Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖
Ebenezer Scrooge to jegomość nieprzyjemny dla wszystkich wokół i dla samego siebie; na szczęście stoi już nad grobem, więc pewnie wkrótce pójdzie śladem swego wspólnika i uwolni świat od swej osoby… Opowieść wigilijna, jeden z najsławniejszych tytułów pióra Charlesa Dickensa, to romantyczna historia (z duchami!) o głębokiej przemianie wewnętrznej, o tym, co jest najważniejsze w życiu, o radości i oczywiście: o Świętach Bożego Narodzenia (oryginalny tytuł A Christmass Carol oznacza kolędę czy też pastorałkę, a poszczególne rozdziały określono pierwotnie jako zwrotki).
Charles Dickens przekonuje swych czytelników, że na zwrot ku dobru i szczęściu nigdy nie jest za późno, że pieniądze szczęścia nie dają i że cuda dzieją się, jeśli otworzy się serce.
- Autor: Charles Dickens
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Charles Dickens
— Nie, nie, ojciec idzie — odezwało się dwoje najmłodszych dzieci, które zawsze i wszędzie trzymały się razem — schowaj się Marto, schowaj się!
Marta ukryła się, a w tej chwili właśnie wkroczył do pokoju Bob, ojciec.
Co najmniej na trzy stopy, nie licząc w to frędzli, zwieszał się szal z szyi na jego piersi, znoszone zaś suknie48 były w wielu miejscach połatane i powycierane szczotką, aby w ten sposób ratować jakoś przyzwoity pozór. Na barkach jego siedział Mały Tim.
Biedny Mały Tim.
W rączkach miał małe kule do podpierania, a członki49 jego opasywały metalowe taśmy, które utrzymywały go na słabych nóżkach.
— Gdzież nasza Marta? — zapytał Bob Cratchit, rozglądając się po pokoju.
— Nie przyjdzie — odrzekła pani Cratchit.
— Nie przyjdzie? — powtórzył Bob, tracąc od razu dobry humor.
Był bowiem w najlepszym usposobieniu, nawet w drodze z kościoła do domu galopował dziarsko, udając konia Małego Tima, który był tym zachwycony.
— Nie przyjdzie? — powtórzył raz jeszcze z żalem. — Nie spędzi z nami wieczoru wigilijnego?
Marta nie chciała dłużej sprawiać ojcu przykrości, choćby nawet tylko przez żarty, wyszła tedy50 z ukrycia i otoczyła rękoma jego szyję, podczas gdy dwoje małych Cratchitów zajęło się Małym Timem i zaprowadziło go do kuchni, aby przysłuchał się, jak to śpiewa pudding gotujący się w kotle.
— A jakżeż zachowywał się Mały Tim? — zapytała pani Cratchit, nażartowawszy się do syta z łatwowierności Boba i pozwoliwszy mu serdecznie wyściskać córkę.
— Jak można najlepiej — odrzekł Bob. — To złote dziecko. Nie wiem, czemu to się dzieje, ale skutkiem przesiadywania w samotności robi się teraz jakimś marzycielem i wymyśla sobie najdziwniejsze rzeczy. Dziś, gdy wracaliśmy do domu, powiedział mi, iż jest pewny, że wszyscy ludzie w kościele zwrócili na niego uwagę dlatego, ponieważ jest kaleką, i że kalectwo jego powinno im w dniu Bożego Naradzenia przypomnieć Tego, który sprawił, iż chromi chodzili, a ślepi widzieli.
Głos Boba drżał, gdy wymawiał te słowa, a zadrżał jeszcze więcej, gdy dodał, że Mały Tim z każdym dniem staje się silniejszy i rzeźwiejszy.
Tymczasem dało się słyszeć stukanie małych kul o podłogę i po chwili do pokoju wrócił Mały Tim, wspierany przez braciszka i siostrzyczkę, którzy go podprowadzili do jego krzesełka przy kominku.
Bob zawinął teraz rękawy surduta jak gdyby one zasługiwały na baczną ochronę — i wziął się do przygotowania z jałowcówki i cytryn czegoś w rodzaju grogu51. Mieszaninę tę rozgrzewał przy ogniu kominka, aby ją doprowadzić do właściwej temperatury.
Gdy Bob był zajęty tą ważną czynnością, pan Piotr w towarzystwie dwojga małych, nierozłącznych Cratchitów, którzy, mówiąc nawiasem, posiadali zdolność znajdowania się jednocześnie w dwudziestu różnych miejscach — wybrał się po gęś, którą niebawem w uroczystym pochodzie wniósł do pokoju.
Teraz powstał taki hałas, jak gdyby gęś była najrzadszym ze wszystkich ptaków, upierzonym dziwem, wobec którego nawet czarny łabędź byłby czymś zupełnie zwyczajnym.
Jakoż istotnie była ona takim dziwem w tym domu.
Pani Cratchit zagrzała przy kominku zawczasu przygotowaną polewę do pieczystego; pan Piotr przysmażał kartofle z niepodobnym do opisania zapałem; panna Belinda studziła kompot z jabłek; Marta ścierała proch52 z ogrzanych talerzy; Bob wziął na ręce Małego Tima i posadził go przy stole obok siebie w najwygodniejszym miejscu; dwoje małych Cratchitów przystawiało krzesła do stołu, przy czym żadne z nich nie zapomniało o sobie i zająwszy przeznaczone im miejsca, powsadzały w buzie łyżki, aby nie napierać53 się gęsi, zanim przyjdzie na nie kolej.
Wreszcie wniesiono potrawy i odmówiono modlitwę. Potem nastąpiła pauza, w czasie której wszyscy wstrzymali oddech w piersiach, a pani Cratchit, przyjrzawszy się okiem doświadczonym ostrzu noża, zabrała się do podzielenia gęsi na kawałki. Gdy dokonała dzieła i z wnętrza gęsi wyjęła ponętne nadzienie, zabrzmiał dokoła stołu radosny szmer, a nawet Mały Tim, podniecony przez dwoje małych Cratchitów, uderzył trzonkiem noża o stół i zawołał słabym głosikiem:
— Wiwat!
Nie było chyba jeszcze nigdy na świecie takiej gęsi. Bob zapewniał, iż uważa to za niemożliwe, aby kiedykolwiek w ogóle upieczono taką gęś. Jej delikatne mięso i jej tłustość, jej wielkość i taniość były przedmiotem ogólnego podziwu. Z dodatkiem kompotu jabłecznego i przysmażonych kartofli, stanowiła ona zupełnie wystarczające danie dla całej rodziny. Gdy pani Cratchit zauważyła jedną, jedyną, małą kosteczkę pozostawioną na półmisku, oświadczyła z wielką radością, że przecież nie wszystko zostało spożyte! A jednak każdy z biesiadników jadł, ile chciał. Najlepszym tego dowodem byli mali Cratchitowie, na policzkach ich bowiem świeciły się resztki kompotu i kartofli.
Teraz panna Belinda zmieniła talerze, a pani Cratchit opuściła pokój, by wyjąć z kociołka i przynieść pudding.
Tego ważnego aktu nie mogła dopełnić przy świadkach, gdyż zanadto była niespokojna.
A nuż się pudding nie udał? Wyobraźmy sobie, że przy wyjmowaniu z kociołka rozpadł się w kawałki! Lub że złodziej wśliznął się do kuchni i ukradł go, podczas gdy raczono się gęsią! Na tę myśl dwoje małych Cratchitów pobladło z przerażenia. W ogóle przypuszczano przez chwilę wszelkie możliwe okropności...
Hallo — chmura pary! Pudding wyjęty z kociołka...
Co za przyjemny zapach bije z serwety, w którą zawinięto pudding. Właściwie mieszanina apetycznych woni. Przypominają one trochę kuchnię, trochę piekarnię, a trochę pralnię. Takie aromaty wydawał z siebie ów pudding.
Wreszcie do pokoju weszła pani Cratchit, wzruszona, ale dumna i uśmiechnięta, niosąc przed sobą pudding, twardy i zbity jak kula działowa, oświecony promieniami zapalonego rumu, z świąteczną gałązką ostrokrzewu wetkniętą w sam środek.
O, nadzwyczajny, cudowny pudding!
Bob Cratchit oświadczył głosem spokojnym i pewnym, że uważa go za arcydzieło kucharskie pani Cratchit od czasu ich małżeństwa. Pani Cratchit odpowiedziała na to, że teraz, kiedy już ciężar spadł jej z serca, przyznaje chętnie, że była bardzo zaniepokojona, ponieważ zdawało jej się, że za dużo wzięła mąki.
Każdy miał coś do zauważenia, ale nikt nie ośmielił się powiedzieć ani nawet pomyśleć, że był to jednak za mały pudding dla tak licznej rodziny. Byłoby to wprost bluźnierstwo. Każdy członek rodziny Cratchitów wstydziłby się, gdyby mu coś podobnego choćby tylko przyszło do głowy.
Wreszcie skończyli ucztę, posprzątano ze stołu i dorzucono węgla do ognia na kominku. Podsycone płomienie zajaśniały jeszcze weselej niż przedtem.
Teraz skosztowano przygotowanego przez Boba grogu i okazało się, że jest znakomity.
Z kolei ustawiono na stole jabłka i pomarańcze, a w ogień rzucono kilka garści kasztanów. Następnie cała rodzina Cratchitów zasiadła przed kominkiem, jak wyraził się Bob Catchit — w koło, chociaż było to właściwie tylko półkole: Bob pośrodku, a obok niego cały zapas szklanek rodziny — dwie szklaneczki i garnuszek bez uszka.
Naczynia te jednak były napełnione gorącym grogiem, który wyglądał w nich równie dobrze, jak gdyby to były złote puchary. Bob rozlewał ten napój z promieniejącym wzrokiem, podczas gdy w ogniu podskakiwały i strzelały kasztany. Potem Bob wzniósł toast:
— Daj nam Boże, moi drodzy, przepędzić szczęśliwie święta! Niech nas Bóg błogosławi!
Cała rodzina powtórzyła ten toast.
— Niech Bóg błogosławi nas wszystkich i każdego z osobna! — rzekł ostatni Mały Tim.
Siedział tuż obok ojca, na małym krzesełku. Bob trzymał jego małą, wychudłą rączkę w swojej dłoni, jak gdyby okazać dziecięciu swoją szczególną dla niego miłość, zarazem jak gdyby obawiając się, żeby mu ukochanego maleństwa nie zabrano.
— Duchu — odezwał się Scrooge ze współczuciem, którego nigdy dotychczas nie doznawał — powiedz mi, czy Mały Tim żyć będzie?
— Widzę próżne krzesło przy kominku — odparł Duch — i starannie przechowywane kule bez właściciela. Jeżeli przyszłość nie zmieni tego widzenia, dziecko umrze.
— Nie, nie! — zawołał Scrooge. — O, dobry Duchu, powiedz, że ono będzie żyło...
— Jeżeli przyszłość nie zmieni tego widzenia — powtórzył Duch — to już żaden z moich następców nie zastanie tutaj tego dziecka. Ale o co ci chodzi? Skoro musi umrzeć, to lepiej, żeby umarło zaraz i zmniejszyło przez to nadmiar ludności.
Scrooge, słysząc swoje własne słowa, powtórzone przez Ducha, pochylił głowę, przejęty skruchą i żalem.
— Człowieku — rzekł Duch — jeśli masz serce, a nie kamień, to nigdy nie wypowiadaj tak ohydnych słów, dopóki nie zrozumiesz, czym jest właściwie ten nadmiar ludności i gdzie on się znajduje. Czy ty masz prawo rozstrzygać, którzy ludzie mają żyć, a którzy mają umrzeć? Być może, iż ty w oczach Stwórcy jesteś o wiele mniej wart życia niż miliony istot podobnych do tego dziecka biednego człowieka. Wielki Boże! Czy można obojętnie słuchać, jak marny robak, który nie widzi nic poza liściem, na którym siedzi, skarży się obłudnie na to, iż wpośród jego głodnych, dręczonych nędzą bliźnich znajduje się za wiele żyjących!
Scrooge wysłuchał upomnień Ducha w pokorze i spuścił oczy. Naraz usłyszał wymówione swoje nazwisko.
— Niech żyje pan Scrooge! — przemówił Bob. — Wypijmy jego zdrowie, gdyż jest on naszym chlebodawcą i jemu zawdzięczamy dzisiejszą naszą ucztę!
— Jemu zawdzięczamy? — zawołała pani Cratchit z oburzeniem. — Pragnęłabym bardzo, żeby tu się zjawił. Wyprawiłabym mu ucztę po swojemu. Tak jest. Wypowiedziałabym mu w oczy wszystko, co o nim myślę, a spodziewam się, że nie przypadłoby mu to do smaku!
— Droga żono, mówisz to przy dzieciach — upomniał ją łagodnie Bob. — Dzisiaj przy tym mamy święto Bożego Narodzenia!
— Istotnie, tylko w tak wielkie święto można wznosić zdrowie tak podłego, obrzydłego skąpca, człowieka bez serca, jakim jest Scrooge — oburzała się w dalszym ciągu pani Cratchit. — Ty wiesz, Robercie, że on jest taki właśnie. Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie!
— Droga żono — powtórzył Bob — dziś święto Bożego Narodzenia! Zastanów się!
— A więc wychylę jego zdrowie, uczynię to przez miłość dla ciebie i przez wzgląd na dzisiejsze święto — rzekła pani Cratchit. — Niech żyje długie lata! Życzę mu wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku! Życzę mu tego, ale wątpię, czy się to spełni. Bardzo wątpię...
Dzieci, idąc za przykładem matki, wypiły również zdrowie Scrooge’a.
Był to pierwszy akt, którego dokonali tego wieczoru bez serdeczności i bez ciepła, pod naciskiem przymusu. Mały Tim wypił ostatni, ale nie dodał do tego żadnej uwagi. Widocznie Scrooge był postrachem rodziny, czymś w rodzaju ludożercy. Wymienienie jego nazwiska rzuciło na nich wszystkich ponury cień, który nie ustąpił przez całe pięć minut.
A gdy wreszcie ustąpił, byli weseli dziesięć razy więcej niż przedtem, ponieważ uwolnili się od tego okropnego Scrooge’a.
Bob Cratchit uroczyście oznajmił, że ma obiecane dla pana Piotra miejsce54, które mu będzie przynosiło aż półszósta55 szylinga tygodniowo. Dwoje małych Cratchitów roześmiało się serdecznie na myśl, że będą widzieli Piotra już jako człowieka pracy. Sam pan Piotr spoglądał w zamyśleniu przez otwór swego kołnierzyka w ogień, zastanawiając się zapewne nad tym, w jakich papierach ulokuje swoje oszczędności, skoro już znajdzie się w posiadaniu tak bajecznej pensji.
Marta, która pracowała u modniarki, opowiadała, jak wiele teraz ma do roboty, ile to godzin w porze większego ruchu musi pracować i że zamierza jutro wyspać się za wszystkie czasy; jutro bowiem miała dzień zupełnie wolny. Opowiadała także, iż przed kilku dniami widziała pewną hrabinę i pewnego lorda, a lord był prawie tego wzrostu co Piotr. Przy tych jej słowach Piotr podciągnął rogi swego kołnierzyka tak wysoko, że poza nimi głowa jego prawie zniknęła.
Tymczasem kasztany i poncz krążyły wciąż wśród rozbawionej rodziny, a Mały Tim zaśpiewał swym żałosnym głosikiem piosenkę o dziecku zasypanym przez śnieg, a śpiewał bardzo ładnie.
W tym wszystkim nie było nic szczególnego, a tym bardziej nic arystokratycznego. W rodzinie tej nie było ani jednej postaci wytwornej, pięknie ubranej. Ich obuwie straciło dawno własność nieprzepuszczania wody, ich odzież była dobrze wyszarzana56; dzieci wyglądały nędznie, a pan Piotr z pewnością znał dobrze wewnętrzne urządzenie lombardu. Mimo to byli szczęśliwi, zadowoleni i przepełnieni wdzięcznością za te skromne rozkosze, jakimi ich los obdarzał. Kochali się wzajem, panowała wśród nich zgoda i spokój ludzi uczciwych. W chwili, kiedy ich Scrooge opuszczał, zdawali się być jeszcze bardziej szczęśliwi w świetle błysków pochodni Ducha. Scrooge z trudnością oderwał od nich oczy, a zwłaszcza żal mu było rozstawać się z Małym Timem.
Zrobiło się ciemno i począł padać gęsty śnieg. Scrooge i Duch szli teraz przez ulice Londynu. W oknach domów błyszczały jasne, wesołe światła. Tu można było widzieć przygotowania do wieczerzy, bogato nakryte stoły, całe stosy talerzy ogrzewanych na gazie, kosztowne opony57 i meble; tam dzieci wybiegały na pokrytą śniegiem ulicę, aby powitać jak najprędzej przybywające zamężne siostry i braci, kuzynów, wujów, ciotki; ówdzie na oknach przesuwały się cienie zgromadzonych gości; tam znów dziewczęta, przybrane w futrzane kołnierze i takież buciki, szczebiocząc jedna przez drugą, lekkim krokiem spieszyły w sąsiedztwo. Biada kawalerom, którzy by teraz rzucili okiem na ich zarumienione twarzyczki i błyszczące, ożywione spojrzenia. Te figlarne czarodziejki wiedziały doskonale, jak są dla tych biedaków niebezpieczne!
Gdyby sądzić według mnóstwa ludzi, dążących w odwiedziny do krewnych lub przyjaciół, można by mniemać, że nie zastaną oni nigdzie nikogo na ich przyjęcie. Byłaby to omyłka. W każdym domu oczekiwano gości i na każdym kominku płonął wesoły ogień. Jakżeż Duch był szczęśliwy! Odsłaniał swoją szeroką pierś i otwierał swą pełną dłoń, na wszystko dokoła rzucając hojnie szczere, poczciwe, szlachetne rozradowanie. Nawet latarnik, przebiegający w ubraniu odświętnym ciemne ulice,
Uwagi (0)