Sekrety księżnej de Cadignan - Honoré de Balzac (jak czytać książki na komputerze txt) 📖
Sekrety księżnej de Cadignan to krótka powieść z cyklu Komedia ludzka Honoriusza Balzaca.
Opowiada o tym, jak tytułowa bohaterka, zubożała arystokratka, uwodzi idealistycznego pisarza Daniela d’Artheza. Jest to kolejne w karierze pisarza studium psychologiczne dojrzałej kobiety, a zarazem — jak twierdzą niektórzy — odbicie jego własnych marzeń o sukcesie osobistym i awansie społecznym. Jedno z niewielu dzieł Balzaca, o których można powiedzieć, że kończą się dobrze.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sekrety księżnej de Cadignan - Honoré de Balzac (jak czytać książki na komputerze txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Pani d’ Espard! — wykrzyknął Daniel, czyniąc gest zgrozy.
— Och! Przebaczyłam jej. Zresztą, słówko jest bardzo dowcipne. Kto wie, mnie samej może zdarzyło się smagać bardziej jeszcze okrutnymi ucinkami biedne kobiety równie czyste jak ja.
D’Arthez znów ucałował rękę świętej osoby, która, podawszy mu matkę poszatkowaną na kawałki, zrobiwszy z księcia de Cadignan (którego znacie) Otella dziesiątej próby, przyprawiła bigosik z siebie samej, obciążając się zarzutami, aby sobie nadać w oczach naiwnego pisarza to dziewictwo, które nawet najgłupsza kobieta pod słońcem sili się wmówić za wszelką cenę kochankowi.
— Rozumiesz, mój przyjacielu, że rzuciłam się z powrotem w świat ze skandalem i po to, aby robić w nim skandale. Przeszłam nowe walki, trzeba mi było zdobyć niezależność i wyzwolić się spod jarzma. Prowadzałam tedy dla innych celów życie lekkomyślne. Aby się ogłuszyć, aby utopić realność fantazji, błyszczałam, wydawałam uczty, grałam „księżnę” i robiłam długi. W domu zapominałam we śnie o zmęczeniu, odradzałam się piękna, wesoła, szalona dla świata; ale w tej smutnej walce wyobraźni przeciw rzeczywistości strawiłam mój majątek. Nadszedł bunt r. 1830, w chwili właśnie gdy na końcu tej egzystencji z Tysiąca i jednej nocy spotkałam miłość czystą i świętą, jaką (jestem szczera!) pragnęłam poznać. Przyznaj pan! Czy to nie było naturalne u kobiety, której serce, zdławione przez tyle przyczyn i wydarzeń, budziło się w wieku, gdy kobieta czuje, że ją oszukano i kiedy widziałam dokoła siebie tyle kobiet szczęśliwych przez miłość? Ach! Czemuż Michał Chrestien był tak pełen szacunku? I w tym szyderstwo losu! Cóż pan chce? Upadając, straciłam wszystko, nie miałam żadnych złudzeń; wycisnęłam wszystko, z wyjątkiem jednego owocu, na który nie mam już smaku ani zębów. Słowem, byłam zmierżona światem w chwili, kiedy mi przyszło opuścić świat. Jest w tym coś opatrznościowego, jak w upadku sił, który przygotowuje nas do śmierci. (Uczyniła gest religijnego namaszczenia).
— Wszystko mnie wspomogło wówczas — podjęła — klęski monarchii i jej ruiny pomogły mi zagrzebać się... Syn pociesza mnie po wielu rzeczach. Miłość macierzyńska opłaca nam wszystkie inne oszukane uczucia! Świat dziwi się memu pustelnictwu: ja znalazłam w nim szczęście. Och! Gdyby pan wiedział, jak bardzo czuje się tu szczęśliwa ta oto biedna istota! Poświęcając wszystko memu synowi, zapominam o słodyczach, których nie znam i nie poznam nigdy. Kto mógłby uwierzyć, iż dla księżnej de Cadignan życie streszcza się w lichej nocy poślubnej, wszystkie zaś przygody, jakie jej przypisują, w wyzwaniu rzuconym przez małą dziewczynkę dwom straszliwym namiętnościom? Nie, nikt... Dziś lękam się wszystkiego. Odepchnę z pewnością szczere uczucie, prawdziwą i świętą miłość, przez pamięć tylu fałszów, tylu nieszczęść; tak samo jak bogacze, załapani przez hultajów udających nieszczęście, odtrącają cnotliwą nędzę, zrażeni już do miłosierdzia. Wszystko to jest straszne, nieprawdaż? Ale wierzaj mi pan, to dzieje wielu kobiet.
Te ostatnie słowa wypowiedziane były lekkim i żartobliwym tonem, który przypominał kobietę wytworną i drwiącą. D’Arthez był ogłuszony. W jego oczach ludzie, których trybunały wysyłały na galery, jednego za to, iż zabił, innego za kradzież z włamaniem, owego, iż się pomylił w podpisie co do nazwiska, byli świętymi w porównaniu do „wielkiego świata”. Tę okrutną elegię, ukutą w arsenale kłamstwa i zanurzoną w wodach paryskiego Styksu, księżna wyśpiewała z akcentem prawdy niepodobnym do naśladowania. Pisarz patrzał jakiś czas na tę czarującą kobietę, zanurzoną w fotelu, której obie ręce opadały wzdłuż poręczy niby dwie krople rosy zwisające z kwiatu, wyczerpaną swym zwierzeniem, przytłoczoną nim i zdającą się przeżywać w tym opowiadaniu wszystkie cierpienia swego życia: słowem, anioła melancholii.
— I osądź — rzekła, prostując się nagłym ruchem i podnosząc rękę, a zarazem strzelając błyskawicami z oczu, w których gorzało dwadzieścia lat rzekomej czystości — osądź, jakie wrażenie musiała zrobić na mnie miłość pańskiego przyjaciela; ale przez okrutne szyderstwo losu... lub może Boga... wówczas bowiem, wyznaję, mężczyzna, ale mężczyzna godny mnie, byłby mnie znalazł słabą, tak byłam spragniona szczęścia! I ot! Umarł, umarł, ocalając życie komu?... Panu de Cadignan! I dziwi się pan, iż zastajesz mnie zadumaną...
To był ostatni cios. Biedny d’Arthez nie mógł się opanować, ukląkł, utopił głowę w rękach księżnej, płakał tymi słodkimi łzami, jakie wylewałyby anioły, gdyby anioły płakały. Podczas gdy Daniel wtulił głowę, po wargach pani de Cadignan błądził złośliwy uśmieszek tryumfu, ten uśmiech, który miałyby małpy, płatając jakąś przednią sztukę, gdyby małpy uśmiechały się. — No, trzymam go, pomyślała: i w istocie trzymała go dobrze.
— Ależ pani jesteś... rzekł, podnosząc swą piękną głowę i patrząc z miłością na księżnę.
— Dziewicą i męczennicą — odparła, uśmiechając się z pospolitości tego starego konceptu, ale dając mu urocze znaczenie przez ten uśmiech pełen okrutnej wesołości. — Jeżeli widzisz, że się śmieję, to stąd, iż myślę o tej księżnej, którą zna świat, o tej diuszesie de Maufrigneuse, której przypisują i de Marsaya, i bezecnego de Trailles, bandytę politycznego, i głuptaska d’Esgrignon, i Rastignaka, Rubemprego, ambasadorów, ministrów, generałów rosyjskich, czy ja wiem kogo? Całą Europę! Ileż nagadano o tym albumie, który kazałam zrobić, wierząc, iż wszyscy, którzy mnie uwielbiali, byli mymi przyjaciółmi. Och! To straszne. Nie rozumiem, w jaki sposób cierpię mężczyznę u swoich stóp: gardzić nimi, to powinno być moją religią.
Podniosła się, podeszła ku oknu krokiem pełnym dostojeństwa.
D’Arthez usiadł z powrotem, nie śmiejąc iść za księżną, ale patrząc na nią; usłyszał, jak uciera nos, na pozór, oczywiście. Któraż księżna uciera nos? Diana próbowała niepodobieństwa, aby przekonać o swej uczuciowości. D’Arthez sądził, iż anioł jego płacze, podbiegł, ujął ją wpół, przycisnął do serca.
— Nie, zostaw mnie — szepnęła słabym głosem — za wiele jest we mnie zwątpienia, aby można coś ze mnie wykrzesać. Pogodzić mnie z życiem to zadanie nad siły mężczyzny.
— Diano, będę cię kochał, za całe twoje zmarnowane życie.
— Nie, nie mów tak do mnie — odparła. — W tej chwili jestem zawstydzona i drżąca, jak gdybym popełniła największe występki.
Wróciła całkowicie do niewinności małych dziewczynek, pozostając mimo to dostojną, wielką, wspaniałą jak królowa. Niepodobna opisać wrażenia tej sztuczki tak zręcznej, iż sięgała szczerej prawdy na duszy równie świeżej i szczerej jak d’Artheza. Wielki pisarz stał we framudze, niemy z podziwu, bierny, czekając słowa, gdy księżna czekała pocałunku; ale była mu nazbyt święta. Skoro księżna zmarzła nieco, wróciła, aby usiąść z powrotem w fotelu, nogi miała skostniałe.
— To będzie długa przeprawa — pomyślała, patrząc nań z wyniosłym czołem i głową promienną od cnoty.
— Czy to kobieta? — pytał sam siebie ten głęboki znawca duszy ludzkiej. — Jak do niej przystąpić?
Aż do drugiej w nocy spędzili czas na mówieniu głupstw, które kobiety genialne — jak księżna — umieją zaprawić osobliwym czarem. Diana twierdziła, że jest zanadto zużyta, stara, zwiędła; d’Arthez dowodził jej, o czym była przeświadczona, że ma skórę najbardziej delikatną, najbardziej rozkoszną w dotknięciu, nieporównanie białą, pachnącą; że jest młoda, w pełni rozkwitu. Spierali się o każdy rys piękności, o jeden szczegół po drugim, za pomocą: — Czy wierzysz? — Pan jest szalony. — To z pragnienia! — Za dwa tygodnie będziesz mnie widział taką, jaką jestem. — Ostatecznie dochodzę czterdziestki. — Czy można kochać tak starą kobietę? D’Arthez rozwinął płomienną i studencką wymowę, upstrzoną najbardziej przesadnymi epitetami. Słysząc tego niepospolitego pisarza mówiącego bzdurstwa godne podporucznika, księżna słuchała go z twarzą skupioną, roztkliwiona, ale śmiejąc się w duchu.
Kiedy d’Arthez znalazł się na ulicy, zapytał sam siebie, czy nie powinien był okazać mniej szacunku. Przeszedł w myśli te osobliwe zwierzenia, które, oczywiście, tutaj mocno skrócono; wymagałyby całej książki, aby je oddać w ich miodopłynnej obfitości, z grą sceniczną, która im towarzyszyła. Retrospektywna przenikliwość tego tak naturalnego i tak głębokiego człowieka dała się oszukać naturalności tego romansu, jego głębi, akcentowi księżnej.
— To prawda — mówił sobie nie mogąc usnąć — istnieją w świecie takie dramaty; świat hoduje podobne ohydy pod kwiatami elegancji, pod haftem potwarzy, pod dowcipem ploteczek. Nie wymyślimy nigdy nic ponad prawdę. Biedna Diana! Michał! Przeczuwał tę zagadkę; powiadał, że pod tą powłoką lodów są wulkany! I Bianchon, Rastignac mają słuszność: kiedy mężczyzna może skojarzyć wielkość ideału i rozkosze pragnienia w miłość kobiety wykwintnej, pełnej dowcipu, delikatności, to musi być niewymowne szczęście! I zgłębiał swą miłość, i wydawała mu się nieskończoną.
Nazajutrz, około drugiej, pani d’Espard, która przeszło od miesiąca nie widziała księżnej i nie otrzymała od niej ani słówka, przyszła sprowadzona żywą ciekawością. Nic ucieszniejszego nad rozmowę dwóch sprytnych gadzinek przez pierwsze dwadzieścia minut. Diana d’Uxelles strzegła się niby żółtej sukni wspomnieć o d’Arthezie. Margrabina krążyła dokoła tej kwestii jak Beduin dokoła karawany. Diana bawiła się; margrabina była wściekła. Diana czekała, chciała spożytkować przyjaciółkę, uczynić z niej sobie psa myśliwskiego. Te dwie kobiety, tak głośne we współczesnym świecie, nie były równe co do siły. Księżna przerastała margrabinę o głowę, margrabina zaś uznawała w głębi tę wyższość. W tym, być może, mieściła się tajemnica przyjaźni. Słabsza tkwiła przyczajona w swoim fałszywym przywiązaniu, śledząc godzinę, tak długo wyczekiwaną przez wszystkich słabych, w której będzie mogła skoczyć do gardła silniejszego i wycisnąć tam ślad radosnego ukąszenia. Diana czytała w niej jasno. Cały świat dał się omamić serdecznościom tych dwu kobiet. W chwili, gdy księżna spostrzegła pytanie na ustach przyjaciółki, rzekła: — A więc, moja droga, winna ci jestem szczęście zupełne, olbrzymie, nieskończone, niebiańskie.
— Co chcesz powiedzieć?
— Przypominasz sobie to, cośmy przetrawiały przed trzema miesiącami w tym ogródku, na ławce, w słońcu, pod jaśminem? Och! Jedynie ludzie genialni umieją kochać. Zastosowałabym chętnie do mego wielkiego Daniela powiedzenie księcia Alby do Katarzyny Medycejskiej: „Głowa jednego łososia warta więcej niż głowy wszystkich żab”.
— Nie dziwię się, że już cię nie widuję — rzekła pani d’Espard.
— Przyrzeknij mi, jeśli go zobaczysz, że mu nie powiesz ani słowa o mnie, moja najdroższa — rzekła księżna, ujmując rękę margrabiny.
Uwagi (0)