Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖
Palimpsest Powstanie Radosława Wiśniewskiego, opowiadający o Powstaniu Warszawskim, a jeszcze ściślej:będący swoistym przeglądem czy prześwietleniem pamięci jednostki, której ten temat leży na sercu,trudno zaklasyfikować pod względem formalnym. Jest to esej? Osobliwy rodzaj gawędy wojennejtraktującej o wojnie, w której gawędziarz nie uczestniczył? Może, biorąc pod uwagę nagromadzenieszczegółów, reportaż bez uczestnictwa?
Zupełnie jednoznaczne jest natomiast oddziaływanie emocjonalne utworu, sytuujące się gdzieś pomiędzyapelem poległych a wywoływaniem duchów. Autor umiejętnie przechodzi od szerokiej perspektywyginącego miasta do jednostkowych, przeważnie tragicznych losów. Szczególnie dba o przybliżenieczytelnikowi swoich bohaterów, nawet tych, o których wiadomo niewiele, stara się zrekonstruować ichcharaktery z dostępnych strzępków informacji. Opowieść ma przy tym mocne podstawy źródłowe. Mimojej meandrycznego toku czytelnik może mieć pewność, że fakty zostały sprawdzone. Relacja budzizaufanie na poziomie biografistycznym, historycznym i zwłaszcza geograficznym, bo z tekstu przebijadojmująca świadomość kurczenia się przestrzeni opanowanej przez powstańców.
Pamięć pozostaje żywa, dopóki można się do niej odwołać w sposób nieoficjalny. A takiejest przecież pochodzenie Palimpsestu Powstanie Radosława Wiśniewskiego. Notki, które potem weszły w jegoskład, w pierwszej chwili publikowane były na Facebooku. Tym większe wrażenie wywiera fakt, że ten materiał udało sięzebrać w jednolitą całość.
- Autor: Radosław Wiśniewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Palimpsest Powstanie - Radosław Wiśniewski (gdzie czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Radosław Wiśniewski
Zbiorowa pamięć, jeżeli sięga tej nocy, żywi się głównie epopeją Kompanii „Rudy” z Batalionu „Zośka”, razem około 60 młodych ludzi, opisaną pierwotnie przez Aleksandra Kamińskiego77, a wyśpiewaną przez Lao Che w niezapomnianym „Przebiciu do Śródmieścia”. Ludzie pod dowództwem Andrzeja „Morro” Romockiego78 najpierw przebijają się w nocy przez ul. Bielańską, potem cały dzień 31 sierpnia ukrywają się w podziemiach budynków i kolejnej nocy z 31 sierpnia na 1 września 1944 roku, udając oddział niemiecki, przekradają się przez teren nieprzyjaciela do Śródmieścia. W ostatnim momencie Niemcy rozpoznają, że mija ich oddział powstańczy, a od Śródmieścia też padają pierwsze strzały, bowiem nikt tam ich nie oczekuje tej nocy. Ginie wtedy ostatni żołnierz z kompanii „Giewont” z batalionu „Zośka” — nikt nie wie, czy od polskiej, czy niemieckiej kuli. Dowodzący kompanią Andrzej Romocki „Morro” krzyczy wtedy w stronę powstańczych pozycji słynne słowa:
— „Ra-do-sław”, nie strzelać! Tu Starówka! Nie strzelać!
Dochodzą do swoich poranieni, kontuzjowani, ale żywi. Historia, która okazuje się cudem, wyjątkiem, bo przecież realia tamtej nocy wyglądały zupełnie inaczej.
Koncentrację i przegrupowanie do ataku zamierzano rozpocząć 30 sierpnia po zmroku, co dawało bardzo mało czasu na zmontowanie natarcia. Jak uważa Antoni Przygoński, zdecydowano tak właśnie dlatego, żeby ludność cywilna i ranni ze szpitali, których było na Starówce kilka, nie zorientowali się w sytuacji. A trzeba było ogołocić całe odcinki z obsady, żeby o oznaczonej godzinie zebrać wybranych ludzi i pododdziały na południowym skraju dzielnicy. Na wielu ulicach i barykadach pozostawiono tylko kilkuosobowe patrole, część pozycji na noc pozostała w ogóle nie obsadzona. Cała akcja miała być nie tylko przeprowadzona w nocy, ale i objęta najściślejszą tajemnicą przed mieszkańcami Starego Miasta.
Pierwszy rozpoczyna zejście do kanałów desant wyznaczony do ataku na Plac Bankowy. Jest około dwudziestej. To resztki dzielnego batalionu „Czata 49” — razem około 100, może 150 ludzi. Nie ma jasności co do tego, kto ostatecznie dowodził tym desantem. Pojawiają się dwa nazwiska — kapitan Zdzisław Zołociński ps. „Piotr”79 i kapitan „Motyl” — Zbigniew Ścibor-Rylski, obaj weterani z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Desant ma wyjść na raz trzema włazami, opanować plac, zaryglować ogniem trzech erkaemów wyloty i wystrzelić rakietę, sygnalizując siłom w Śródmieściu i na Starówce, że można zaczynać koncentryczne natarcie.
Zejście do kanałów ze sprzętem i uformowanie kolumny z przewodnikiem trwa trzy kwadranse. Tempo przemieszczania się w kanale wynosi średnio 500 metrów na godzinę. Spora część drogi to nie jest wielki kolektor burzowy, w którym Andrzej Wajda kręcił „Kanał” ale boczna odnoga, wysoka na 90 centymetrów i szeroka na 50, gdzie idzie się w kucki, w pochyleniu lub na czworakach, z bronią, którą trzeba chronić przed zanieczyszczeniem, żeby się nie zacięła, z amunicją, która ma wystarczyć na akcję. Tam nie udałoby się nakręcić żadnego filmu. I tak trzy do czterech godzin. Do oddziału nie dołączył na czas pluton telefonistów z aparatem i kablem. Na ich zejście do kanałów nie zezwolił major „Barry”, Włodzimierz Kozakiewicz80, dowódca oddziału żandarmerii strzegący włazów do kanałów. Po prostu nie uwierzył telefonistom, że idą na akcję i podejrzewał ich o próbę dezercji. Nie było w tym nic niezwykłego, bowiem nie dalej jak 28 sierpnia bez porozumienia z dowództwem Starówki kanałami odszedł trzystuosobowy oddział AL. Telefoniści na domiar złego nie mieli żadnych papierów, przepustek i nie było z nimi oficera, który by mógł za nich zaręczyć. I tak desant poszedł bez łączności z dowództwem.
O zmierzchu, wraz z ruchem luzowanych grup szturmowych w kierunku południowej części Starówki okazało się, że całej wielkiej tajemnicy nie udało się utrzymać nawet kilka godzin. Jak pisze Stanisław Podlewski w swojej książce Przemarsz przez piekło:
„Wieść rozeszła się lotem błyskawicy, wyrwała rzesze mieszkańców ze stanu beznadziejnego oczekiwania i otępienia. Każdy chciał wyjść z tego piekła. [...] Gdy tylko zapadł mrok — ze wszystkich schronów, piwnic i nor na pół zasypanych zwałami gruzu, zaczęły wynurzać się gromady ludzi z tobołkami i zawiniątkami. Idą przez ulice, o których świadczą już tylko wysokie zwały gruzu, czarne przewody kominów i zręby fundamentów. [...] Zewsząd niosą rannych. Na ramionach, na krzesłach, na stołkach, na noszach, na wózkach dziecięcych. [...] W pewnej chwili błysk rakiety rzuca snop silnego światła. Pod zwalonym balkonem stoi młoda kobieta. Do jej kolan tuli się dwoje małych dzieci. Oczy wypaliły jej odpryski z bomby zapalającej. Krwawe oczodoły przysłonięte opaską. Na czole świecą rany, w które wżarł się głęboko fosfor. Te maleństwa będą ją prowadzić?”
W tych warunkach nie ma możliwości, żeby oddziały poruszały się sprawnie. Ulice są wąskie i zagruzowane, jest ciemno i w tłumie rwie się spoistość oddziałów. Wyznaczony termin uderzenia z 23:00 zostaje przesunięty na 0:30, potem na 1:00, a potem jeszcze na 2:00. Nie ma jak powiadomić o tym Śródmieścia, bo chwilowo nie ma żadnej łączności z „Monterem”, goniec kanałami będzie szedł co najmniej dwie-trzy godziny. Dopiero o 3:00 nad ranem, w szarówce przed pierwszym brzaskiem, natarcie ze Starówki z niekompletnymi wciąż oddziałami w pierwszej linii rusza. Wtedy od półtorej godziny już bije się Śródmieście po drugiej stronie i nie ma już oczywiście mowy o żadnym zaskoczeniu.
Zanim jednak do tego dojdzie, oddział szturmowy „Czaty 49” dociera do włazów pod Placem Bankowym. Okazuje się, że dwa z trzech włazów są zablokowane, być może stoją na nich niemieckie pojazdy. Klapa trzeciego włazu ustępuje, ale wówczas prowadzący pierwszy oddział porucznik Cedrowski „Cedro”81 widzi, że wokół są rozstawione namioty i słyszy rozmowy w języku niemieckim. Okazuje się, że plac, który według informacji ze sztabu miał być wolny od zorganizowanych jednostek nieprzyjaciela, został wybrany na miejsce biwaku dla jakiegoś niemieckiego oddziału, a właz znajduje się centrum obozowiska. Poza tym wejście jednym włazem trwało trzy kwadranse, wyjście miało nastąpić trzema włazami, żeby jak najszybciej cały desant znalazł się na powierzchni. Ile zajmie opuszczanie kanału jednym włazem pod ogniem nieprzyjaciela? Pod włazem dochodzi do gorączkowej narady, a w związku z tym, że mówimy o kanale szerokości pół metra, wysokim na 90 centymetrów, w którym nie da się minąć, zaś dowódcy rozmieszczeni są wzdłuż linii swoich oddziałów — narada odbywa się na zasadzie głuchego telefonu, żołnierze podają sobie z ust do ust słowa dowódców. Z braku telefonu nie ma jak powiadomić własnego zgrupowania o tym, że na trasie przebicia jest większy oddział nieprzyjaciela. Przekazanie informacji gońcem mija się z celem, akcja powinna się zacząć zaraz, bo zbliża się pierwsza w nocy. Ostatecznie dowodzący desantem przyjmuje plan porucznika Cedrowskiego. Żołnierze będą opuszczać kanał jedynym włazem możliwie szybko w takiej kolejności, jak w nim stoją, przy czym następuje wymiana broni, ci na początku otrzymują pistolety maszynowe, żeby w razie czego gwałtownym ogniem osłonić kolegów wychodzących z kanału. Karabiny są podawane do tyłu. Niektórzy historycy twierdzą, że przemieszczali się ludzie z bronią, ale biorąc pod uwagę rozmiary kanału, raczej przekazywano sobie tylko broń. Wszyscy raczej wiedzą, że w tej sytuacji nie jest to plan niczego innego, jak samobójczego ataku, który ma dać czas kolegom ze Starówki przebić się do swoich.
„Cedro” wyskakuje ze swoimi ludźmi pierwszy. Początkowo udaje się po cichu wyjść kilkunastu ludziom. Zajmują pozycje wokół fontanny na placu (w miejscu fontanny po wojnie stanie pomnik Feliksa Dzierżyńskiego). Niestety w pewnym momencie ktoś wpada na Niemca, który zdaje się wstał za potrzebą i szedł w stronę latryny. Niemiec ginie od serii pistoletu maszynowego, ale wokół natychmiast rozpętuje się piekło. Krzyki, przypadkowe serie, wystrzały. Niemcy szybko orientują się, skąd się wziął desant. Biorą właz kanału pod ogień granatników i broni maszynowej. Kolejni żołnierze „Czaty” usiłują wyjść z włazu, żeby wesprzeć kolegów, ale padają ranni, inni — często też już ranni — wskakują do włazu z powrotem, prosto na głowy wychodzących. W którymś momencie komuś w tej kotłowaninie wypala zacięta wcześniej „Błyskawica” i cała seria rykoszetem odbija się od ścian kanału. Wreszcie ktoś przypadkiem z zewnątrz zatrzaskuje właz, ratując zapewne życie tym wewnątrz i skazując na śmierć tych, którzy zostali na powierzchni. Z podkomendnych porucznika „Cedro”, którzy wyszli na Plac Bankowy, po kilkunastominutowej walce wszyscy zostaną ranni lub zabici. Przeżyje jeden człowiek — amunicyjny Jan Pęczkowski ps. „Kamiński”82, który ukryje się w krzakach. Reszta zginie. Pozostali żołnierze „Czaty 49” zostają w kanałach, bez łączności z dowództwem.
O tym wszystkim nikt nie wie na Śródmieściu, gdzie oddziały czekają na umówioną rakietę. Około północy pułkownik Antoni Chruściel, ps. „Monter”, każe wystrzelić zieloną rakietę i czeka na odpowiedź Starówki. Ale sygnału ze Starówki nie ma. Około pierwszej w nocy słychać gwałtowną strzelaninę od strony Ogrodu Saskiego i Placu Bankowego, ale nie ma nadal rakiety. Wreszcie o 1:30 „Monter” daje rozkaz do natarcia. Oddziały ruszają, ale uderzenie nie rozwija się dobrze. Jedno z wydarzeń tej nocy opisuje Jan Nowak Jeziorański:
„Po półgodzinie pułkownik zaczyna się niepokoić. Nasze natarcie nie może jakoś ruszyć z miejsca. Decyduje się pójść do przodu i zobaczyć, co się tam dzieje — pisze Jeziorański w swej słynnej książce Kurier z Warszawy. — Towarzyszę mu krok za krokiem. Po drodze trzeba dokonywać akrobatycznych sztuk, do których nie jestem przysposobiony. [...] Docieramy w końcu do linii zniszczonych domów ulicy Krochmalnej, które wychodzą na Hale Mirowskie. Stąd właśnie miał nastąpić wypad. Przed pułkownikiem wyłania się z ciemności sylwetka młodego oficera. Melduje się dowódca plutonu, porucznik „Janusz”***.
— Co wy tu jeszcze robicie? — pyta ostro „Monter”. — Na co czekacie?
— Panie pułkowniku — próbowaliśmy. Minerki wysadziły dziurę w murze. Wyjść na tamtą stronę nie sposób. Niemieckie granatniki są wstrzelane w otwór i w podwórze.
— Spokojny dotychczas „Monter” nagle podnosi głos.
— Wykonać rozkaz. Ma pan natychmiast wykonać wypad. My tamtych bez pomocy nie zostawimy.
— Rozkaz, panie pułkowniku — odpowiada głucho „Janusz”.
Wspinam się znowu za Chruścielem po czymś, co było kiedyś klatką schodową i stajemy w wypalonym oknie. Pod nami o dwa piętra niżej studnia podwórka. Po lewej wypalone otwory okienne wychodzą na Hale Mirowskie czy może na plac Żelaznej Bramy. Podwórko pod nami zapełnia się powoli młodymi ludźmi. Rozpoznaję grupę dziewcząt, który wysadziły dziurę w murze. Nagle dzieje się coś straszliwego. W ten tłum młodych na dole wpada jeden granat, za nim drugi i trzeci, eksplodując na podwórku. Za nimi wybuchają butelki z benzyną przeznaczone na niemieckie czołgi. Słyszę przejmujące krzyki bólu i przerażenia. Przeważają głosy dziewczęce. Płomienie rozjaśniają w dole pod nami dantejską scenę: ruszający się kłąb rannych i palących się ludzi.
Zbiegamy na dół. Na pomoc pędzą patrole sanitarne z noszami. Oglądamy straszliwe żniwo. Wybuch granatów w tej ciżbie pokaleczył albo poobrywał nogi. Wynoszą żołnierzy martwych albo popalonych, dziewczęta z poobrywanymi stopami, a na końcu na noszach białego jak prześcieradło por. „Janusza”. Obie straszliwie krwawiące nogi trzymają się na strzępach ciała. Wpatruje się w pochylonego nad nim „Montera” i szepce:
— Rozkaz wykonałem, panie pułkowniku...”
Ze zgrupowań Starego Miasta tej nocy zginie lub zostanie rannych 300 młodych ludzi, nie mniej zginie lub zostanie rannych ze zgrupowań śródmiejskich. Nad ranem ci ze Starówki będą musieli dokonać najtrudniejszego zadania — wrócić po nieudanej operacji na opuszczone barykady i walczyć dalej. Nikt jeszcze nie wie, że dzień, który wstaje po tej upiornej nocy, będzie jednym z najtragiczniejszych w dziejach obrony Starówki i Powstania w ogóle.
31 sierpnia wstawał nad Starówką ponury. Około 6:00 rano trzeba było rozformować naprędce sklecone grupy szturmowe, na nowo poskładać z macierzystymi formacjami, wysłać te grupy na opuszczone pozycje bojowe. Panuje spory bałagan. Ciężko rannych wyniesionych w nocy wprost na ulice często już nikt z powrotem nie znosi do piwnic i powstańczych szpitali. Ludność cywilna także niechętnie wraca do swoich schronień. Wszyscy wiedzą, że stało się coś złego. Gdyby tylko Niemcy wiedzieli jak wygląda sytuacja, mogliby w zasadzie tego samego dnia złamać obronę i po prostu wejść na Stare Miasto bez większego oporu. Ale nie wiedzą. Są też chyba mimo wszystko wstrząśnięci gwałtownością nocnego ataku. Poza tym nie planowali szturmu Starego Miasta przez kilka dni. Im także brakowało ludzi, a trzeba pamiętać, że podstawowa zasada sztuki wojennej mówi, że atakujący umocnionego przeciwnika powinien mieć nad nim przewagę liczebną minimum jak jeden do trzech. Albo coś, co tę przewagę liczebną zastępuje.
Tego dnia zatem — na szczęście dla Powstańców — nie dojdzie do bardziej gwałtownych natarć. Będzie to samo, co zawsze — bombardowanie przez bezkarne Stukasy startujące z pobliskiego Okęcia po kilka, kilkanaście razy dziennie, ostrzał artylerii, w tym tej najcięższej, używanej do zdobywania twierdz jak moździerz typu „Karl” o nazwie własnej „Ziu”, monstrualnego kalibru 600 mm, strzelający pociskami o wadze 2170 kilogramów sztuka83. Większa w dziejach ludzkości była tylko armata kolejowa „Dora” kalibru 800 mm84 użyta do ostrzału Sewastopola. Do tego artyleria lżejszego kalibru, nebelwerfery85, haubice. Jeden z niemieckich korespondentów wojennych napisze, że „żadne miasto na świecie czegoś takiego nie doświadczyło”, chcąc podkreślić zaciętość walk i dzielność Wehrmachtu. Wyszło mu chyba inaczej.
W porannym chaosie po nocnym natarciu płk. Karol Ziemski „Wachnowski”86 sięga po najbardziej sprawdzone rezerwy ludzkie — pluton łączników zgrupowania „Gustaw” wystawiony przez Narodową Organizację Wojskową87. To chłopcy po dwanaście, czternaście, piętnaście lat, świetnie
Uwagi (0)