Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Na peronie w otoczeniu węgierskich żandarmów stała gromadka zaaresztowanych Rusinów węgierskich. Śród nich było kilku popów, nauczycieli i chłopów z całej okolicy. Wszyscy mieli ręce powiązane z tyłu i spętani byli parami. Ludzie ci mieli przeważnie posiniaczone nosy i poranione głowy, bo zaraz po aresztowaniu zostali doraźnie obici przez żandarmów.
O parę kroków dalej jeden z żandarmów węgierskich bawił się aresztowanym popem. Uwiązał go na postronku za lewą nogę, postronek trzymał w ręku i kolbą popędzał popa, aby tańczył czardasza. Żandarm szarpał postronkiem, pop padał na nos, a ponieważ ręce miał związane w tyle, więc nie mógł wstać, robił rozpaczliwe wysiłki, aby się przewrócić na plecy i w ten sposób wstać z ziemi. Żandarma tak serdecznie bawił ten widok, iż zaśmiewał się do łez, a gdy pop już się podnosił, znowu szarpał postronkiem i pop znowu padał na nos.
Koniec tej scenie położył oficer żandarmerii, który rozkazał żandarmom, aby zanim nadejdzie pociąg, zaprowadzili aresztantów do pobliskiej szopy, gdzie mogą ich bić do woli, a nikt tego widzieć nie będzie,
O tym epizodzie w wagonie sztabowym zawiązała się rozmowa i rzec można, że na ogół większość była przeciwko takiemu znęcaniu się nad ludźmi.
Podchorąży Kraus był zdania, że skoro już ci aresztowani są zdrajcami, to trzeba wieszać ich na miejscu bez znęcania się nad nimi, natomiast podporucznik Dub nie miał nic przeciwko widzianej scenie i tłumaczył ją tak, że żandarmi mszczą się właśnie za zamach sarajewski, którego ofiarą padł arcyksiążę Franciszek Ferdynand i jego małżonka. Dla dodania powagi swoim słowom powiedział, że prenumerował pewne pismo, a w tym piśmie jeszcze przed wybuchem wojny w lipcowym numerze był artykuł o tym, iż bezprzykładna zbrodnia sarajewska pozostawia w sercach ludzkich niezagojoną ranę, tym boleśniejszą, że zbrodnia ta zniszczyła życie nie tylko przedstawiciela władzy wykonawczej państwa, lecz także pozbawiła życia jego wierną i ukochaną małżonkę. Zbrodnia ta zniszczyła szczęśliwe, przykładne życie rodzinne i osierociła dzieci przez wszystkich ukochane.
Porucznik Lukasz mruknął pod nosem, że widać i tutaj ci żandarmi prenumerowali to samo pismo i czytywali ów wzruszający artykuł. W ogóle wszystko zaczynało budzić w nim głębokie uczucie wstrętu. Postanowił upić się, żeby uciec od weltschmerzu. Wyszedł z wagonu i szukał Szwejka.
— Słuchajcie, Szwejku — rzekł do niego — nie wiecie, gdzie można by tu dostać butelkę koniaku? Czuję się jakoś niedobrze.
— To wszystko, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, z powodu zmiany pogody. Może się zdarzyć, że gdy przybędziemy na front, to pan się będzie czuł jeszcze gorzej. Im bardziej oddala się człowiek od swojej pierwotnej bazy wojennej, tym mu słabiej we wnętrzu. Pewien ogrodnik ze Strasznic, Józef Kalenda, też się kiedyś oddalił od domu, poszedł ze Strasznic na Vinohrady, zatrzymał się w gospodzie „Na Przystanku” i czuł się jeszcze jako tako, ale gdy się znalazł na ulicy Koronnej, to począwszy od samego wodociągu nie opuszczał ani jednej gospody aż poza kościół Św. Ludmiły i słabł coraz bardziej. Ale się tym nie zrażał, bo w wigilię tego dnia założył się w knajpie „Pod Remizą” w Strasznicach z jednym tramwajarzem, że obejdzie świat dokoła w ciągu trzech tygodni. Oddalał się więc coraz bardziej od swego domu, aż dotarł do „Czarnego Browaru” na Placu Karola, a stamtąd poszedł na Małą Stranę do Św. Tomasza do piwiarni, następnie do restauracji „U Montagów”, do „Króla Brabanckiego”, a w końcu do browaru klasztoru strahovskiego. Ale w tych okolicach zmiana klimatu już mu się na dobre dawała we znaki. Dotarł aż do Placu Loretańskiego, a tam ogarnęła go nagle taka tęsknota za stronami rodzinnymi, że rzucił się na ziemię, tarzał się na chodniku i wrzeszczał: „Ludzie kochane, ja już dalej nie pójdę, ja, powiada, przepraszam pana oberlejtnanta, na całą podróż dokoła świata gwiżdżę”. Ale jeśli pan sobie życzy, panie oberlejtnant, to za koniakiem rozejrzeć się mogę. Tylko żeby mi tymczasem pociąg nie uciekł.
Porucznik Lukasz zapewnił go, że pociąg ruszy dopiero za dwie godziny, i powiedział mu, że koniak sprzedają potajemnie na butelki tuż za stacją, że kapitan Sagner posyłał tam już Matuszicza, który za 15 koron przyniósł butelkę przyzwoitego trunku. Więc daje mu oto 15 koron, ale w razie czego niech nie mówi, że to dla porucznika Lukasza, bo właściwie jest to rzecz zakazana.
— Niech pan będzie spokojny, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk — wszystko zrobię jak się patrzy, ponieważ ja bardzo lubię rzeczy zakazane. Tak mi się zawsze zdarzało, iż sam nie wiem jak, a znalazłem się raptem w czymś zakazanym. Pewnego razu w Koszarach Karlińskich nakazali nam...
— Kehrt euch — marschieren — marsch! — przerwał mu porucznik Lukasz.
Szwejk ruszył tedy przed siebie i wyszedł poza budynki stacyjne powtarzając sobie szczegóły swej wyprawy, a mianowicie, że koniak ma być dobry, więc naprzód trzeba go skosztować, że ta rzecz jest właściwie zakazana, więc trzeba być ostrożnym.
Gdy właśnie skręcał za peron, zetknął się znowu z podporucznikiem Dubem.
— Po co się tu szwendasz? Znasz mnie? — zapytał Szwejka.
— Posłusznie melduję — odpowiedział Szwejk salutując — że nie życzę sobie poznać pana ze złej strony.
Podporucznik Dub zdrętwiał ze zgrozy, ale Szwejk stał spokojnie z ręką przy daszku czapki i mówił dalej:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że pragnę poznać pana tylko z pańskiej dobrej strony, żeby mnie pan nie zmusił do płaczu, jak mi to pan obiecywał.
Od takiego zuchwalstwa podporucznikowi Dubowi aż się w głowie zakręciło, ale zdobył się tylko na słowa pogróżki:
— Idź na zbity łeb, gałganie! Jeszcze z sobą pogadamy!
Szwejk wyszedł ze stacji, a podporucznik Dub, ochłonąwszy nieco, poszedł za nim. Za stacją, tuż przy szosie, stał szereg koszy ustawionych dnem do góry, na których leżały koszałki, w koszałkach były różne niewinne przysmaki, jakie zazwyczaj kupują dzieci szkolne. Były tam karmelki i cukierki różnych kształtów i rozmiarów, a także kawałki ciemnego chleba z plasterkami salami, najniewątpliwiej końskiego pochodzenia. Ale pod koszami stały butelki z różnymi napojami alkoholowymi: z koniakiem, arakiem, jarzębinówką i z innymi likierami i wódkami.
Tuż za rowem przydrożnym znajdowała się buda i właśnie w tej budzie załatwiano wszystkie niedozwolone transakcje alkoholowe.
Żołnierze umawiali się o wszystko przy tych koszach-kramikach, po czym Żyd wyjmował spod niewinnego kosza butelkę z wódką i pod kapotą przenosił ją do owej budy, gdzie znowu żołnierz chował ją w kieszeń u spodni lub pod bluzę.
Do jednego z tych kramików podszedł także Szwejk nie wiedząc, że jest śledzony przez detektywa tak utalentowanego jak podporucznik Dub.
Transakcję załatwił Szwejk natychmiast przy pierwszym kramiku. Kupił sobie najpierw cukierków, zapłacił za nie i schował do kieszeni, przy czym słyszał oczywiście, co mu mówił Żydek:
— Schnaps hab’ich auch, gnädiger Herr Soldat.
Targ był krótki. Szwejk wszedł do budy, ale nie śpieszył się z płaceniem, dopóki Żyd butelki nie otworzył i nie dał mu skosztować. Był wszakże z koniaku zadowolony, zapłacił i schowawszy butelkę pod bluzą, wracał na stację.
— Gdzieś ty się włóczył, łobuzie? — zapytał podporucznik Dub zastępując mu drogę.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że kupiłem sobie cukierków — Szwejk sięgnął do kieszeni i wyjął garść zakurzonych cukierków. — Gdyby się pan lejtnant nie brzydził... Ja już próbowałem, są nie najgorsze. Mają taki przyjemny osobliwy smak, jakby były nadziewane powidłami, panie lejtnant.
Pod bluzą widać było obłe kształty butelki. Podporucznik Dub poklepał Szwejka po bluzie:
— Co ty tu niesiesz, łobuzie jeden? Pokaż no!
Szwejk wyjął spod bluzy butelkę ze złocistym płynem i niedwuznaczną etykietą: „Cognac”.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk nie tracąc równowagi — że do tej butelki od koniaku nabrałem trochę wody do picia. Po tym gulaszu, cośmy go wczoraj jedli, mam jeszcze ciągle straszliwe pragnienie. Tylko że woda w tamtej pompie jest, jak pan widzi, taka żółtawa, widać żelazista. Takie żelaziste wody są bardzo zdrowe i pożyteczne.
— Jeśli masz takie pragnienie, Szwejku — rzekł podporucznik Dub uśmiechając się szatańsko i przedłużając scenę, którą, zdaniem jego, Szwejk przegrać musiał — to się napij, ale porządnie. Wypij wszystko od razu!
Podporucznik Dub był przekonany, że po paru łykach Szwejk nie będzie mógł pić dalej, a wówczas on, podporucznik, zatriumfuje nad nim i powie: „Podaj i mnie butelkę, abym się napił, bo i ja mam pragnienie”.
Co za minę zrobi w takiej chwili ten gałgan Szwejk i jak się będzie kręcił, gdy zostanie na niego złożony raport!
Szwejk odkorkował butelkę, przyłożył ją do ust i opróżniał łyk za łykiem. Podporucznik Dub zdrętwiał, bo Szwejk w jego oczach wypił całą butelkę koniaku nie skrzywiwszy się nawet, pustą butelkę wrzucił przez szosę do stawu, splunął i rzekł, jakby wypił szklaneczkę wody mineralnej:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ta woda ma naprawdę smak żelazisty. W Kamyku nad Wełtawą pewien szynkarz robił dla swoich gości żelazistą wodę w ten sposób, że do studni wrzucał stare podkowy.
— Ja ci dam stare podkowy! Chodź razem ze mną i pokaż zaraz mi tę studnię, z której brałeś wodę.
— To niedaleko stąd, panie lejtnant, zaraz za tą drewnianą budą.
— Idź naprzód, ty nicponiu, żebym widział, czy idziesz prosto.
„Dziwna rzecz — pomyślał podporucznik Dub. — Na tym niegodziwcu nie znać, że wypił tyle koniaku”.
Szwejk szedł tedy naprzód, zdany na wolę bożą, ale nie tracił nadziei, że tam gdzieś studnia będzie; i rzeczywiście była. Co więcej, była tam nawet pompa, a gdy do niej podeszli i Szwejk zaczął pompować, popłynęła z rury żółtawa woda. Szwejk odzyskał zupełną pewność siebie i wołał triumfując:
— To tu jest ta żelazista woda, panie lejtnant!
Wystraszony handlarz zbliżył się do nich, a Szwejk rzekł do niego po niemiecku, żeby przyniósł szklaneczkę, bo pan lejtnant chce się napić.
Podporucznik Dub zgłupiał z tego wszystkiego, więc wypił pełną szklankę wody, po której miał w ustach wyraźny smak końskiego moczu i gnojówki. Ale tak dalece stracił równowagę ducha, że za tę szklaneczkę wody dał Żydowi pięć koron, a zwracając się do Szwejka, fuknął na niego:
— Co się tu włóczysz? Marsz na stację!
Po pięciu minutach Szwejk ukazał się w wagonie sztabowym, tajemniczymi znakami wyciągnął porucznika Lukasza na dwór i zameldował mu:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że za pięć, a najdalej za dziesięć minut będę kompletnie pijany i będę leżał w swoim wagonie, więc proszę pana, żeby pan mnie przynajmniej przez trzy godziny nie wołał i nie udzielał mi żadnego rozkazu, dopóki się nie wyśpię. Wszystko w porządku, ale mnie przyłapał pan podporucznik Dub, powiedziałem mu, że to woda, więc musiałem przed nim tę całą butelkę koniaku wypić, żeby go przekonać, że to woda. Wszystko jest więc w porządku, niczego nie zdradziłem, jak mi to pan oberlejtnant nakazał, i byłem bardzo ostrożny, ale teraz czuję już, że mi nogi drętwieć zaczynają. Oczywiście, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że jestem do picia przyzwyczajony, bo z panem feldkuratem Katzem...
— Idź precz, bestio! — krzyknął porucznik Lukasz, ale bez cienia gniewu. Natomiast podporucznik Dub stał mu się daleko bardziej nienawistny niż dotąd.
Szwejk wlazł ostrożnie do swego wagonu i układając się na swoim płaszczu i tobołku, rzekł do sierżanta rachuby i do pozostałych:
— Pewnego razu schlał się jeden człowiek i prosił, żeby go nie budzili...
Po tych słowach przewrócił się na drugi bok i zaczął chrapać.
Gazy, jakie wydzielał jego organizm, szybko napełniły cały wagon. Kucharz Jurajda pociągnął nosem i delektując się zapachem, zadeklarował:
— Psiamać, tu koniak pachnie.
Przy składanym stole siedział jednoroczny ochotnik Marek, który po szeregu najróżniejszych przejść dochrapał się stanowiska kronikarza batalionu.
W tej chwili opisywał na zapas bohaterskie czyny batalionu, a po jego minie było widać, że to wybieganie w przyszłość sprawia mu wielką przyjemność.
Sierżant rachuby Vaniek z zainteresowaniem przyglądał się piszącemu Markowi, który śmiał się przy pisaniu od ucha do ucha. Wstał więc i pochylił się nad piszącym, który począł mu tłumaczyć:
— Okropny to szpas pisanie dziejów batalionu na zapas. Rzecz główna trzymać się systemu i postępować metodycznie. We wszystkim musi być ład i porządek.
— Systematyczny system — rzucił Vaniek uśmiechając się dość wzgardliwie.
— Tak jest — rzekł niedbale jednoroczny ochotnik — usystematyzowany systematyczny system potrzebny jest koniecznie przy pisaniu dziejów batalionu. Nie można od razu zaczynać wielkimi zwycięstwami. Wszystko musi iść pomalutku, według określonego planu. Nasz batalion nie może przecie wygrać tak raptownie tej wojny światowej. Nihil nisi bene. Dla takiego historyka, jak ja, rzeczą główną jest zrobienie naprzód planu naszych zwycięstw. Tutaj na przykład opisuję, jak nasz batalion, dajmy na to za dwa miesiące, o mały figiel że nie przekroczył granicy rosyjskiej, mocno strzeżonej przez pułki, przypuśćmy, dońskie, podczas gdy kilka nieprzyjacielskich pułków okrążało nasze pozycje. Zrazu zdaje się, że nasz batalion jest zgubiony, ale w tej chwili kapitan Sagner wydaje rozkaz do batalionu: „Bóg nie chce, abyśmy tutaj zginęli. Uciekajmy!” Nasz batalion bierze więc nóżki za pas, ale nieprzyjacielska dywizja, która już była na naszych tyłach widząc, że właśnie pędzimy za nią, rzuca się do panicznej ucieczki i bez wystrzału wpada w ręce rezerw naszej armii. Od tego właśnie zacznie się cała historia naszego batalionu. Z tych skromnych wydarzeń, iż wyrażę się stylem proroczym, rozwiną się rzeczy
Uwagi (0)