Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖
Dzięki Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu przenosimy się do starożytnego Rzymu za panowania rzymskich cesarzy Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, do okresu prześladowania pierwszych chrześcijan.
Powieść ukazała się w odcinkach w „Gazecie Warszawskiej” w 1859 roku, a rok później została wydana w wersji papierowej. Jest jedną z dwóch powieści tego autora, których akcja rozgrywa się w starożytnym Rzymie. Drugą z nich jest Rzym za Nerona.W 1881 roku została przetłumaczona na język niemiecki, a w 1902 na język francuski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Głębiéj jeszcze, w długim marmurowym portyku, patrzał na morze, przechadzając się, starzec siwy, z długą brodą białą, w szacie filozofa, brunatnéj, poplamionéj i zszarzanéj, z założonemi na piersiach wyschłemi rękami...
Wśród tych popiersi, napiętnowanych namiętnościami różnemi, w konwulsyjném jakiémś drganiu stężałych — wspaniale odbijała się ta głowa starca Thrasylla, piękna, spokojna, poważna, acz chłodem śmierci spowita. Znać było, że życie nie potrafiło przygnieść tego człowieka, choć nad nim wielkiém ciężyło brzemieniem... oczy choć wpadłe, patrzały pogodnie na morze i Surrentyńskie brzegi, usta były smutne ale przymknięte łagodnie, a mimo wieku biała i zarumieniona skóra świadczyła o życiu wstrzemięźliwém...
Thrasyllus był astrologiem i wieszczbiarzem: on jeden, z mnogiéj liczby swoich współzawodników, prześladowanéj i rozpędzonéj, pozostał przy Cezarze, bezpieczny dotąd i spokojny, ze stoicką odwagą i obojętnością patrząc na krew, mordy, własne niebezpieczeństwo i przemiany dziwne, którym świat wkoło podlegał... Nic go zachwiać i ustraszyć nie mogło.
I w téj chwili, choć z między białych słupów przechadzającemu się ukazywała straszliwa twarz głęboko zadumanego Cezara, ze swym uśmiechem kamiennym, groźnie pomarszczoném czołem i drgającą niecierpliwym niepokojem piersią — ten widoczny dlań stan zburzenia władzcy, który życie wszystkich miał w rękach, nie poruszał Thrasylla. Chodził tak po portyku Jowiszowéj willi, jakby po ojczystym brzegu greckim w dniach spokojnéj młodości.
Za ścianą brzeżną, co portyk dzieliła od wewnętrznego atrium, przez odrzuconą zasłonę, która drzwi na pół tylko okrywała, widać było w głębi na ławie kamiennéj jeszcze jedną postać, wyrostka nadzwyczajnéj piękności, siedzącego nieruchomie z opuszczonemi rękami i zwieszoną głową. Gdyby nie włosy ciemne, wonnościami zlane, i w splotach długich wijące się po białéj szyi, można go było z razu wziąć za posąg młodego Apolla, dłótem Praxytelesa dobyty z paroskiego kamienia. Cudnych to kształtów było dziécię, zaledwie dorastające i dziewiczym wdziękiem młodości oblane. Lekka szata z białéj tkanki zaledwie mu pierś i część ciała okrywała, zostawując nogi, szyję, ramiona utoczone marmurowéj białości, jakby umyślnie dla podziwu obnażonemi.
Smutny chłopak siedział tak pochylony, z głową, z któréj spadały włosy czarne, z rękami na kolana opuszczonemi, w postawie zadumania tak wdzięcznéj, że zdala stojące posągi zdawały mu się zazdrościć. Piękne jego ręce i nogi, naturalnym instynktowym ruchem ułożyły się w artystyczną całość, tak wdzięczną, że przechodzący Thrasyllus stawał niekiedy, aby nań dłużéj popatrzeć.
Ale chłopak nie widział ani starca, ani innych przesuwających się po cichu ludzi, ani malowanych ścian co go otaczały — wzrok miał wlepiony w ziemię, a mokra powieka zdawała się łzą błyszczeć niedosuszoną, i myśl gdzieś puściła się tak daleko, że jéj nic ku teraźniejszości zawrócić nie mogło...
Wyrostek ten zwał się Hypathos i był nieszczęśliwym Tyberyusza ulubieńcem.
Cezar, zwrócony twarzą ku Polidonii brzegom, długo tak siedział nieruchomy prawie, parę razy tylko krzyk przelatującego ptastwa na twarz jego chmurę groźb pełną wywołał; potém nagle obrócił się w przeciwną ku Rzymowi stronę, i znowu długo okiem błyskami zachodu oślepłém w morze się wpatrywał.
— Cajus! — zawołał na młodzieńca stojącego najbliżéj — spójrzyj ku Pitecusie, — nic-li tam nie widać na morzu?
Caligula wystąpił szybko, posłuszny, z za słupów, przyłożył rękę do czoła i począł patrzeć uparcie na uspokojone fale...
— Nic, ojcze — odezwał się po chwili — ani żagla, ni okrętu...
— Nic i nic! — głucho powtórzył Cezar — nic... I dodał wiersz jakiś grecki, o który, zaledwie dosłyszany, dwaj grecy w czerwonych sukniach jęli się spierać, przypisując go jeden Homerowi, Hezyodowi drugi, ale wrzawa powstająca, spójrzeniem zaognionych oczów Tyberyusza w ołowiane zmieniła się milczenie.
Cezar wstał z ciężkością, a raczéj dźwignął się z siedzenia, powiódł jeszcze po morzach oczyma, lekki uśmiech przebiegł mu usta zsiniałe i miał się skierować ku portykowi, gdy nagle, jakby z pod ziemi wyrosła, od strony morza ukazała się czepiająca po stromych skałach i po nad nie wyskakująca postać człowieka... Przerażony nagłém jéj ukazaniem cofnął się Cezar i zadrżał chorobliwie, ale wnet pohamował strach i stanął jak wryty, bledniejąc tylko od gniewu.
Z téj strony budowy willi były całkiem niedostępne, góra ścianą prawie pionową tonęła w morzu, kamienie jéj gładkie ledwie gdzie jaką szczerbą się rysowały; zdawało się niepodobieństwem, by stopa człowieka wdarła się tędy do strzeżonych wkoło mieszkań pana. Zjawienie się więc ludzkiéj postaci nad tą przepaścią nieprzystępną, przeraziło niespokojnego już Tyberyusza. Krzyk gardłowy, stłumiony wprędce, do stóp jego zwołał natychmiast co żyło — Cajusa, filozofów i daléj ukrytych niewolników i straże.
Nie było jednak nic tak groźnego w tém niespodzianém zjawisku, co tak pana świata ulękło, a na strach jego poglądało z uśmiechem... śmiałek ów był prostym rybakiem z Caprei, chcącym się docisnąć do pana z ofiarą, któréj inaczéj złożyć nie mógł, gdyż niewolnicy dopuścićby go nie chcieli. Trzymał on w ręku ogromną barwenę, rybę naówczas najwyżéj cenioną takiéj wielkości, jakiéj okoliczne wody nie miały, i sądził zapewne, że go Cezar obficie za przysmak ten obdarzy — ale się bardzo omylił w rachubie.
Tyberyusz zadrżał; nędzny ów rybak i Grecy i Cajus obawę jego spostrzegli; pomścić się więc musiał za to i trzęsąc jeszcze, rozkazał ową szorstkiéj łuski barweną nieszczęśliwemu twarz wytrzeć.
Ze śmiechem i wyciem rzucili się niewolnicy na osłupiałego rybaka, który jedną nogą stojąc jeszcze nad przepaścią, drugą sparty o balustradę wił się cały pokrwawiony, wołając:
— O! dzięki jeszcze bogom, żem mu raka złowionego razem nie przyniósł.
— I tu go dostanie! — rozśmiał się starzec skinąwszy na swoich.
Z okrucieństwem nieludzkiém, jęczącą ofiarę wstrzymano za włosy nad skałą, dopóki nie przyniesiono raka, którym twarz poranioną na nowo mu odarto.
Naówczas nasycony skinął Cezar i nędznik ów zepchnięty nagle, znikł na skałach rzucony ku morzu.28
W czasie téj sceny okrótnéj, twarz Tyberyusza wysiłkiem woli przybierała znowu wyraz spokojny, a z przytomnych Cajus jeden spoglądał na męczarnię z uśmiechem wyuzdanéj swawoli; greccy retorowie jak na igraszkę niewinną z podłą istotą, Thrasyllus z krwią zimną przywykłego już do podobnych widoków i zastygłego człowieka. Krzyki rybaka wywołały także osłupiałego chłopca z jego kryjówki, wybiegł Hypathos, obejrzał się smutnie i szybko zakrył sobie oczy przerażony. Zdawało się z razu jakby chciał biedz ku nieszczęśliwemu, ale nim miał czas ruszyć się, już go na skale nie było.
Służba tylko pańska zwieszona patrzała w dół ciekawie, a Cezar skinąwszy na Thrasylla, z nim razem poszedł drogą marmurową, zwieszoną nad przepaściami i schodzącą powoli ku brzegowi od strony Cumańskiéj zatoki.
Cajus i Grecy ustąpili i skryli się za kolumny; tylko niewolników tłum, wywołany z kryjówek, przyglądał się morzu i skałom stromym, chcąc dójrzeć co się stało z ciałem rybaka. Hypathos podbiegł także ku galeryi i piękną swą główkę zwiesił nad morze, szukając go niespokojnemi oczyma.
— Gdzież się podział? — zapytał niewolników.
— W pałacach Syren — rozśmiał się jeden z ludzi — zaniósł im swoją barwenę i raka.
— Upadł więc? — spytał chłopak.
— A mogłoż być inaczéj? — odparł jeden z niewolników. — Patrz-no chłopcze — dodał — nie wiem jak on tu się wdrapał? Ale czegoż człowiek nie uczyni dla złota? Nie lepiéj rozumiem jak potrafił zlecieć tak szybko, żeśmy ciała jego na wodzie, ani trupa na skałach, ani krzyku, ani pluśnięcia nie dopatrzyli i nie słyszeli...
Wszyscy tak przypatrywali się ciekawie w dół za biédnym rybakiem, a Hypathos ze szczególném zajęciem zdawał się śledzić co się z nim stało... ale owe zjawisko, krwią zbroczone, jak wyrosło z ziemi, niepojętym też sposobem znikło w powietrzu.
— Patrzcie-no! — rzekł jeden z niewolników zafrasowany — byleby to nie był duch jaki i bóstwo morza, które Cezarowi-Bogu samo przyniosło dań powinną... człowiekby zginął przecie... A jeśli się ono pogniewa za to przyjęcie i mścić się będzie?
— Cichoż! — zawołał drugi — gdzieżeś ty bóstwo widział w chlamydzie podartéj, tak ogorzałe od słonéj wody i słońca?...
— Mówią, że różne przybierają kształty...
— Lecz i Cezar sam jest bogiem — przerwał drugi — uczułby i poznał w nim gościa z morskiéj głębiny.
Hypathos stał milczący, a wciąż bacznie na dół spoglądał... Niewolnicy szepcząc odsunęli się od niego, popatrzyli w przepaść i znikli powoli schodami, znowu spuszczając się do podziemnych camerelli swoich.
Cezar powlókł się zwolna stroną od Pitecusy, po nad samemi skał krajami.
Z tego boku budowa także graniczyła z przepaścią i powietrzem, drugą dotykając najeżonych ścian kamiennych.
Jak wstęga jasna, wiła się ona samym brzegiem, wyłożona mozaiką, opasana balustradami złoconemi, przybliżając tak ku morzu, ciemniejącemu w głębi, że spójrzenie w dół mimowolnym napełniało strachem. Gdzie niegdzie nawet, jakby dla powiększenia tego wrażenia, rozstępowały się balasy, gładka posadzka zawisła nad wodą, a krok tylko dzielił od niechybnéj śmierci przechodnia; powoje i winne latorośle dzikie ubierały w tych miejscach przerwy ogrodzenia, zakrywając niebezpieczeństwo. Nieco daléj, droga ta nieznacznie spuszczała się ku dolinie, ryjąc w głąb skały, i wiodła pod ścianą ociosaną do łaźni, któréj mury kąpały się w morzu.
Szedł tędy Cezar z Thrasyllem, zatrzymując się co chwila, jakby nie pewien był, czy użyje przechadzki: czy do wieczornéj zstąpi kąpieli; twarz miał posępną, zadumaną, niekiedy oko jego zbladłe i wydęte spozierało ukradkiem na spokojnego filozofa badawczo, ale tak, aby wejrzenia nie postrzegł, ani się badania domyślił.
Thrasyllus stąpał poważnie, powoli, bez zbytecznego uniżenia, z obojętnością stoicką, towarzyszącą mu we wszystkich życia przygodach.
— Przyszłość ci wiadoma? — zapytał stojąc nagle Tyberyusz — nie prawdaż Thrasyllu?
— Przyszłość objawiają nam bogowie i od bogów dana nauka... są chwile — rzekł powoli starzec — w których się ona przed nami odsłania, są dnie ciemne kiedy ją dójrzeć trudno... i Sybille nie codzień wróżyły...
— Córka Hekuby dniem przepowiadała i nocą! — zarzucił Tyberyusz.
— Może dla tego nikt jéj też nie wierzył! — odparł starzec.
— Nie zawiodłem się nigdy na przepowiedniach twoich — dodał Cezar — wiesz, żem innych astrologów wygnać i wymordować kazał... było to plemię oszustów... W ciebie wierzę jednego, Thrasyllu, tyś mi jeszcze w Rhodos przepowiedział Rzym i Capreä... powiedzże mi... jasno widzisz resztę mojéj przyszłości?
— Tak! są dnie Cezarze — z niepewnością jakąś, wahając się i wpatrując w niego, odpowiedział Thrasyllus.
— A dzisiejszy?
— Nie wiem... chciałżebyś badać mnie w téj chwili?
— Może... ale nie o siebie... — uśmiechając się dziko, zawołał Tyberyusz.
— Będę ci posłusznym, w miarę sił, jakie mi ześlą bogowie...
— A więc, powiesz mi... nie moją, twą własną przyszłość... Co ciebie czeka w téj chwili? co zgotowano dla ciebie?
— Dla mnie? — cofając się krokiem odezwał starzec — i widać było jak cień przesuwającą się po twarzy jego bladość, po któréj żywszy trochę rumieniec oblał ciało... — Dla mnie? powtórzył poglądając po niebie, jakby w niém szukał skazówek.
— Co ci jest? zdajesz się mieszać? — spytał Cezar szydersko.
— Nic mi nie jest... nie widzę jeszcze jasno... rozwidnia się! postrzegam! W istocie... śmierć mi zagraża niechybna, którą tylko cud bogów odwlec może... tak jest! przyszła godzina libacyi bogom podziemnym i ofiary Eskulapowi...
Cezar, pomimo nawyknienia do ukrywania swych uczuć i wrażeń, zdawał się widocznie zdumiony i przelękły.
— Gdzieżeś to wyczytał? — zapytał.
— W sobie — rzekł uspokojony Thrasyllus. — A tém ciężéjby mi było umierać — dodał po chwilce — że śmierć moja o rok tylko poprzedzi największe dla Rzymu nieszczęście.
— Nieszczęście Rzymu? jakie? mów wyraźniéj — podchwycił Tyberyusz.
— Śmierć twoją, Cezarze — śmieléj zawołał wieszczbiarz...
Na tę wzmiankę twarz pańska pobladła straszliwie i powleczona na chwilę tą białością trupią, ukazała się straszniejszą jeszcze, bo na niéj wszystkie plamy wrzodów i blizny stare schorzałego ciała zarysowały się sino.
Stał chwilę niemy, potém rękę wyciągnął ku astrologowi, a on przyklęknąwszy ucałował drżącą dłoń Cezara.
— Nie obawiaj się — rzekł — niebezpieczeństwo minęło; ale ci Apollo dobrze podszepnął! — I z lekka klasnął na niewolników.
Jak z pod ziemi zjawili się nastawieni po bokach oprawcy z za zielonych krzewów gałęzi.
— Szanujcie Thrasylla — rzekł im Tyberyusz — życie jego związane z mojém...
Ta okrutna ze starcem próba trwała tylko chwilę; niebezpieczeństwo, którego tak przytomnie unikał, co go bladością okryło, zdawało się już być zapomniane, filozof odzyskał całą moc ducha, spokój i powagę, jaką miał przed chwilą, stał przed Cezarem, gotów na jego rozkazy, milczący i chłodny...
Tyberyusz nie na niego już, ale w stronę Ostii spozierał baczniéj, coraz szukając po morzu żagla, któryby mu dobrą wieść przynosił, śledził jakiegoś umówionego znaku; niepokój widocznie coraz nim silniéj owładywał.
— Thrasyllu! — rzekł nareszcie z uśmiechem wymuszonym — co mi z Rzymu przyniosą?
— Sprawiedliwą pomstę bogów! — odparł dwuznacznie filozof.
Oba zamilkli na długo; Tyberyusz, odstąpiwszy kilka kroków, rzucił się na poduszki bronzowego siedzenia, które tam stało w portyku.
Wieczór powoli mrokiem przejrzystym osłaniał dalsze obrazu przedmioty, nikły w jego głębiach góry ciemniejące i zlewające się z tłem niebios, wyspy dalsze, morze zaczynało tracić żywą swą lazurową barwę.
Na wschodzie kilka gwiazdek blado zajaśniało i chłodny wietrzyk powiał, wstrząsając lekko liście figowych drzew i bluszczów — głęboka cisza rozprzestrzeniała się dokoła.
— Cajus! — zawołał Cezar domyślając się, że posłuszny wychowanek nie daleko być musi.
I Cajus nadbiegł natychmiast posłuszny.
— Ślij na brzeg, czy nawy moje gotowe? czy ludzie stoją przy wiosłach? może mi będą dla kogo potrzebne... niech majtkowie pod śmierci karą nie opuszczają stanowisk swoich...
Cajus znikł, biegnąc
Uwagi (0)