Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
— Tak samo urządziliśmy jedno pole podczas manewrów w okolicy Pisku — odezwał się Szwejk rozglądając się dokoła. — Był tam z nami jeden pan arcyksiążę, ale to był pan bardzo sprawiedliwy, bo gdy ze względów strategicznych włóczył się ze sztabem swoim po polu obsianym zbożem, to tuż za nim jechał adiutant, który całą wyrządzoną szkodę szacował. Niejaki Picha, gospodarz wiejski, nie umiał się cieszyć z takich wysokich odwiedzin i nie przyjął od urzędu skarbowego osiemnastu koron odszkodowania za pięć morgów stratowanego zboża, chciał się prawować i dostał za to, panie oberlejtnant, osiemnaście miesięcy. A ja sądzę, panie oberlejtnant, że właściwie powinien się był cieszyć, że ktoś z domu cesarskiego przebywał na jego gruncie. Inny gospodarz, trochę sprytniejszy, byłby wszystkie swoje dziewuchy poubierał w białe suknie jako druhny, byłby im powkładał w ręce bukiety i porozstawiał je na swoich gruntach, żeby witały dostojnego pana. Czytałem kiedyś o wielkim władcy indyjskim, którego poddani tak samo pozwalali się tratować takiemu słoniowi.
— Co wy wygadujecie, Szwejku? — wołał na niego z konia porucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że mówię o słoniu, który na swoim grzbiecie dźwigał tego władcę, o którym czytałem.
— Bardzo dobrze, mój Szwejku, że umiecie wszystko należycie wytłumaczyć — rzekł porucznik Lukasz i ruszył żwawiej ku czołu kolumny.
Kolumna rwała się coraz bardziej. Żołnierze, nie przyzwyczajeni do maszerowania po długim wypoczynku w pociągu i obarczeni pełnym ekwipunkiem polowym, czuli zmęczenie i ból w ramionach i każdy chciał sobie ulżyć, jak umiał. Przekładali karabiny z ramienia na ramię, większość nie niosła ich już na pasie, ale taszczyła je niedbale jak jakie widły czy grabie. Niejeden myślał, że mu będzie lepiej, gdy pójdzie miedzą lub rowem, gdzie grunt pod nogami wydawał im się bardziej miękki niż na zakurzonej szosie.
Ludzie szli przeważnie z głowami pochylonymi ku ziemi i wszyscy mieli wielkie pragnienie, bo chociaż słońce już zaszło, było tak samo duszno i parno jak w południe, a żaden z żołnierzy nie miał ani kropli wody w manierce. Był to pierwszy dzień marszu, a ta niezwykła sytuacja, będąca jakby wstępem do coraz większych udręk, osłabiała wszystkich coraz bardziej i przygnębiała. Przestali też śpiewać i zaczęli w rozmowach ze sobą zgadywać, jak też może być daleko do Turowej-Wolskiej i gdzie się będzie nocowało. Niektórzy siadali na chwilę w rowie, a dla zamaskowania tego kradzionego odpoczynku zdejmowali obuwie i na pierwsze spojrzenie wywierali wrażenie ludzi, którzy źle owinęli stopy onuckami i teraz poprawiają je, aby im nie przeszkadzały w marszu. Inni znowu skracali lub podłużali pasa od karabinu, zdejmowali plecaki i przekładali w nich swoje rzeczy, jakby im chodziło o równomierny rozkład ciężaru na oba ramiona. Gdy porucznik Lukasz zbliżał się do nich, wstawali i meldowali, że coś ich tam uwierało i że trzeba było poprawić. Oczywiście najczęściej wpędzali ich z powrotem do szeregu plutonowi lub kadeci, gdy z daleka widzieli nadjeżdżającego porucznika Lukasza.
Mijając ich, porucznik Lukasz dość grzecznie zachęcał do dalszego maszerowania mówiąc, że do Turowej-Wolskiej już tylko trzy kilometry, a tam będzie odpoczynek.
Tymczasem zbudził się i oprzytomniał podporucznik Dub, podrzucany na wszystkie strony sanitarną dwukółką, na której go ulokowano. Nie oprzytomniał wprawdzie na dobre, ale zdołał się już usadowić i wychylić z wózka. Zaczął krzyczeć na sztab kompanii, który maszerował sobie swobodnie w pobliżu, ponieważ wszyscy, począwszy od Balouna aż po Chodounskiego, poukładali swoje toboły na dwukółkach. Tylko Szwejk kroczył statecznie z plecakiem na ramionach i z karabinem zawieszonym po dragońsku na piersi. Palił fajkę i śpiewał:
Dalej niż na pięćset kroków przed podporucznikiem Dubem wznosiły się nad szosą chmury kurzu, otaczające żołnierzy gęstą mgłą. Podporucznik Dub, który odzyskał tymczasem swój zapał wojenny, wychylił się z dwukółki i zaczął ryczeć w te kłęby kurzu:
— Żołnierze! Nasze wzniosłe zadanie jest trudne! Oczekują nas ciężkie marsze, najróżniejsze niedostatki, braki wszystkiego i różne udręki! Ale z całkowitym zaufaniem oczekuję od was dowodów wytrwałości, pokażcie, jaką macie silną wolę!
— Ach, ty wole! — zrymował Szwejk.
Podporucznik Dub improwizował dalej:
— Dla was, żołnierze, żadna przeszkoda nie jest tak wielką, byście nie zdołali jej pokonać! Jeszcze raz, żołnierze, powtarzam wam, że nie prowadzę was ku zwycięstwu łatwemu. Twardy to dla was będzie orzech do zgryzienia, ale wy go zgryziecie! A dzieje wieków głosić będą waszą chwałę!
— Nabierz wody w gębę, bo dostaniesz w pałę... — deklamował Szwejk.
A podporucznik Dub jakby usłyszał, jakby napił się letniej wody, wychylił się z dwukółki i ze spuszczoną głową zaczął wymiotować na zakurzoną szosę i dopiero gdy mu trochę ulżyło, wrzasnął z całej siły:
— Żołnierze, naprzód! — Natychmiast wszakże opadł z powrotem na tobołek telegrafisty Chodounskiego i spał bez przerwy aż do Turowej-Wolskiej, gdzie go wreszcie zbudzono i ściągnięto z wozu na rozkaz porucznika Lukasza, który miał z nim uciążliwą i długą rozmowę. Podporucznik otrzeźwiał ostatecznie tak dalece, że zdołał oświadczyć:
— Logicznie rzecz biorąc zrobiłem głupstwo, ale naprawię je w obliczu nieprzyjaciela.
Musiał jednak nie być jeszcze całkiem trzeźwy, bo odchodząc do swego oddziału, rzekł do porucznika Lukasza:
— Jeszcze wy mnie nie znacie, ale poznacie mnie!
— Niech pan się poinformuje u Szwejka o tym wszystkim, co pan wyrabiał.
Przed udaniem się więc do swego oddziału, podporucznik Dub poszedł do Szwejka, którego znalazł w towarzystwie Balouna i sierżanta rachuby Vańka.
Baloun opowiadał właśnie o tym, że u siebie w młynie miewał zawsze butelkę piwa w studni i że piwo było takie zimne, aż zęby drętwiały. I w innych młynach wszędzie zapijano takim piwem gomółki, ale on w żarłoczności swojej, za którą teraz Pan Bóg go karze, zjadł po gomółkach jeszcze porządny kawał mięsa. A teraz oto sprawiedliwość boża ukarała go ciepłą, zaśmierdłą wodą ze studni w Turowej-Wolskiej, do której to wody żołnierze dla zabezpieczenia się przed cholerą wsypywać musieli kwas cytrynowy, rozdany im przed chwilą, gdy plutony fasowały wodę ze studzien. Baloun wyraził przekonanie, że ten kwas cytrynowy jest chyba na to tylko, żeby w ludziach wzbudzać tym większy apetyt. Nie można co prawda zaprzeczyć, że w Sanoku trochę się pożywił, co więcej, że oberlejtnant Lukasz podarował mu połowę porcji cielęciny, którą Baloun przyniósł dla niego z brygady, ale swoją drogą jest to rzecz okropna, iż jedzenia jest tak mało, bo przez całą drogę był przekonany, że gdy przybędą gdzieś na nocleg, to dostaną porządną kolację. Był o tym przekonany tym bardziej, że kucharze nabierali wody do kotłów; zaraz też poszedł do kuchni przepytać się co i jak, ale mu odpowiedzieli, że tymczasem kazano naczerpać wody, ale za chwilę może przyjść rozkaz, że wodę trzeba wylać.
W tej właśnie chwili zbliżył się do nich podporucznik Dub, a ponieważ nie miał zwykłej pewności siebie, więc zapytał:
— Rozmawiacie sobie?
— Rozmawiamy sobie, panie lejtnant — odpowiedział w imieniu wszystkich Szwejk. — Bawimy się wesoło, bo zawsze najlepiej jest dobrze się bawić. Właśnie rozmawiamy o kwasie cytrynowym. Bez przyjemnej rozmowy żaden żołnierz wytrzymać nie może, jako że przy rozmowie zapomina się o trudach wojennych.
Podporucznik Dub wezwał Szwejka, żeby mu towarzyszył kawałek drogi, bo ma go o coś zapytać. Kiedy oddalili się od reszty żołnierzy, rzekł do niego bardzo niepewnym głosem:
— A czy nie rozmawialiście o mnie?
— Bynajmniej, panie lejtnant, nic podobnego, tylko rozmawialiśmy o kwasie cytrynowym i o mięsie wędzonym.
— Oberlejtnant Lukasz mówił mi, że niby coś wyrabiałem, a wy, Szwejku, macie o tym jakoby wiedzieć.
Szwejk z wielką powagą i z naciskiem odpowiedział:
— Nic takiego pan nie wyrabiał, panie lejtnant, był pan tylko z wizytą w pewnym domu rozpusty. Ale to musiało być przez pomyłkę. Blacharza Pimpra z Koziego Placyku też zawsze musieli szukać, gdy wybierał się do miasta po blachę, i znajdowali go w takim samym lokalu albo „U Szuhów”, albo „U Dvorzaków”, jak ja znalazłem pana lejtnanta. Na dole była kawiarnia, a na górze w naszym przypadku były dziewczyny. Pan lejtnant widać nie bardzo się orientował, gdzie się znajduje, ponieważ było bardzo gorąco, a gdy człowiek nie jest przyzwyczajony do picia, to przy takim gorącu upije się nawet zwykłym arakiem, nie tylko jarzębiakiem jak pan, panie lejtnant. Więc otrzymałem rozkaz wręczenia panu zaproszenia na konferencję, która miała się odbyć przed wyruszeniem w pole, no i znalazłem pana podporucznika u tej dziewczyny na górze. Skutkiem tego gorąca i tego jarzębiaka pan mnie wcale nie poznał i leżał pan tam na kanapie rozebrany. Wcale pan tam nic nie wyrabiał i nie mówił pan: „Wy mnie jeszcze nie znacie”. Taka rzecz może się przytrafić każdemu, gdy jest tak gorąco. Niejeden lata za takimi przygodami jak opętany, drugiemu przytrafi się taka rzecz jak ślepej kurze ziarno. Gdyby pan był znał, panie lejtnant, starego Vejvodę podmajstrzego, toby pan wiedział, co się może stać człowiekowi na tym świecie. Postanowił on mianowicie, że nie będzie używał żadnych napojów, którymi można się upić. Więc kazał sobie nalać jeszcze jednego na drogę i ruszył w świat na poszukiwanie tych napojów bez alkoholu. Najpierw zatrzymał się w gospodzie „Na Przystanku”, kazał sobie podać ćwiarteczkę wermutu i nieznacznie zaczął przepytywać gospodarza, co też pijają ci niby abstynenci. Całkiem słusznie wyrozumował, że czysta woda byłaby nawet dla abstynentów napojem okrutnym. Gospodarz wytłumaczył mu tedy, że abstynenci piją wodę sodową, limoniadę, mleko, a następnie wina bez alkoholu, napoje chłodzące i podobne rzeczy czyste. Z tego wszystkiego najbardziej przemówiły do przekonania tego Vejvody owe wina bez alkoholu. Zapytał potem, czy istnieją wódki bez alkoholu, wypił jeszcze jedną ćwiarteczkę, porozmawiał z gospodarzem o tym, że to doprawdy grzech schlać się zbyt często, na co gospodarz mu odpowiedział, że wszystko na świecie znieść potrafi, tylko nie pijanego człowieka, który uchla się, Bóg wie gdzie, i do niego przyjdzie wytrzeźwieć przy flaszeczce wody sodowej i jeszcze zrobi piekło. „Schlaj się u mnie — powiada szynkarz — to cię będę uważał za swego, ale jak się upijesz gdzie indziej, to cię znać nie chcę”. Stary Vejvoda dopił swoje i poszedł dalej, aż dotarł, panie lejtnant, na Plac Karola do handlu win, w którym bywał już dawniej, i pytał, czy nie mają win bez alkoholu. „Win bez alkoholu nie mamy, panie Vejvodo — odpowiedzieli mu — ale gdyby pan chciał wermutu albo sherry...” Stary Vejvoda wstydził się odejść bez spożycia czegoś, więc wypił ćwiartkę wermutu i ćwiartkę sherry, a podczas gdy siedział i pił, zapoznał się, panie lejtnant, z pewnym człowiekiem, który też był abstynentem. Pogadali ze sobą, wypili jeszcze po ćwiartce i wreszcie ten nowy znajomy wygadał się, że wie, gdzie mają wina bez alkoholu. „Jest to przy ulicy Bolzano, schodzi się tam po schodach na dół i mają tam gramofon”. Za tę dobrą wiadomość pan Vejvoda zafundował całą butelkę wermutu, a potem ruszyli obaj na ulicę Bolzano, gdzie to się schodzi po schodach na dół i gdzie mają gramofon. I rzeczywiście, tam podawano tylko wina owocowe bez alkoholu. Najpierw każdy z nich kazał sobie podać pół litra wina agrestowego, potem pół litra wina porzeczkowego bez alkoholu, aż zaczęło im się robić ciepło po tych wszystkich wermutach i sherry, które przedtem wypili, więc dalejże hałasować i domagać się urzędowego potwierdzenia, że to wino, co piją, jest rzeczywiście bez alkoholu. Bo oni są abstynenci, a jeśli nie przedstawią im takiego zaświadczenia, jakiego żądają, to wszystko porozbijają w drobne kawałki razem z gramofonem. Potem policjant musiał ich obu taszczyć po tych schodach na górę, żeby ich wywlec na ulicę Bolzano. Trzeba ich było wsadzić do plecionki i zamknąć w areszcie i obaj jako abstynenci zostali skazani za pijaństwo.
— Czemu wy mi o tym opowiadacie! — krzyknął podporucznik Dub, który podczas tego opowiadania wytrzeźwiał ostatecznie.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to właściwie nie ma nic do rzeczy, ale ponieważ się tak zgadało...
Podporucznikowi Dubowi wydało się w tej chwili, że Szwejk obraził go znowu, a ponieważ odzyskał tymczasem pełnię swej samowiedzy, więc krzyknął na niego:
— Ty mnie poznasz kiedyś! Jak stoisz?
— Posłusznie melduję, że stoję źle, bo zapomniałem, posłusznie melduję, złożyć pięty do kupy. Zaraz się zrobi.
Szwejk stanął jak najpoprawniej, według przepisu. Podporucznik Dub zastanawiał się, co by tak jeszcze powiedzieć, ale wreszcie zdobył się tylko na uwagę:
— Ty się, uważasz, pilnuj, żebym ci tego nie musiał drugi raz powtarzać. — I starym swoim zwyczajem dodał: — Ty mnie jeszcze nie znasz... — i dla odmiany dokończył: — Ale ja cię znam.
Oddalając się od Szwejka, podporucznik Dub pomyślał o pedagogicznym wpływie na niego:
„Kto wie, czy nie byłbym na niego wpłynął lepiej, gdybym mu powiedział: ja cię, drabie, już dawno znam z twej złej strony”.
Potem podporucznik Dub zawołał swego służącego Kunerta i kazał mu się postarać o dzban wody.
Ku czci Kunerta trzeba powiedzieć, że bardzo długo szukał po Turowej-Wolskiej i dzbana, i wody.
Udało mu się wreszcie ukraść księdzu plebanowi dzban, napełnił go wodą z pewnej studni, całkiem zabitej deskami. W tym celu musiał oczywiście wyrwać kilka desek, ponieważ studnia była zabita nimi jako podejrzana, że ma wodę tyfusową.
Podporucznik Dub wypił wszakże cały dzban wody bez jakiejkolwiek szkody dla zdrowia, czym potwierdził prawdziwość przysłowia:
— Dobry wieprz i na wodzie się upasie.
Wszyscy mylili się, oczywiście, przypuszczając, że nocować będą w Turowej-Wolskiej.
Porucznik Lukasz wezwał telefonistę Chodounskiego, sierżanta rachuby Vańka, ordynansa
Uwagi (0)