Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖
Opowieść o tym, jak Prusaka nauczyć porządku po polsku (z cyklu historii pisanych „ku pokrzepieniu serc”).
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen ma wszystko, czego może pragnąć młody mężczyzna: ogromny majątek, powodzenie u kobiet i z high life'u, i z półświatka, dobraną kompanię przyjaciół do wspólnych zabaw oraz zdrowie i urodę. Miary szczęścia absolutnego dopełnia całkowity brak nadzoru ze strony starszych.
Jednak spotkanie z pewną tajemniczą, niewrażliwą na jego wdzięk i przymioty damą całkowicie odmieni jego życie, czyniąc mało wartościowym wszystko, co miał dotychczas, za to wyznaczając mu nowe, niełatwe do osiągnięcia cele.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— Pana siostra jest zaręczona?
— Nie wiem po co, ale jest. Z sąsiadem naszym, Adamem Głębockim. At!...
Nie dokończył, ręką machnął.
— Kiedyż wesele? — badał Croy-Dülmen.
— Nie wiem. Teraz żałoba. Pani Tekla ani słyszeć nie chce o małżeństwie, Jadzia po swojemu milczy na wszystko, a Głębockiego o zdanie nikt nie pyta. W takim stanie sprawy mogą się wlec ad infinitum120, chyba się w to wmiesza opatrzność i ja...
— Myślałem, że w Polsce żenią się tylko z miłości — zauważył Niemiec z uśmiechem.
— Kto ich tam wie, może się i kochają! Ja, znając Jadzię, sądzę, że idzie za Głębockiego przez obowiązek Polki.
— Czy ten pan jest odszczepieńcem?
— Nie, jest bankrutem. Jadzi szkoda ziemi polskiej oddawać w ręce obce: chce ją ratować swym posagiem. Bardzo problematyczne szczęście! Ale oto i babka.
— Pani Tekla gderała za coś na ogrodnika; spojrzała zezem na młodych ludzi.
Jan ją ucałował w rękę — pogładziła go po głowie. Niemcowi kiwnęła tylko po swojemu, sądząc, że jak wczoraj powita ją tylko ukłonem,
Stała się jednak rzecz niesłychana. Dumny panicz schylił pokornie swój hardy kark nisko, bardzo nisko — i rękę babki podniósł do ust jak wnuk i sługa.
Przez oczy staruszki przeszło zdumienie, może radość, ale nie zrobiła żadnej uwagi. On pierwszy zagaił rozmowę — naturalnie po francusku.
— Przepraszam za natręctwo, ale nie mogłem się zdecydować odjechać po wczorajszym rozstaniu. Może mi się uda pojednać pa... — zająknął się — pojednać babkę z Niemcami, chociażby ze mną jednym.
— Jeżeli nie masz innego zamiaru, to możesz sobie zaraz jechać i nie wracać. Pozwalam ci tu pozostać pod warunkiem, że mi nie wspomnisz nawet ich nazwy. Jesteś młodzik, możesz zmieniać sto razy zdanie, a ja, mój panie, siedemdziesiąt lat przeżyłam i pewnie, że nad grobem dla twoich pięknych oczu mych zasad nie zmienię. Dosyć o tym, jeśli chcesz obiadować w Mariampolu.
— My, babciu, od wczoraj rozmawiamy, ani razu nie wspomniawszy narodowości — rzucił pojednawczo Chrząstkowski.
Zamiast się uspokoić, zaperzyła się jeszcze bardziej.
— Już ty mi się tylko za przykład nie stawiaj! Gotóweś121 jeszcze zaprzyjaźnić się z Niemcem, tego Szwaba za kolegę obrać.
Croy-Dülmen skłonił się z uśmiechem.
— Świadczę się niebem122, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.
— Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem123 Niemczysko!
— Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię jak każdy.
Staruszka coś zamruczała. To wezwanie do pokrewieństwa nie rozczuliło jej bynajmniej, a jednak było to w ustach hrabiego monstrualne ustępstwo.
Za podobne zestawienie pojedynkował się cztery razy w życiu — uważał je za sromotę i obelgę. W tej chwili, gdy kończył zdanie, ze szpaleru wyszła do nich smukła postać panny Jadwigi. Musiała słyszeć, bo po raz pierwszy spojrzała w oczy hrabiego i uśmiech lekko ironiczny drgał wokoło poważnych ust. Spotkali się wzrokiem — poczerwieniał jak winowajca złapany na gorącym uczynku zdrady i spuścił oczy zawstydzony.
Ach, ta nieszczęsna rozmowa na wiosnę! Czy rozum stracił wtedy, mówiąc swe credo124 obcej, spotkanej na ulicy kobiecie? Jakieś fatum go prześladowało! Co ona myślała o nim!
Pani Ostrowska na widok swej wychowanki wyrzuciła z serca żal na ogrodnika.
— To nieuk, osioł, próżniak! Okropność, jak ci Prusacy lud zdemoralizowali.
— To drugi raz! — szepnął hrabia Janowi.
Obydwaj spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pod wąsem. Nic nie uchodziło oka cholerycznej staruszki.
— Cóż to śmiesznego? — zawołała z impetem. — U was wszystko żart, fraszka, nawet to, co was boleć powinno!
Tu spostrzegłszy się, że połączyła w swej admonicji125 Niemca z Polakiem, machnęła tylko ręką i podreptała ku domowi.
— Et, co z wami gadać! — zamruczała na odchodnym.
Młodzi ludzie, obydwaj z natury weseli, zaśmiali się serdecznie; uśmiechnęła się nawet poważna panna Jadwiga.
Nagle pani Tekla obejrzała się i przystanęła.
— Słyszysz, Jadziu, turkocze! — wołała. — Już jedzie miły konkurent! Wybrałaś go, idźże sama bawić. Nie znam nic nudniejszego nad tego człowieka, ale to nie moja rzecz.
I poszła w inną stronę. Panienka spoważniała natychmiast i zwróciła się do domu, zrywając po drodze kwiaty z rabatki. Nie śpieszyła się wcale.
— Czy mamy ci iść w sukurs126, Jadziu? — żartował Jan.
— Do woli — odparła po swojemu, krótko.
— Zostawiam ci swobodę pierwszego powitania, żebyś się nie potrzebowała krępować — drażnił się dalej.
— Czemu się nie nauczysz krępować języka? — odrzuciła z daleka.
— Z konieczności muszę mówić jako reprezentant rodziny. Żebym ten urząd tobie zlecił, miano by nas za głuchoniemych.
Nie odrzekła nic więcej i znikła w cieniu szpaleru.
— Pan Głębocki często bywa? — spytał Wentzel, patrząc uparcie w to miejsce, gdzie ją cień zakrył.
— Co parę dni, regularnie od obiadu do kolacji.
— Co robią narzeczeni? Rozmawiają?
— Z Jadzią! To by było trochę za trudno. Grają w domino i milczą; czasem przeglądają dzienniki i milczą; w wielkie święta chodzą na spacer i także milczą. W antraktach słuchają gderania pani Tekli.
— A pan co wtedy robi?
— Z początku dotrzymywałem im towarzystwa, alem się tak znudził, że odtąd uciekam na odgłos turkotu bryczki Adama. Ten nieszczęsny wysłuży sobie męczeńską koronę!
— Ma tak piękną nagrodę, że mu się nie dziwię — rzekł z uśmiechem Niemiec.
— Rzecz gustu. Jadzię wysoko cenię, szanuję, uwielbiam jako brat i Polak; ale zakochać się w niej to dla mnie niepojęte, to to samo, co uderzyć do serca tej brzozy u płotu. Mnie do kochania potrzeba życia, śpiewu, śmiechu, choć trochę kokieterii i żartu. Nieprawdaż?
— Niezawodnie. Arkadyjscy pasterze127 wyginęli.
— Oprócz jednego Głębockiego. O, Walenty nas szuka. Pewnie obiad.
Zbliżyli się do służącego i weszli przez taras do wnętrza rezydencji. W sali jadalnej, przy wódce, ujrzał Wentzel cierpliwego Głębockiego. Był to człowiek średniego wzrostu i średnich lat, opalony, suchy, trochę łysawy blondyn. Patrzał spod brwi krzaczastych nieufnie; w ustach miał rys zacięty; długie w dół zwieszone wąsy czyniły go jeszcze dzikszym.
Musiał to być człowiek skrytej namiętności i niesłychanego panowania nad sobą.
Niebezpiecznie było z nim zaczynać walkę — był zazdrosny, mściwy i cierpliwy.
Jan ich zaprezentował — poprzestali na ukłonie. Czy przeczuwali, że będzie między nimi bój na śmierć i życie?...
— Jakże kartofle, Adamie? — zagaił Chrząstkowski.
— Niezgorzej.
— A siewy?
— Schodzą.
„Dobrali się w korcu maku” — pomyślał Croy-Dülmen.
— A twoja „Norma” zdrowa?
Tu ożywiła się posępna twarz Głębockiego.
— Żdżarski targował ją wczoraj — odparł żywiej nieco.
— Sprzedałeś?
— Jeszcze nie. W ostateczności chyba.
— Przecie ją Jadzia chciała nabyć.
— Już nie chce. Mówiła mi...
— Jak to! Przecie coś mówiła? Niesłychane! — żartował wesoły chłopak.
Rysy Głębockiego skurczyły się kamienną ostrością: nie rozumiał żartów.
Wejście dam przerwało rozmowę. Zasiedli do obiadu. Narzeczeni siedzieli obok, ale nie mówili ani z sobą, ani z resztą towarzystwa. Jan z hrabią podtrzymywali rozmowę. Chrząstkowski wypytywał o stolicę. Wentzel przyszedł do siebie i dał się porwać na barwną, tryskającą dowcipem gawędkę. Opisywał berlińskie życie, zabawy, kółka, intrygi, aż wreszcie zdołał zaciekawić babkę — rozmarszczył jej czoło. Wstali od stołu bez żadnej kłótni.
W salonie, wedle opowieści Jana, narzeczeni zajęli się milczącym przeglądaniem dzienników. Młodzi ludzie128 wymknęli się do oficyny.
Poczta dawno była odprawiona, Urbana wysłano po rzeczy hrabiego do miasteczka. Przymus znikł. Gwarząc coraz ufniej, coraz przyjaźniej, ani się obejrzeli, jak mrok nadszedł.
Rozmowę przerwał im stary lokaj.
— Pani kazała się spytać, co się stało z Niemcem — objaśnił Chrząstkowskiemu swe przybycie.
— Powiedz, że przyjdziemy zaraz na herbatę. A pan Głębocki jeszcze bawi?
— Tyleczko129 wyjechał.
— Tak wcześnie! Oho! To go dobry duch natchnął.
W jadalni paliła się już lampa. Panna Jadwiga własnoręcznie przyrządzała herbatę.
Brat ją spotkał żartem:
— Tak krótko dziś graliście w domino! Szkoda. Kto kogo ograł?
— Pani Ostrowska czeka ciebie od godziny. Otrzymała jakieś listy, potrzebuje rady w niemieckim języku.
— Już idę, na burę — mruknął, odchodząc w głąb domu.
A zatem miał Croy-Dülmen tak upragnione sam na sam. Niech się stara o uśmiech pięknych ust, spojrzenie surowych oczu, niech zdobywa.
Chwila milczenia, podczas której obserwował ją oparty o poręcz krzesła; nareszcie się odezwał:
— W San Marino zapominają znajomych, jak widzę, i zapominają przyrzeczeń...
— Przyrzeczeń? — powtórzyła pytająco.
— Zdaje mi się, żem wygrał zakład z panią.
— Może być, nie pamiętam.
— Założyłem się, że odnajdę panią. Ja nie zapomniałem.
— Bardzo chwalebna pamięć. Cóż z tego?
Pytania te i odpowiedzi, krótkie, urywane, zimne jak cięcia stali, zbijały go z tropu, onieśmielały zupełnie. Był to jakby pojedynek, w którym on otrzymał tysiące pięknych razów, nie mogąc ich ani odbić, ani oddać.
— Należy mi się nagroda.
— To jedno dobrze pamiętam, że żadnej nie obiecałam. Zadowolenie fantazji powinno panu wystarczyć.
— A jeśli nie wystarczy?
— To musi.
Potrząsnął zuchwale głową.
— Czy wie pani, że Wentzel Croy-Dülmen tego słowa nie uznaje w stosunku do siebie?
— To wiem, że hrabia Wentzel Croy-Dülmen nie zawsze jest takim lwem, jak się zdaje. Umie się trwożyć, kryć z zasadami, bawić się we frazesy jak komediant; nie potrafi stawić czoła jednej starej kobiecie!
— Znosiłem wszystko dla zdobycia sposobności rozmowy z panią.
— Jest to nikczemność i fałsz! Jak pan śmie patrzeć w oczy swej babki, oszukiwać ją dla marnej igraszki?
— Czy pani nie przypuszcza, że zdanie można zmienić?
— Czy pan myśli tym frazesem i mnie oczy zamydlić? Poniewczasie. Widziałam pana samym sobą i pamiętam...
— Obraziłem panią...
— Mnie? Pan? Obrazić mnie może tylko ktoś, o kogo dbam.
A więc widział Wentzel te oczy mroczne, pełne błysków, te usta milczące pełne życia, miał — czego pragnął.
Wyprostowana, z brwią ściągniętą, rzucała mu lekceważenie po lekceważeniu, a w nim zamiast gniewu budziło się dzikie jakieś uczucie pożądania.
Pod wpływem tym wyrwała mu się gwałtownie z ust zuchwała przysięga:
— A ja mówię, że pani o mnie dbać będzie, musi! I albo znienawidzi mnie, albo pokocha, chociażem130 Niemiec i nikczemnik, i kłamca, i próżniak... to wszystko, co pani mi zarzuca.
Przeląkł się sam tego zuchwalstwa; myślał, że go spiorunuje wzgardą; tymczasem ona popatrzyła nań chwilę przejmująco, potrząsnęła głową i odrzekła zwykłym ponurym tonem:
— Za nienawić lub miłość nikt nie może ręczyć; ani pan, ani ja. Ale na to mogę przysiąc, że nie pokocham ani Niemca, ani próżniaka, ani nikczemnika, ani hulaki... tego wszystkiego, czym pan jest! Polka zaczyna od szacunku!
— Zobaczymy, kto kogo zwycięży! Ja jeszcze nie znam porażki — rzekł stanowczo.
— Jeszcze pan nie zna wielu rzeczy. A przede wszystkim zapomina się pan względem mnie. Jestem zaręczona.
— Między ustami a brzegiem pucharu wiele jeszcze zdarzyć się może — rzekł lekko.
— Zastosuj to pan do siebie.
— Wolę do pana Głębockiego — odparł zuchwale.
— Jak się panu podoba, byle nie do mnie. Zechce pan uwolnić mnie od dalszej swej arogancji. I moja cierpliwość może się wyczerpać!
— Ale nie moja.
— Obejdę się bez tej wiadomości.
Rozdrażnienie wybiegło obojgu na twarze: ona stała się blada jak marmur, na jego czoło wybiegła sieć żył. Kipiał pod chłodem tej dziewczyny, zapomniał panowania nad sobą.
Gdzie się podziało jego Cezarowe: veni, vidi, vici!
Po ostatniej odpowiedzi panna Jadwiga ruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Począł chodzić wzdłuż i wszerz, by się opamiętać.
Jan go tak zastał.
— Co? Nie ma Jadzi? Jedyna do bawienia gości! Sąsiedzi będą mieli pociechę z domu państwa Głębockich! Wie pan, co babka mi poleciła? Zatrzymać pana na tydzień! Zgoda?
— Z całą przyjemnością. Dziękuję.
— Posłyszy pan niejedno kazanie o Niemcach.
— Cóż robić! Cierpimy za winy ojców.
— Jak to?
— Żeby ojciec mój dotrzymał obietnic danych rodzinie żony, byłoby inaczej, może lepiej — dodał powoli.
— At, co tam rodziców obwiniać! Żeby nam Jadzia dała herbaty, toby było nie tylko lepiej, ale zupełnie dobrze.
*
Po tygodniu wrócił hrabia do Berlina i zaraz na wstępie zawołał grooma131:
— Odprowadź „Scherza” do barona Michała von Schöneich! Marsz!
Zamyślił się chwilę.
— Zakład przegrałem — mruknął — ale ją mieć będę, chyba ona zginie albo ja. Głupi był zakład, kapitanie... No, kto ją tam wiedział! Brr! Żeby się o nim dowiedziała! Verflucht, verdammt! Uh, co za królewska dziewczyna! Takiej być ukochanym, to dopiero się czym pochwalić. Tymczasem trzeba się o Aurorę dowiedzieć. Czy licho już gdzie poniosło admirała? Doprawdy, czegoś mi jednak tęskno za moją Lorelei. Urban, konie!
Pewnego dnia, wśród zimy, Jan Chrząstkowski wysiadł na berlińskim dworcu i kazał się wieźć do pierwszego lepszego hotelu; tam zjadł śniadanie, przebrał się i wyszedł na miasto.
Obyczajem wieśniaka gapił się w okna magazynów, czytał afisze na rogach ulic, zabłądził parę razy, raz wpadł pod konie i nareszcie po wielu przygodach dobił Pod Lipy. Tu zaczął chodzić od bramy do bramy po informacje o właścicielach, jakby zbierał szczegóły do gotajskiego kalendarza132; aż wreszcie po wielu trudnościach ze szwajcarami dożeglował do pałacu Wentzla Croy-Dülmen. Odetchnął jak po skończonej ciężkiej pracy i zadzwonił.
— Wer da133?
— Ich134! — odparł dumnie Jan, stając u okienka.
Urzędnik pałacowy
Uwagi (0)