy omyliliśmy się obaj, mniejsza z tym. Chwilami gotów jestem ja sam przypuszczać jeszcze, że chyba skądinąd Zwycięzca przybył na Księżyc, bo przecież jest człowiekiem rozumnym, a z tymi dogadać się nie można. Za co oni nas mają?
— Bo ja wiem?
— A ja sądzę, że się domyślam. Uważają nas po prostu za zwierzęta czy co... Wszak widzisz sam, jak się nam przyglądają.
Roda chodził po klatce na grzbiecie osła, rzeczywiście, jak mały lewek uwięziony, bujną grzywą potrząsając. Gniew, rozpacz, wstyd, oburzenie dławiły go tak, że słowa nie mógł ze siebie wydobyć. A Mataret szydził, jak gdyby się znęcać chciał nad nim.
— Spróbuj skoczyć na huśtawkę — mówił — i wywiń koziołka, jak ten zwierzak kosmaty; zobaczysz, jak się ci ludzie ucieszą! Wszak oni na to czekają. Jeśli jeszcze zaryczysz pięknie i język wystawisz, gotowi ci dać garść owoców, które by się naprawdę przydały, bo głodni jesteśmy. To bydlę czterorękie zjadło wszystko, co tu było.
Roda nagle przystanął.
— A wiesz ty, mnie się zdaje...
Urwał.
— Co takiego?
— Może oni nas... karzą? Może oni się domyślają, żeśmy wóz Zwycięzcy ukradli? Wszak mogli go znaleźć tam, w piasku...
Mataret zmarszczył brwi.
— Tak, to byłoby najgorsze. Wtedy nie mielibyśmy już nadziei...
— A przecież ty jesteś winien temu, jak zawsze — ty! Po co dawałeś tym ludziom do zrozumienia, żeśmy przybyli z Księżyca? Trzeba było udać...
— Co udać? Co?!
— O, Ziemskie Potęgi! — jęknął Roda, z dziecięcego jeszcze nawyku wzywając mocy, wśród ludu na Księżycu za boską uważanej — cóż my teraz poczniemy?
Mataret ruszył ramionami; rzeczywiście nie miał pojęcia, jak wyjść z tego nad wyraz okropnego położenia.
Stali obaj zadumani i zatroskani. Małpa, towarzysząca im w klatce, zbliżyła się także, starając się postawę ich naśladować. Ale ta nieruchomość dziwotworów znudziła któregoś z widzów, więc rzucił w nos Rodzie pestkę daktyla, a gdy to nie pomogło, począł go łaskotać kawałkiem trzciny i kłuć przeważnie tam, gdzie małpy prawdziwe zwykle ogon miewają.
Hafid pozwalał na takie poufałości jedynie tym, którzy osobno za to płacili, a że tym razem był to chłopak, za grosz jeden mieszkańcom klatki się przypatrujący, więc wpadł w gniew i napastnika kawałkiem powroza przegonił.
W ogóle Arab nie był dzisiaj w dobrym humorze. Interes wprawdzie szedł doskonale i w pół dnia wróciły mu się nie tylko pieniądze na kupno klatki i wynajęcie osła wydane, ale nadto napchane miał dobrze obie kieszenie. Z tej strony tedy nie było powodu do zmartwień. Chodziło o co innego.
Hafid miał wrodzony i nieprzezwyciężony wstręt do obcowania z władzami i w ogóle z istotami rodzaju ludzkiego, przedstawiającymi porządek publiczny, a niejasne przeczucie mówiło mu, że wcześniej czy później zawezwą go i poczną rozpytywać, skąd przyszedł do posiadania krasnoludków i jakim prawem je w mieście pokazuje. O tym nie myślał był z góry, a teraz czuł już, że coś niedobrego się święci. Przyjaciel jego, przewoźnik, człek bardzo rozumny, pokręcił był głową dziś rano, gdy się on na targ wybierał, a policjant, stojący zwykle na rogu placu, coś nazbyt długo patrzył w jego stronę.
Ostatecznie więc Hafid chciał się pozbyć zdobyczy i kłopotu jak najprędzej, to znaczy sprzedać obu karlików, ale jak na złość kupiec się nie trafiał. W dzielnicy, po której się z klatką włóczył, mieszkali ludzie sami nie mający do zbytku na swe potrzeby, a w sąsiedztwo wielkich i lśniących hoteli, gdzie przesiadują cudzoziemcy bogaci, Hafid jakoś nie śmiał się zapuszczać.
I tak namyślał się już, co zrobić, czy podarować komu tych małpoludzi, czy też wieczorem utopić ich w Nilu, bo przecież na oazę brać ich ze sobą zgoła sensu nie było — kiedy zobaczył jakiegoś dostojnego pana o siwej głowie, co szedł z wolna na plac zadumany. Pan Benedykt to był, który umyślał kupić dla Azy, odjeżdżającej nazajutrz, wielki kosz owoców i wyrachował, że taniej mu to wypadnie, jeśli sam się na targ uda, nie dowierzając służbie niesumiennej.
Hafid, zoczywszy go, zaczął wołać we wszystkich nieznanych mu językach, to znaczy wydawać dźwięki, które według jego przekonania oznaczały w tych mowach osoby godne i poważne. Pan Benedykt zauważył Araba i zbliżył się doń w myśli, że ma banany na sprzedaż.
Zdumiał się, zobaczywszy klatkę z zamkniętymi w niej ludźmi i małpą.
— Co to jest? — zapytał.
Hafid zrobił tajemniczą minę.
— O, panie! To są... to są takie istoty...
— Jakie istoty?
— Bardzo rzadkie.
— Skąd to masz?
— O, panie! Gdybym ci zaczął opowiadać trudy, z jakimi walczyć musiałem dla zdobycia tych dwóch niby-ludzi, trawa by porosła świeża wokoło nas, a my byśmy się jeszcze z miejsca nie ruszyli, ty słuchając, ja mówiąc ciągle!
— Więc mów krótko: gdzie to żyje?
— O, panie! W sercu Sahary, w piaskach, po których samum się jeno przechadza, jest oaza pewna, ludzkim okiem dotąd niewykryta! Ja i dromader mój wierny byliśmy pierwszymi, którzy tam...
— Nie łżyj. Gdzie tych karlików znalazłeś?
— Panie, kup ich ode mnie.
— Czyś ty oszalał?
— Oni są naprawdę bardzo pocieszni. Mnóstwo sztuk umieją, tylko teraz zmęczeni są trochę, więc ich nie chcę pokazywać. Ten z dużymi włosami wywija koziołki na huśtawkach, a tamten łysy udaje, że umie czytać, naśladując zupełnie człowieka! Aż się małpa śmieje, z którą są w wielkiej przyjaźni...
Panu Benedyktowi zaświtała jakaś myśl w głowie.
— Czy myślisz, że wyuczyliby się oni służby w pokoju?
— O, doskonale! U mnie w domu zamiatają izbę i babce mojej czyszczą buty, która wprawdzie boso chodzi, ale tylko przez upór, bo ja jej niczego nie żałuję. Stara jest...
— Nie pleć!
— O, panie! Będę milczał jak grób, jeśli ci się to spodoba.
— Do stołu usługiwać by umieli?
— Jak najlepszy lokaj w Old-Great-Cataract-Palace, który zresztą jest moim przyjacielem i może poświadczyć...
— Ile chcesz za tych małpoludzi?
— O, panie, gdybym trud mój chciał obliczyć...
— Mów, tylko prędko.
Hafid wymienił jakąś sumę i po półgodzinnym targu zgodził się odstąpić swą zdobycz za dziesiątą część żądanej początkowo ceny. Pan Benedykt zapłacił, a Arab schował przede wszystkim pieniądze w zanadrze, po czym, przygotowawszy dwie pętle z powroza, otworzył klatkę i zaczął łapać wystraszonych Księżyczan. Wreszcie udało mu się to. Uwiązał każdemu postronek do nogi i wysadziwszy ich na ziemię, wetknął końce w rękę pana Benedykta.
— Niech cię Bóg błogosławi, panie! — rzekł, zabierając się do odejścia.
— Czekaj! Czekaj! Przecież ja ich tak nie powiodę! Musisz mi ich zanieść do hotelu.
Hafid potrząsał głową.
— O tym nie było mowy, panie! Ja nie mam już czasu.
To mówiąc, popędził osła i zniknął w tłumie, rad, że się pozbył za dobry grosz niebezpiecznego nabytku.
Zgraja ulicznej gawiedzi otoczyła zakłopotanego pana Benedykta. Nie wiedział on, co począć. Nagabywano zewsząd karlików, zalęknionych znów niepewnością swego losu, i śmiano się, gdy ich nowy właściciel kijem groził napastnikom. Rozpoczęła się naokoło gonitwa, wśród której niepodobna się było naprzód posunąć.
Pan Benedykt po pewnym czasie, nie mogąc sobie dać rady, zaczął obiecywać obskakującym go wyrostkom dobry napiwek, byle mu tylko potworków do hotelu zawiedli. Ale ci — rozbawieni — udawali, że się ich boją, i uciekali z krzykiem, gdy tylko któremu z nich chciał wetknąć postronki w rękę.
Rad nierad, ruszył ku hotelowi, wiodąc sam owych człowieczków, odprowadzany tłumem dzieci, uliczników i podmiejskiej gawiedzi.
Po drodze wstąpił jeszcze do magazynu strojów dziecięcych i wybrawszy dla swych pupilów aksamitne spodenki i bluzki marynarskie ze złotymi galonami, kazał ich zaraz przestroić. Gdy się z tak ubranymi członkami Bractwa Prawdy pokazał znów na ulicy, radość pospólstwa, czekającego nań cierpliwie, nie miała po prostu granic. Szczególniej zachwycał ich Mataret z łysą czaszką, w szerokiej, białej kryzie na szyi. Bawili się również i Rodą, rzucającym obłąkane z wściekłości spojrzenia naokół.
I tak szli w tryumfie zgrają całą ku hotelowi, gdzie Aza mieszkała.
Z przygasłym cygarem w zębach spoza rozłożonej szerokiej gazety poglądał Grabiec przez okna rozwarte na tłum przed kawiarnią. Niedopita filiżanka wystygłej już kawy czarnej stała przed nim; w ręce, niedbale wspartej na marmurowej płycie stołu, obracał bezmyślnie próżny kieliszek z koniaku. Wysokie czoło, w dużą łysinę na szczycie wspaniale sklepionej czaszki przechodzące, pokrywała mu od skroni sieć zmarszczek drobnych i ruchliwych — dolna część dziwnie zmiętej twarzy ginęła w długiej jasnej brodzie. Usta jeno błyszczały spod nikłych wąsów — pełne, młodzieńcze, niespokojne, kłócące się wyrazem z przygasłymi na pozór oczyma, w których zimnym stalowym błysku znać jednak było spod znużenia wyglądającą niepożytą moc i upartą — jak gdyby uśpioną.
Gazety nie czytał już od dawna, choć trzymał ją ciągle w ręku, może, by się od spojrzenia zasłonić lub przedzielić papierową ścianą od siedzącego przy stoliku towarzysza. Wzrok jego obojętny błądził po strojnych, śmiejących się damach, które w towarzystwie mężczyzn otaczały małe stoliki przed kawiarnią rozstawione, lub szedł dalej na drugą stronę gazonami zasłanego placu, gdzie przed ogromnym i obrzydliwie ozdobnym pałacem gry ruch się już wszczynał popołudniowy. Po szerokich wschodach, kilkoma błyszczącymi mosiężnymi poręczami przedzielonych, szli po wzorzystym chodniku w górę, chyłkiem, drobni gracze z niewielkimi snadź sumkami w kieszeni, wybierający z umysłu436 tę wczesną porę, kiedy ich jeszcze nie będzie krępowała obecność nababów, rzucających całe majątki na sukno zielone. Przez natłok spacerujących w dole przeciskali się też, nie patrząc na boki, szulerzy zawodowi, opętani, zaledwie śniadanie w pośpiechu przełknąwszy, aby nie stracić czasu drogiego i tej chwili, która właśnie może szczęście przynieść. Kilka automobilów zatrzymało się przed portalem; między wysiadającymi Grabiec poznał niektórych stałych i poważnych bywalców domu gry, co przybywali wcześniej, aby im ulubionych miejsc nie zajęto. Lokaje stali na schodach znudzeni, rozmawiając półsłówkami ze sobą.
Co chwila wstawał też ktoś od stolików przed kawiarnią i odchodził w stronę szerokich wschodów. Czasem młodzieniec jakiś ozdobny i wymuskany, częściej emeryt dostojny lub która z dam, śledzących badawczymi oczyma tych, co mają obficie złotem nabite kieszenie. Te poławiaczki kruszcu już wygranego poznać można było na pierwszy rzut oka między szulerkami spieszącymi, aby szczęścia przy czarodziejskich stołach na własną rękę próbować: szły wolno, ociągając się, a chociaż zbyt wartość swoją targową znały i ceniły, aby zachęcać łaskawym spojrzeniem przechodniów, to jednak wyraz ich twarzy i ruch cały mówiły niemylnie, że nie są płochliwą zwierzyną, zwłaszcza dla chcących i mogących złoto sypać myśliwców.
Grabiec wodził po przechodniach wzrokiem roztargnionym, który zdawał się jeno w przelocie dotykać głów ludzkich tak obojętnie, jakby to drzewa były lub toczące się z góry kamienie. Czasem na jedno mgnienie oka zatrzymywał wzrok na twarzy jakiejś niby senatorskiej, na jakiejś niby rycerskiej postaci — i wiódł okiem znowu dalej z wyrazem zawodu po tłumie kobiet strojnych i głośno się śmiejących, po tym mrowiu ludzkim, dziwnie ze siebie i z życia zadowolonym — jeno usta wyginały mu się ledwo dostrzegalnym, wzgardliwym uśmiechem, który z wolna tak do warg jego przyrastał, że w końcu wyglądał już jakby przyrodzone skrzywienie.
— Co pan sądzi o współczesnej literaturze?
Drgnął z lekka, jakby mu owad niemiły usiadł na twarzy. W zamyśleniu zapomniał był prawie zupełnie o nieproszonym towarzyszu, który siedział naprzeciw niego, po drugiej stronie stolika. Średniego wzrostu, pękaty, z obrzydliwą głową żydowską na cienkim karku, trzymał w piegowatych i brylantami ustrojonych palcach zeszyt jakiegoś tygodnika i nachylał się poufale przez stół, patrząc z godnością wyłupiastymi i rybimi trochę oczyma spoza grubych szkieł, na śmiesznie garbatym, czerwonym nosie osadzonych. Rzadkie, tłuste włosy zaczesane miał na przód głowy z widocznym zamiarem ukrycia pod nimi pryszczów pokrywających łysinę — mięsiste i naprzód podane, choć wąskie wargi poruszały mu się jeszcze, jak gdyby powtarzał po cichu i przeżuwał dopiero wypowiedziane pytanie.
— Nic nie sądzę, panie Halsband — odparł Grabiec po chwili, zmuszając się do tonu towarzyskiej uprzejmości.
Żyd odrzucił tygodnik i gestykulując żywo rękoma, począł mówić głosem gardłowym z charakterystycznym akcentem,
Uwagi (0)