Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Przekonany jestem, że oni póty dokazywać będą, aż dostaną się do Bastylji nareszcie.
— Dlaczego oddawna ich tam nie zamknięto?
— Co chcesz!... pan kardynał ma jakąś słabość do tych ludzi, czego ja pojąć nie mogę.
— Doprawdy?
— Tak.
— Rocheforcie, powiedz mu tylko to: w oberży pod „Czerwonym gołębnikiem” ci czterej rozmowę naszą wysłuchali; powiedz mu, że, po jego odjeździe, jeden z nich wszedł do mnie i wydarł mi przemocą list bezpieczeństwa, który od kardynała dostałam; powiedz, że kazał uprzedzić lorda de Winter o wylądowaniu mojem w Portsmouth; że ledwie nie obrócili w niwecz całej sprawy mojej, jak to uczynili ze sprawą zapinek djamentowych; powiedz, że z pomiędzy czterech dwóch tylko należy się obawiać: d‘Artagnana i Athosa; trzeci Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse: temu trzeba życie darować, znamy jego tajemnicę, więc może być użytecznym; co się tyczy czwartego, Porthosa, to słaba głowa, zarozumiały i głupi, nie warto się nim zajmować.
— Skądże się tu wzięli wszyscy czterej, bo powinni być w tej chwili pod Roszellą?
— I ja tak myślałam, lecz list, który pani Bonacieux odebrała od Konetablowej i który — była na tyle niemądra — dała mi do przeczytania, przekonał mnie, że są wszyscy w drodze do klasztoru, aby ją porwać.
— Co tu począć, u djabła?
— Cóż ci kardynał polecił co do mnie?
— Kazał zabrać depesze piśmienne lub ustne, wracać pocztą jak najśpieszniej, a skoro się dowie, czego dokazałaś, osądzi, co masz dalej robić.
— Więc ja mam tu pozostać?
— Tutaj, lub gdziekolwiek w tych stronach.
— Czy nie możesz zabrać mnie z sobą?
— Nie; mam rozkaz wyraźny; w okolicy obozu poznanoby ciebie, a to, jak pojmujesz, kompromitowałoby kardynała.
— Będę zatem oczekiwała na dalsze rozkazy tutaj, lub gdzieś niedaleko.
— Powiedz mi tylko, gdzie się obrócisz, ażebym mógł cię znaleźć.
— Prawdopodobnie tu nie będę mogła pozostać. Czy zapomniałeś, że wrogi moje przybędą wkrótce?
— A! to prawda! lecz w takim razie ta mała kupcowa, wymknie się Jego Eminencji.
— Ba! — rzekła milady z uśmiechem, sobie właściwym — pamiętaj, że jestem najlepszą jej przyjaciółką...
— Prawda; mogę zatem powiedzieć kardynałowi, że co do tej kobiety...
— Niech będzie spokojny.
— Nic więcej?...
— Zrozumie on, co to znaczy.
— Domyśli się, że... A teraz, co ja mam zrobić?...
— Wracać jak najprędzej; sądzę, że wiadomości, jakie wieziesz, warte są pośpiechu.
— Mój powóz zepsuł się, gdy wjeżdżałam do Lilliers.
— A to przewybornie!...
— Dlaczegóż?...
— Potrzebuję twojego powozu.
— A jakże ja pojadę?...
— Konno, mój panie.
— Dobrze ci mówić; sto mil przeszło.
— Cóż to wielkiego?
— Ma się rozumieć, że pojadę. A potem?
— Potem, przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był posłuszny.
— Dobrze.
— Masz zapewne przy sobie jakieś pismo od kardynała?
— Mam pełnomocnictwo.
— Pokażesz je przełożonej i dodasz, że przyślesz po mnie dziś albo jutro i że powinnam się udać z osobą, przybywającą w twojem imieniu.
— Dobrze, rozumiem.
— Wyrażaj się ostro do przełożonej, mówiąc o mnie.
— A toż znów po co?
— Jestem przecie ofiarą, prześladowaną przez kardynała. Muszę zyskać zaufanie pani Bonacieux.
— Masz rację. Napisz mi tylko raport dokładny o twoich czynnościach.
— Opowiedziałam ci wszystko; pamięć masz doskonałą, powtórz, coś usłyszał; papier możesz zgubić.
— Masz rację, jak zawsze, chcę tylko wiedzieć, gdzie cię odnaleźć, żeby napróżno w okolicy nie szukać.
— To prawda, poczekajno...
— Może chcesz mapy?
— O, znam te strony doskonałe.
— Byłaś już tutaj kiedy?
— Tu się wychowałam.
— Będziesz zatem oczekiwała?
— Zaraz, zaraz, pomyślę trochę... a!... otóż mam w Armentières.
— Co to jest Armentières?
— Małe miasteczko nad rzeką Lys; w razie czego przeprawię się tylko za rzekę i jestem już zagranicą.
— Ale chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?...
— Ma się rozumieć...
— A wtedy, jak się dowiem, gdzie jesteś?...
— Czy tobie lokaj potrzebny?...
— Nie.
— A czy to pewny człowiek.
— Wypróbowany.
— Zostaw mi go; nie zna go tu nikt, pozostanie w miejscu, skąd się oddalę i doprowadzi cię tam, gdzie będę.
— Mówisz zatem, że oczekiwać będziesz w Armentières? Napisz mi to na kawałku papieru, gdyż boję się zapomnieć; przecie nazwa miasteczka nie może cię skompromitować, wszak prawda?
— Kto wie?... lecz mniejsza o to — rzekła milady, pisząc na półarkuszu papieru — kompromituję się...
— Dobrze — rzekł Rochefort, biorąc papier, któryzłożył i schował w kapelusz — chociażbym go zgubił, zrobię, jak dzieci mają zwyczaj robić: będę powtarzał przez całą drogę: Armentières. Czy to wszystko?
— Tak sądzę.
— Zastanówmy się: Buckingham nie żyje, lub ranny śmiertelnie; rozmowa twoja z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord de Winter zawiadomiony o twojem przybyciu do Portsmouth; d‘Artagnana i Athosa zamknąć w Bastylji; Aramis kochankiem pani de Chevreuse; Porthos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać ci powóz jaknajspieszniej; mojego lokaja zostawić do twego rozporządzenia; zrobić z ciebie ofiarę kardynała, aby przełożona nie powzięła jakich podejrzeń; Armentières nad rzeką Lys. Czy wszystko?
— Doprawdy, kochany hrabio, cudowną masz pamięć. Ale, ale, dodaj jedno jeszcze...
— Co takiego?...
— Zauważyłem prześliczny lasek, dotykający ogrodu klasztornego; powiedz, że wolno mi po nim spacerować, kto wie? może będę zmuszona wyjść tylnemi drzwiami?
— Myślisz o wszystkiem.
— A ty zapominasz o jednej rzeczy...
— O czem?
— Nie pytasz, czy mam pieniądze.
— Ile żądasz?...
— Wszystko, co masz przy sobie.
— Mam około pięciuset pistolów.
— Ja posiadam tyleż; z tysiącem pistolów można wiele dokonać; dalej, wypróżnij kieszenie.
— Oto masz...
— Dziękuję. A ty odjeżdżasz?
— Za godzinę, zjem tymczasem cokolwiek.
— Wybornie... Adieu, hrabio!
— Adieu, hrabino.
— Poleć mnie względom kardynała.
— A ty mnie łasce szatana.
W godzinę potem Rochefort pędził co koń wyskoczy; w pięć godzin mijał Arras. Czytelnicy wiedzą już, jak go d‘Artagnan poznał i jak z tego powodu obawy muszkieterów wzrosły i dodały im podniety do dalszej podróży.
Zaledwie Rochefort wyszedł, pani Bonacieux wbiegła i zastała milady rozpromienioną.
— No cóż — odezwała się — stało się, czegoś się obawiała? dziś wieczorem lub jutro kardynał przyśle po ciebie?
— Kto ci o tem powiedział, moje dziecię?... — zapytała milady.
— Słyszałam z własnych ust tego pana.
— Usiądź tu przy mnie — rzekła milady.
— Już jestem.
— Poczekaj, przekonam się, czy nas kto nie podsłuchuje.
— Na co te wszystkie ostrożności?
— Dowiesz się zaraz.
Milady poszła, otworzyła drzwi, wyjrzała na korytarz, poczem dopiero wróciła i usiadła obok pani Bonacieux.
— Zatem — rzekła — dobrze swoją rolę odegrał?
— Kto taki?
— Ten rzekomy wysłannik kardynała.
— Więc on grał tylko rolę?
— Tak, moje dziecię.
— Więc ten człowiek?...
— Jest moim bratem — rzekła milady, zniżając głos.
— Twoim bratem?... — krzyknęła pani Bonacieux.
— Tobie jednej powierzam tę tajemnicę, moja droga; jeżeli powiesz o niej komukolwiek, zgubisz mnie bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.
— O! mój Boże!
— Powiem ci zaraz, co znaczy to wszystko: brat mój, jadąc tutaj, żeby mnie zabrać gwałtem, jeśliby tego było potrzeba, spotkał w drodze wysłańca kardynała (który także po mnie dążył), i jechał ciągle za nim. Aż nareszcie w miejscu jakiemś pustem i odludnem dobył szpady i zażądał od niego papierów, w jakie był opatrzony; ten chciał się bronić... brat mój go zabił.
— To okropne — rzekła pani Bonacieux, drżąc cała.
— W ten sposób jedynie mógł zdobyć papiery... Zabrał pismo kardynalskie, przedstawił się tutaj, jako przysłany od niego, a teraz za parę godzin najdalej przyśle ekwipaż po mnie, niby z polecenia Jego Eminencji.
— Rozumiem, ten powóz będzie od brata twojego.
— Tak, ale to nie wszystko jeszcze: czy sądzisz, że list który otrzymałaś, pisała pani de Chevreuse....
— Więc co?
— Jest on podrobiony.
— Jakto?
— Nie od niej on pochodzi: to zasadzka, żebyś nie stawiała oporu, gdy przyjdą po ciebie...
— Przecież to d‘Artagnan przyjdzie?
— Nie wierz temu; d‘Artagnan i jego przyjaciele są pod Roszellą, nie wolno im wyjeżdżać z obozu.
— Skąd wiesz o tem?
— Brat spotkał emisarjuszów kardynalskich w przebraniu muszkieterów. Zamierzali wywołać cię do bramy; porwaliby cię i odstawili z powrotem do Paryża.
— O, mój Boże! tracę zmysły w tym chaosie... Czuję, że gdyby tak dłużej potrwało, rozumbym straciła.
— Czekajno...
— Co takiego?
— Słyszę stuk kopyt końskich...
Milady otworzyła okno i skinęła na panią Bonacieux, aby się zbliżyła. Młoda kobieta podeszła ku niej.
Rochefort właśnie przejeżdżał.
— Adieu, braciszku — zawołała milady.
Jeździec podniósł głowę, zobaczył obydwie kobiety i nie zatrzymując konia, ukłonił się z galanterją.
— Poczciwy Jerzy!... — powiedziała milady, zamykając okno, a twarz jej wyrażała smutek i przywiązanie.
— Kochana moja — odezwała się pani Bonacieux — przebacz, że ci przerywam! lecz, na miłość Boską, poradź, co mam robić? Masz więcej doświadczenia, mów!
— Najpierw — odparła milady — może się mylę, może d‘Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędą cię oswobodzić.
— O!... to za wielkie szczęście dla mnie!
— W takim razie byłaby to kwestja czasu jedynie, rodzaj wyścigów, kto pierw tu przybędzie. Jeżeli twoi przyjaciele, jesteś uratowana, jeżeli zaś zausznicy kardynała, pojmujesz, żeś zgubiona.
— O tak, zgubiona bez ratunku? Co robić tedy, co robić?
— Znalazłby się sposób bardzo prosty...
— Jaki, powiedz mi?
— Czekać ukryta w tych stronach i w ten sposób przekonać się, co za jedni przybędą tu upominać się o ciebie.
— Ale gdzie czekać?
— Nic łatwiejszego; ja sama myślę ukryć się o jakie kilka mil stąd i czekać, aż brat przyjedzie... Wiesz co! zabiorę cię z sobą... razem się ukryjemy i razem będziemy oczekiwać...
— Mnie stąd nie wypuszczą, jestem prawie, jak w więzieniu.
— Ponieważ przypuszczają, iż wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie pomyślą, że masz ochotę iść ze mną.
— Więc cóż mam zrobić?
— Ot tak: powóz stanie przed bramą, będziesz się niby ze mną żegnała i wejdziesz na stopień, by mnie uścisnąć raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztyljonowi i ruszymy galopem...
— A jeżeli d‘Artagnan przyjedzie?
— Czyż nie dowiemy się o tem?
— W jaki sposób?
— Bardzo prosty. Odeślemy służącego do Bethune, zamieszka naprzeciw klasztoru: jeżeli zobaczy wysłańców kardynała, nie ruszy się z miejsca, jeżeli d‘Artagnan i jego towarzyszy, przyprowadzi ich do nas.
— O! tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, jak najlepiej, lecz nie oddalajmy się bardzo od klasztoru.
— O jakie kilka mil najwyżej; osiądziemy przy granicy, a na wypadek trwogi, uciekniemy z Francji.
— A teraz co robić?
— Zrób jedną rzecz...
— Jaką?
— Powiedz tej poczciwej przełożonej, że pragniesz ze mną razem jadać, abyśmy jak najwięcej były z sobą...
— O! bardzo dobrze!... w ten sposób będziemy ciągle razem.
— Idź zaraz i poproś... ja czuję się zmęczona.
— Idź, najdroższa, a gdzie się znów spotkamy?
— W tym pokoju, za godzinę.
— Tutaj, za godzinę?... o! jakaś ty dobra, jak ja ci jestem wdzięczna.
— Jakżebym mogła nie zajmować się tobą? gdybyś nawet nie była piękna i miła, czyż nie jesteś kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?
— D‘Artagnan ci za mnie podziękuje.
— I ja się tego spodziewam. A teraz, kiedy wszystko ułożone, żegnam cię...
Młode kobiety rozstały się z uśmiechem na ustach.
Milady prawdę powiedziała, czuła się zmęczona, głowa jej ciążyła; nie zdołała jeszcze uporządkować zamiarów i stąd w umyśle jej powstało zamieszanie.
Odczuwała potrzebę samotności. Nie widziała jasno przeszłości, lecz wystarczało jej trochę ciszy i spokoju, aby projekty niewyraźne nabrały formy stanowczej.
Najpilniejsze było, jak na teraz, porwanie pani Bonacieux i trzymanie w miejscu bezpiecznem, a dopiero w razie potrzeby gwałtownej użycie jej, jako zakładniczki. Milady zaczynała obawiać się wyniku strasznego pojedynku, w którym z jednej strony wchodziła w grę wytrwałość jej wrogów, z drugiej osobista jej nienawiść i zawziętość.
W dodatku przeczuwała tak, jak przeczuwa się burzę nadchodzącą, że koniec jest bliski, a będzie przerażający.
Najważniejsze dla niej, jak to już powiedzieliśmy, było posiadać w swej mocy panią Bonacieux,
Uwagi (0)