Na marne - Henryk Sienkiewicz (czy można czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
Józef Szwarc po śmierci ojca przyjeżdża do Kijowa na studia. Już pierwszego dnia udaje mu się poznać studenckie realia — spotyka dawnego kolegę, Gustawa, z którym zamieszkuje i który zaprzyjaźnia go z innymi żakami.
Po pewnym czasie Józef wybiera ostatecznie swoją drogę kształcenia — medycynę. Gustaw niebawem przedstawi go również swojej przyjaciółce, Helenie. To młoda kobieta, bardzo doświadczona przez los — nie tak dawno doświadczyła śmierci męża i małego dziecka. Gustaw jest w niej nieszczęśliwie zakochany, ale śmierć rodziny nie pozwala wdowie zwrócić na niego uwagę. Jej zainteresowanie budzi jednak Józef, w którym dostrzega pewne podobieństwo do zmarłego męża. To jednak dopiero pierwsza z kobiet uwikłanych w historię…
Na marne to pierwsza wydana powieśc autorstwa Henryka Sienkiewicza. Pisarz pracował nad nią od 1868 roku, publikacji doczekała się w 1872. Początkowo ukazywała się w „Wieńcu”. W swoim dziele Sienkiewicz ukazuje relacje młodych ludzi w nowym otoczeniu i ich próby sprostania nowym wyzwaniom, stawianym im przez życie.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Na marne - Henryk Sienkiewicz (czy można czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Ale zwykle tak się dzieje, że dużo gadają po śmierci o człowieku, którego za życia ledwie że nie popychano. Damy więc pokój Gustawowi, a będziemy śledzili dalsze losy naszych znajomych, a w szczególności bohatera niniejszej księgi, Szwarca.
U Szwarca nic się nie zmieniło, tylko on sam, od czasu pierwszej bytności u wdowy chodził jakiś zamyślony i milczący. Augustynowicz coraz więcej przyzwyczajał się do nowego położenia. U generała tupano, jak dawniej; u inżyniera bębniono w fortepian, jak dawniej; hrabianka wyśpiewywała wieczorami, jak dawniej. Mieszkanie Gustawa zajął szewc z dwojgiem skrofulicznych dzieci, z żoną i z biedą trzecią; tam, gdzie krążyły myśli tej szlachetnej głowy i padały gorące słowa, teraz skrzypiały dratwy i pocięgle. Potkańska nie dowiedziała się nawet zrazu o śmierci Gustawa; Szwarc to utaił, obawiając się zbyt silnego na nią wrażenia. Później ze ździwieniem przekonał się, że wieść tę przyjęła wprawdzie ze smutkiem, ale bez rozpaczy. Dużo mamy do opowiadania o tych nowych stosunkach; w następnym tedy rozdziale wprost już do nich przejdziemy.
Szwarc, wedle przyrzeczenia, danego Gustawowi, był u Heleny i za drugą już u niej bytnością wyszedł rozkochany. Wracał późną nocą; na niebie skrzyły się gwiazdy; była pogoda; od Dniepru dolatywał chłodny, ale rzeźwy powiew wody. Lekkie opary mgły wiły się długiem pasmem na wschodzie. Muzyka była w powietrzu i muzyka w piersi Szwarca. Kochał! Zdawało mu się, iż noc jasna obchodzi jego zaślubiny ze szczęściem. Pełne szczęście jest razem wspomnieniem i nadzieją. Szwarc czuł jeszcze w dłoniach drobne ręce Heleny — tę chwilę wspominał, myślał o jutrzejszych pieszczotach — tej chwili spodziewał się. Dziwna rzecz! Ona go pożegnała słowem: „Pamiętaj!” a któżby mógł zapomnieć o szczęściu, zwłaszcza kiedy się do niego przyszłość uśmiecha.
Kochał! Uciśnięty siłą i urokiem nocy, drżeniem gwiazd i majestatem ciemnych przestrzeni, rzucił wzrok pełny ognia w najdalsze krańce niebieskich samotni i drżącemi ustami wyszeptał:
— Jeśliś jest, to jesteś wielki i dobry!
Mimo warunku, postawionego przed tym wykrzyknikiem, jak na Szwarca, było to bardzo wiele. Przyznawał wielkość i dobroć. Mówił „jeśliś jest”, słowa te o kimś byłyby warunkiem, do kogoś — znaczyły potwierdzenie istnienia.
Szwarc mówił: „Jesteś”.
Mimo całego jego realizmu, nie dziwmy się tak bardzo tym słowom. Usta, które je wymawiały, świeżo piły z czary uniesienia.
Gdy Szwarc wrócił do domu, Augustynowicz spał w najlepsze; chrapanie jego słychać było już na schodach. Wyciągał piosenkę snu, to krótko, to długo, to ciszej, to głośniej, to sapiąc, to dmuchając, to gwiżdżąc.
Szwarc zbudził go.
Postanowił koniecznie go uściskać.
Augustynowicz wytrzeszczył nań ździwione oczy i w pierwszej chwili zawołał:
— Idź-że do...
Szwarc roześmiał się wesoło.
— Dobranoc! — rzekł mu Augustynowicz — powiem ci jutro, skąd wracasz, dziś spać mi się chce, dobranoc.
Nazajutrz była niedziela. Rankiem Szwarc nalewał herbatę, Augustynowicz leżał jeszcze na łóżku i, patrząc w sufit, palił fajkę. Obaj myśleli o dniu wczorajszym.
Wreszcie Augustynowicz odezwał się pierwszy:
— Wiesz, Szwarc, co mi przyszło do głowy?
— Nie wiem.
— To ci powiem: że nie warto życia wiązać z pierwszą lepszą kobietą, jak Jowiszowi dobrze życzę, nie warto! Są jednak rzeczy lepsze na świecie.
— Skądże ci te myśli?
— Prosto z fajki. Człowiek tak się zwiąże, tak się zrośnie z jedną myślą, a potem przyjdzie lada przeszkoda i ot, z tych pałaców tyle się zostanie, co z tego dymu, który puszczam w tej chwili.
Ogromny kłąb dymu podniósł się w górę z ust Augustynowicza i, uderzywszy o pułap, rozproszył się na wszystkie strony.
Rozmowa urwała się na chwilę.
— Szwarc, czyś ty się już kochał przed poznaniem Gustawa i Potkańskiej?
— Czym się k-o-o-chał? — ciągnął Szwarc, przypatrując się pod światło szklance. — Co?... a, czym się kochał?... Tak, zawracałem sobie czasem głowę, nie wytrącało mnie to jednak ze zwykłych warunków życia, nie odwodziło od porządku dziennego. Powiem otwarcie, nie kochałem się.
Augustynowicz podniósł cybuch z fajką w górę i uroczyście zadeklamował:
Szwarc się uśmiechnął:
— Alboż co?
— Nic, to moje wspomnienia. E, ze mną bywało inaczej, szalałem parę razy jak waryat. Raz nawet, mimo biedy, próbowałem być porządnym człowiekiem, trudno było, ale próbowałem.
— A skończyło się?
— Prozaicznie. Dawałem lekcye u jednego właściciela domu. Było tam dwoje dzieci: małoletni syn i dorosła córka; syna uczyłem, a córkę kochałem. Otóż pewnego wieczoru łzy mi stanęły w oczach i powiedziałem jej to, ona zmieszała się trochę, a potem się roześmiała. Nie uwierzysz Szwarc, co to był za brzydki śmiech! bo widziała, ile to mnie kosztuje, a sama mnie ciągnęła poprzednio. Nakoniec poszła do mamy na skargę.
— A mama?
— Mama powiedziała mi: po pierwsze, żem szubrawiec, na co jej się ukłoniłem; po drugie, żebym sobie poszedł; a po trzecie, cisnęła mi na ziemię pięć rubli, które podniosłem, bo mi się należały, i upiłem się za nie tego dnia wieczorem i na drugi dzień rano.
— A potem?
— Potem drugiego dnia wieczór i na trzeci rano.
— I tak już ciągle?
— Nie. Czwartego dnia wypłakałem się ogromnie, a jeszcze potem, gdym się już trochę uleczył — to jest z miłości, nie z pijaństwa — próbowałem się zakochać w pierwszej lepszej, ale już nie mogłem, daję ci na to słowo uczciwości, mój panie!
— I nie masz już nadziei na przyszłość?
Augustynowicz zamyślił się trochę i odpowiedział:
— Nie. Nie szanuję już kobiet. Ile dawniej wierzyłem w nie, ilem je czcił i kochał, jako największą nagrodę pracy i mozołów, tyle dziś... lubię je... rozumiesz? To wyłącza miłość.
— Ale i szczęście.
— Ani słowa: przeto dziś gwiżdżę, kiedy mi się chce płakać i dlatego zazdroszczę ci.
Szwarc spojrzał bystro na Augustynowicza.
— Czego?
— Twego stosunku z Heleną. Nie marszcz się i nie dziw, że ja te rzeczy znam tak dobrze... Ho, ho! mamy my trochę doświadczenia! Zresztą, powiem ci, ja sam chciałem się zakochać w Potkańskiej... Ja wolę takie kobiety, niż inne... Choć z drugiej strony... E, kiedy nie wiem, czy się nie będziesz gniewał?
— Mów.
— Bałem się zakochać w Potkańskiej. Ani słowa: nieszczęśliwa kobieta, ale na brodę proroka, cóż mnie to obchodzi? Wiem tylko, że testamentem przechodzi z rąk do rąk, że kto tylko zbliży się do niej, zaraz otrzymuje wiekuistą szczęśliwość... brr! na honor, nie chciałbym być testatorem takiego stypendyum, choćby dla przyjaciela.
Szwarc postawił na stole szklankę niedopitej herbaty i, zwróciwszy się do Augustynowicza, rzekł zimno:
— Tak, ale ponieważ ja jestem egzekutorem testamentu, bądź łaskaw mówić o zapisie z większym szacunkiem.
— Dobrze, powiem ci zupełnie seryo już nie o tem, kim lub czem jest Potkańska, ale co ty powinieneś zrobić. Mówię bez interesu, nawet na szkodę własną. Rzecz jest taka — Augustynowicz usiadł na łóżku. — Znam ciebie, znam ją, ona ci sama rzuca się w ramiona. Inicyatywa ze strony kobiety... ho! to się na nic nie zdało! Miłość to trzeba zdobyć. Za miesiąc znudzisz się, zmęczysz i ciśniesz ją do dyabła... Szwarc! ja ci dobrze życzę, żeń ty się z Heleną, póki czas...
Szwarc zmarszczył brwi więcej, niż poprzednio, i odrzekł krótko:
— Zrobię, jak uznam za stosowne.
A rzeczywiście, to małe słówko „ożenić się” nie przyszło mu jeszcze do głowy. Całując ręce Potkańskiej, nie pomyślał o konsekwencyi pocałunków. Gniewał się na siebie i na to szczególniej, że ktoś przypominał mu obowiązki sumienia. Dzień, dwa, później niezawodnie samby sobie przypomniał. Upominanie z cudzej strony odbierało tej myśli urok samodzielnego, płynącego z miłości, czynu, robiło ją przymusem.
Wieczorem tegoż dnia Augustynowicz spotkał Wasilkiewicza.
— Wiesz, że Szwarc bywa już u Potkańskiej?
— Cóż tedy?
— Kobieta rozkochana w nim szalenie. Domyśl się, co z tego wyniknie, osądź, co Szwarc powinien zrobić?
Wasilkiewicz odparł ze zwykłą rezolutnością:
— Kochać ją także.
— Tak, a dalej?
— Dalej niech sobie sami radzą.
Augustynowicz machnął ręką niecierpliwie.
— Jeszcze jedno pytanie: jakbyś ty skończył z Potkańską?
— Gdybym ją kochał?
— Tak.
— Ożeniłbym się bez namysłu.
Augustynowicz zatrzymał go i, z ręką na sercu, począł mówić tonem głębokiego przekonania:
— Widzisz, ja Szwarcowi wiele jestem winien, a zresztą sam to wiesz najlepiej, chciałbym tedy szczerze odpłacić mu się — tak, odpłacić radą. On jest w dziwacznem położeniu... a jednak, rozumiesz, są pewne prawa uczciwości, których nie można łamać. Nie chciałbym, aby ktoś kiedyś Szwarcowi mógł powiedzieć: „Postąpiłeś nieuczciwie”. Mówię otwarcie: nie chciałbym, a ty możesz tu dużo zrobić, ty masz wpływ na niego.
Lecz Wasilkiewicz zamiast dać się przekonać, rozgniewał się.
— A ty co się w nieswoje rzeczy wtrącasz? Zostawić mu wolę, toż niedawno, jak u niej bywa. Ej, Augustynowicz, albo ty to z serca robisz? Jeśli ciebie Helena co obchodzi, to niech mnie... ale to twoje wścibstwo, ty lubisz pozować i prawić piękne słówka. Nie graj komedyi! Poświęcasz się niby, tracąc mieszkanie przez ożenienie Szwarca, ale to tylko lekkomyślność. Ty sam już nie wiesz, kiedy się oszukujesz! O Szwarca się nie bój, żebyś ty był taki, nie trzebaby więcej. Co tobie do tego! Ty za grosz nie masz taktu.
— Schowaj te nauki dla siebie. Więc nie wdajesz się między nich?
— Gdyby ten nieokreślony stosunek trwać miał długo, ja pierwszy będę się starał namówić, a nareszcie zmusić Szwarca do ożenienia się z nią; ale dziś wtrącać się między nich — to głupstwo.
Augustynowicz wrócił wielce skonfundowany; poczucie prawdy jednak powiedziało mu, że litwin ma racyę i że z jego strony było to istotnie wścibstwo i chęć pozowania, nic więcej.
Ale upłynęło parę miesięcy, skończyła się zima, przeszła wiosna, nastało lato, a owe stosunki nie zmieniły się. Kochał Szwarc Helenę, ona jego i płynęło im życie we wzajemnej na przyszłość niepamięci. Był jednak cień między niemi, cień rzucony przez wypadek. Pewnego dnia letniego Potkańska zawiązała pod brodę wstążki niebieskiego kapelusika i, okrywszy ramiona płaszczykiem, uczepiła się ręki Szwarca — poszli oboje na spacer.
Słońce świeciło, było trochę kurzu w powietrzu, a upał dawał się czuć na wszystkich twarzach, choć było koło szóstej po południu. Mnóstwo osób wychodziło na miasto, wielu znajomych Szwarca witało go przyjaznem skinieniem głowy, niektórzy, a nawet i obcy, oglądali się za naszą parą. Rzeczywiście, piękna to była para. Szwarc wyrósł, zmężniał; brodę i boki twarzy okrywał już wspaniały rudawy zarost, a twarz sama nosiła wyraz poważny z pewnym odcieniem dumy. Potkańska wyglądała zupełnie na młodą narzeczonę; wiatr rozwiewał niebieskie wstążki jej kapelusika, bawił się z białą suknią i, unosząc okrycie, ukazywał wysmukłą jej figurkę. Z wdziękiem oparta o ramię Szwarca, cieszyła się i nim i słońcem, i powietrzem, jakoby drugi raz na świat zrodzona. Szwarc więcej na nią patrzał, niż na otaczających. Nie podejmujemy się powtarzać ich rozmowy, owego szczebiotu zakochanych, bez znaczenia dla innych, pełnego wdzięku dla nich. Były jednak i poważniejsze rozmowy. Potkańska, naprzykład, prosiła Szwarca, żeby ją zaprowadził na grób męża.
— Latem, widzisz — mówiła — i na cmentarzu mnóstwo cienia, a nie byłam tak dawno; nie mogę go jednak zapomnieć. Ty mi go zastępujesz, Józefie, ale pozwól mi się i za niego pomodlić czasem.
Szwarcowi było wszystko jedno dlaczego i za kogo się Helena modliła; odrzekł więc z uśmiechem pełnym pobłażania:
— Dobrze, Heleno, pamiętaj o swoich zmarłych, tylko kochaj żywych — dodał, pochylając głowę ku jej twarzy.
Lekkie przyciśnięcie do piersi ramienia Szwarca było odpowiedzią ze strony Heleny.
Spojrzała mu w oczy, potem zarumieniła się, jak dziewczynka.
Szwarc ze swej strony nakrył dłonią, maleńką, wspierającą się na jego ramieniu rękę i... był zupełnie szczęśliwy.
Poszli na cmentarz. Po drodze spotkali Augustynowicza; szedł, paląc cygaro obok dwuch dam, z których jedna była matką, druga córką. Augustynowicz prowadził córkę pod rękę; matka podążała z boku trochę: przeszkadzała jej otyłość, trochę pośpiech, a nakoniec i gorąco. Augustynowicz widocznie był wymowny, bo panna zatrzymywała
Uwagi (0)