Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta wydana w 1899 roku. Akcja Ziemi Obiecanej rozgrywa się w Łodzi, w latach 80. XIX wieku i opowiada o trzech przedsiębiorcach — Karolu Borowieckiem, Maksie Baumie i Morycu Welcie, którzy wspólnie prowadzą fabrykę.
Reymont w swojej powieści nie tylko opisuje kolejne losy trzech fabrykantów, lecz także zwraca uwagę na ważne kwestie społeczne — przede wszystkim na dostosowanie (a raczej niemożliwość dostosowania) do miejskiego życia chłopów, którzy przybyli do Łodzi w celach zarobkowych. Autor podejmuje temat problemów, jakie może nieść ze sobą wyzysk kapitalistyczny. Prawdziwym bohaterem powieści okazuje się szeroko rozumiane miasto — zarówno pod względem społecznym, jak i topograficznym.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont (bezpłatna biblioteka internetowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
W domu zaś z pośpiechem szykowano wystawne przyjęcie dla kolegów, przyjaciół i znajomych fabrykantów, zaproszonych na dzisiejszą uroczystość.
Karol włóczył się po salach i dziedzińcu z dziwnym uczuciem niemocy i jakby żalu, że to już skończone, że to już trzeba zaczynać nową, jeszcze cięższą pracę; przyglądał się murom i maszynom z uczuciem wielkiej życzliwości i jakby głębokiego powinowactwa.
Tyle miesięcy czasu, tyle wysiłków mózgu i nerwów, niedospanych nocy im poświęcił, tak rosły i rozwijały się w jego oczach, siłą jego woli, mocą jego własnych sił i krwi, że dobrze to czuł teraz, iż wielka część jego istoty zamknięta jest w tych czerwonych murach, uwięziona w tych dziwacznych, poskręcanych jak potwory maszynach, które na podłogach leżały jeszcze nieruchome, ciche, ale gotowe do ruchu na jego skinienie, martwe niby, a pełne utajonego, skupionego życia.
Nie zwracał uwagi na Dawida Halperna, który chociaż chory i nieproszony, przywlókł się, życzył mu szczęścia i radosnym widokiem obejmował nową fabrykę, oglądał sale, interesował się wszystkim i powtarzał Maksowi.
— Ja się cieszę, ja się bardzo cieszę panie Baum, bo jak postawiliście fabrykę — to Łodzi znowu przyrosło.
— Nie zawracaj pan głowy! — mruknął Maks.
Dawid Halpern się nie obraził, poszedł dalej oglądać, a później, podczas ceremonii poświęcenia, stał z boku z odkrytą głową i z zachwytem przyglądał się fabrykantom i ciżbie ludzkiej i nowemu warstatowi251 pieniędzy.
— Czego szukasz? — zapytał Moryc Karola wchodząc za nim do pustej sali
— Niczego, patrzę tylko — odparł melancholijnie.
— Czy to przyjęcie dla robotników nie mogłoby się odbyć skromniej?
— To znaczy nie dać im nic, bo i tak jest dosyć skromne.
— A kosztuje czterysta rubli, już mi podali rachunki.
— Odbijemy to jakoś na nich. Nie sprzeczaj się chociaż dzisiaj. Patrz, to jednak nasze dawne marzenie stało się — szepnął, wskazując fabrykę.
— Ale czy długo trwać będzie — odpowiedział Moryc, uśmiechając się jakoś dziwnie.
— Ręczę ci, że dopóki ja żyję, trwać będzie — zawołał z mocą.
— Mówisz jak poeta, a nie jak fabrykant. Kto może zaręczyć, że za tydzień nie będzie to tylko kupa gruzów! Kto wie, czy za rok sam nie będziesz chciał się jej pozbyć. Fabryka, taki dobry towar jak i perkal i tak samo się sprzedaje, jeśli na niej dobrze zarobić można.
— Mógłbyś odświeżyć swoje teorie, bo mi już bardzo spowszedniały — odpowiedział mu Karol i poszli razem do domu, gdzie już kilkanaście osób zebranych na uroczystość, siedziało na werendzie.
Jakoż wkrótce ukazał się ksiądz Szymon w komży i wszyscy ruszyli za nim.
Chwila była bardzo uroczysta, tłumy robotników z odkrytymi głowami, świątecznie ubranych zapełniały dziedziniec i sale fabryczne.
Ksiądz szedł z oddziału do oddziału, odmawiał modlitwy i pokrapiał mury, maszyny i ludzi wodą święconą.
W przędzalni, gdzie przy każdej maszynie stali ludzie i wszystkie transmisje, koła i pasy były napięte siłą, po poświęceniu Borowiecki dał znak i wszystkie maszyny ruszyły zgodnym rytmem, a po kilkuset obrotach stanęły, bo robotnicy poszli na śniadanie do magazynu.
Fabryka była puszczona w ruch.
Całe towarzystwo powróciło do domu i zasiadło do śniadania.
Pierwszy toast za pomyślność i rozwój fabryki wniósł Knoll, który w długiej mowie bardzo życzliwie wspominał prace Borowieckiego w firmie Bucholc i S-ka; drugi toast za to samo, z dodatkiem zdrowia dla dzielnych spólników i przyjaciół podniósł Grosglick i w końcu ucałował Karola, a jeszcze serdeczniej Moryca.
A gdy Zajączkowski wniósł toast „Kochajmy się”, przyjęty dosyć chłodno, powstał Karczmarek, który z początku siedział cicho, onieśmielony obecnością milionerów i tym niezwyczajnym dla siebie zebraniem, ale teraz, po tylu toastach uczciwie spełnionych, nabrał animuszu i swady — nalał pełną szklankę koniaku, trącił się z Myszkowskim i Polakami i mocnym, ale ochrypniętym głosem zawołał:
— Rzeknę swoje! Żeby się ludzie kochały, w to nie uwierzę — bo wszyscy bierzemy z jednej miski a każden chce dla siebie najwięcej. Pies z wilkiem się kochają ale ino wtedy, kiedy do spółki cielaka sporządzają abo i barana. Jak komu potrza abo i na rękę, to niech se ta wszystkich kocha, ale nam nie potrza, żebyśmy się kochali, ino żebyśmy się nie dali... Czy rozumem... czy kalkulacją... czy pięścią na ten przykład a nie dajmy się... moc mamy i rozum tyż... to chciałem rzec i tym przepijam do pana Borowieckiego!...
Przepił i chciał mówić dalej, ale zagłuszyły go brawa bite umyślnie, bo Niemcy i Żydzi poczęli się krzywić, więc przestał i pił dalej z Myszkowskim.
Potem już szły toasty bez końca i gwar się podniósł ogromny, bo wszyscy naraz mówić zaczęli.
Karol tylko był milczący i co chwila wychodził do robotników ucztujących w magazynie, bo tam gospodarzyła Anka, otoczona rojem całujących ją po rękach robotników, a że i tam wznoszono zdrowie Karola, więc musiał przyjść i wypić z nimi i podziękować, ale wychodząc zabrał ze sobą Ankę, tak był nadzwyczajnie wesół i zadowolony, że wziął ją za rękę i wskazując fabrykę, zawołał radośnie:
— To moja fabryka! Mam ją i nie wypuszczę.
— I mnie to raduje niewymownie — odpowiedziała cicho.
— Nie tyle jednak co mnie, nie tyle — mówił z wyrzutem.
— Jakże, pańskie szczęście jest moim szczęściem — powiedziała i odeszła, bo Nina Trawińską wołała ją do altany w ogrodzie.
— Gniewa się jeszcze, muszę się nią trochę zająć na nowo — myślał, wchodząc na werandę, gdzie wystawiono stoły z jadalni, bo tam było zbyt ciasno i duszno.
Gospodarzył bardzo uroczyście Moryc i zajmował się wszystkim, odchodząc co chwilę z Grosglickiem na jakieś tajemnicze szepty.
Maks Baum tylko nie brał prawie udziału w ogólnej wesołości, siedział przy swoim ojcu, który zaproszenie przyjął i przyszedł, ale straszył wszystkich swoją ponurą, wyschniętą twarzą, jakby pokrytą pleśnią grobu, nie rozmawiał z nikim, czasem pił, przyglądał się zebranym, a zapytany odpowiadał zupełnie przytomnie i patrzył na nowe, czerwone kominy fabryki.
W małym pokoiku od ulicy siedział ksiądz Szymon, Zajączkowski, pan Adam, a na czwartego Kurowski: grali w preferansa i kłócili się wszyscy z dawną przyjemnością; wszyscy prócz Kurowskiego, który zawsze po rozdaniu kart, znikał dyskretnie, odszukiwał Ankę, zamieniał z nią kilka słów i powracał, kpiąc po drodze z pijanego Kesslera, ale grał źle, ciągle się mylił, psuł grę innym, za co słuchać musiał wymówek pana Adama i krzyków Zajączkowskiego, tylko ksiądz Szymon śmiał się z zadowolenia, bił cybuchem po sutannie i wołał:
— Dobrze, dobrze moje dzieciąteczko kochane. A toś jegomość, dobrodzieju mój kochany, zadał takiego bobu Zajączkowi, że popamięta. Ha, ha, ha! położyć się bez trzech, to na to już trzeba się nazywać Barankowskim, a nie Zajączkowskim, ha, ha, ha!
— To moja wina? — krzyknął szlachcic, waląc w stół pięścią — jak mi, panie dobrodzieju, każą grać z fuszerami, którzy kart nie umieją trzymać w ręku! Siedem trefli, ręka!
Przelicytowali się i grali już cicho, tylko pan Adam dawnym zwyczajem, ponieważ mu karta szła dobrze, bił nogą w stopień fotelu i przyśpiewywał półgłosem:
Ksiądz Szymon od czasu do czasu pociągał wygasły cybuch i wołał:
— Jasiek, a daj no, smyku, ogieńka.
Jaśka nie było, tylko Mateusz stał gotowy na skinienie, bo go specjalnie do usług księdza zarezerwowała Anka.
Kurowski w milczeniu i z uśmiechem przyjmował wymyślania Zajączkowskiego, bo mu bardzo zabawnym wydawał się ten szlachecki przeżytek.
— Może panom potrzeba wina albo piwa? — odezwała się Anka, wchodząc.
— Niczego moje dzieciątko kochane, niczego. Ale, wiesz Anula, Zajączek położył się bez trzech — wołał ksiądz Szymon, zaczynając się śmiać.
— Jak Pana Boga kocham, ale to nawet nie przystoi księdzu cieszyć się z nieszczęścia bliźnich, to się może skończyć tak, jak się skończyło w Sandomierskiem u Kiniorskich, było to...
— Dobrodzieju mój kochany, nic nam do tego, gdzie było, a ty pilnuj gry i dawaj do koloru, atucika, atucika ostatniego, a nie mydlij nam oczu.
— Komu to ja mydlę oczy! — wrzasnął strasznie Zajączkowski.
Zawiązała się znowu kłótnia, aż cały dom i ogród zapełnił się potężnym głosem Zajączkowskiego, że zebrani na werendzie z niepokojem zwrócili oczy na Borowieckiego.
— Panie Wysocki, może mnie doktor zastąpi! — zawołał Kurowski do przechodzącego przez sąsiedni pokój, oddał mu karty i wyszedł za Anką, która spacerowała po ogrodzie z Niną, przyłączył się do nich i poszli do małej altanki, opiętej winem o czerwonych już liściach i obsadzonej rzędami dokwitających astrów i lewkonii.
— Cudowny dzień — zauważył, siadając wprost Anki.
— Chyba dlatego taki piękny, że już ostatni dzień jesieni.
Milczeli długo, oddychając tym dziwnie słodkim, pieszczotliwym powietrzem przesyconym ostatnimi zapachami umierających kwiatów i liści więdnących.
Słońce bladawe rozsypywało na ogród złocisty pył, który przysłaniał lekko kontury wszystkiego i oprawiał barwy gasnącego ogrodu w przecudny i przesubtelny ton wyblakłego złota.
Po trawnikach skrzyły się pajęcze siatki i migotały opalami, a w powietrzu cichym i ciepłym leciały niby pasma szklane, długie nici pajęczyn, czepiały się żółtych liści akacji, stojących pod murem, przedzierały się o pół nagie już, trzepoczące resztkami czerwonych liści czereśnie, albo uczepione pni chwiały się długo, aż je cichy wiatr uniósł i leciały wysoko, ku dachom miasta i ku tej zbitej masie kominów, które zdawały się kołysać nad morzem domów.
— Na wsi taki dzień jest tysiąc razy piękniejszy — szepnęła Anka.
— O, z pewnością. Ale pomijając to, przepraszam z góry za uwagę, jaką zrobię, dzisiejsza uroczystość, niezbyt raduje panią, panno Anno.
— Przeciwnie, raduje mnie bardzo, jak mnie raduje zawsze niewymownie każde ludzkie pragnienie spełnione.
— Stawia pani sprawę zbyt ogólnie, w to zresztą wierzę, tylko nie widzę, aby dzisiejszy dzień był dla pani radosnym.
— Cóż zrobię, że pan tego nie widzi, a jednak cieszę się nim naprawdę.
— Dźwięk pani głosu mówi co innego!
— Czyż jest możebnym, aby był w niezgodzie z tym, co ja czuję?
— A jednak jest w tej chwili, bo każe się domyślać pani obojętności — powiedział śmiało Kurowski.
— Źle pan słucha i jeszcze gorsze wnioski pan wyciąga.
— Być może, jeśli pani chce tego.
— Niech no pan Ance nie sugestionuje252 rzeczy, o których nie myślała.
— Możemy o czymś nie myśleć, ale pomimo to, to coś w nas być może, choćby jeszcze pod linią świadomości. Widzę, że miałem słuszność.
— Najmniejszej. Potwierdza pan tylko samego siebie — zawołała Nina.
— Prawda, że my miewamy słuszność tylko wtedy, jeśli panie raczą nam ją przyznać.
— Zawsze przyznajecie ją sobie sami, nie pytając nas o zdanie.
— Czasami pytamy...
Uśmiechnął się.
— Żeby stwierdzić tylko lepiej jeszcze własną rację.
— Nie, żeby się okazać uprzejmiejszymi niż jesteśmy.
— Kessler do nas idzie.
— To ja odchodzę, bo mam ochotę tego Niemca pożreć.
— I zostawia nas pan bez opieki przed jego nudzeniem — zawołała Anka.
— On jest dziwnie piękny, tą jakąś jesienną pięknością, ostatnią — zauważyła Nina, patrząc za odchodzącym.
— Kurowski, chodź do nas, napijemy się — wołał z werendy Myszkowski, siedzący za stołem, w otoczeniu całej baterii butelek.
— Dobrze, napijmy się raz jeszcze za rozwój i pomyślność przemysłu — zawołał Kurowski, biorąc kieliszek i zwracając się do Maksa, siedzącego przy balustradzie i rozmawiającego z Karczmarkiem.
— Nie piję za taką pomyślność. Niech przemysł zdechnie, a z nim wszyscy jego pachołkowie — zawołał Myszkowski już dobrze pijany.
— Nie bredź, dzisiaj święto prawdziwej pracy, pracy wytrwałej i celowej.
— Cicho Kurowski, święto, prawdziwa praca, praca wytrwała i celowa! Sześć słów, a sto głupstw. Cicho Kurowski, boś i ty sparszywiał pomiędzy tymi parobkami, żyjesz i pracujesz jak bydlę i zbierasz grosze. Piję na twoje upamiętanie253.
— Bądź zdrów Myszkowski, przyjdź do mnie w sobotę, to pogadamy. Wychodzę już.
— Dobrze, tylko się napij ze mną. Karol pić nie chce. Maks pić nie może, Kessler woli szczerzyć zęby do kobiet, Trawiński ma już dosyć, szlachcice grają w karty i cóż ja biedna sierota pocznę, przecież z Morycem ani z fabrykantami pić nie będę.
Kurowski zatrzymał się jeszcze i pił z nim, a przyglądał się Kesslerowi, który chodził z paniami, bełkotał coś niewyraźnie, poruszał szczękami i w świetle słońca podobnym był jeszcze bardziej do rudego nietoperza.
Towarzystwo szybko się zmniejszało, pozostawali tylko najbliżsi i Müller, który wciąż trzymał Borowieckiego przy sobie i rozmawiał z nim bardzo serdecznie, a Murray, który zjawił się już na końcu przyjęcia, przysiadł do Maksa i grupy kolegów i zdumionym, oczarowanym wzrokiem patrzał na kobiety, które z powodu przedwieczornego chłodu powróciły z ogrodu i siedziały otoczone mężczyznami na werendzie.
— Jakże wasze sprawy, żenicie się? — zapytał go po cichu Maks.
Anglik nic nie odpowiedział, aż dopiero nasyciwszy swoją duszę wiecznie głodną widokiem kobiet, rzekł cicho:
— Ja bym się zaraz ożenił.
— Z którą?
— Wszystko jedno, jeśli nie można z dwiema.
— Za późno wybraliście się, bo jedna jest żoną, a druga nią będzie wkrótce.
— Zawsze za późno, zawsze za późno! — szepnął z goryczą i drżącymi rękami obciągał surdut z garbu, a potem przysunął się do Myszkowskiego i pił z nim, jakby z rozpaczy.
Wszedł stary Jaskólski i odnalazłszy Karola, szepnął mu do ucha, że ktoś czeka na niego w kantorze i chce się koniecznie z nim widzieć jak najprędzej.
— Kto? nie znasz pan?
— Nie znam go, ale zdaje mi się, że to pan Zuker... — jąkał szlachcic.
— Zuker, Zuker! — powtórzył jakoś trwożnie i dziwnym uczuciem zabiło mu serce. — Zaraz przyjdę, niech zaczeka chwilę.
Poszedł do pokoju ojca i wziął rewolwer do kieszeni.
— Zuker! chce się widzieć ze mną? Czego on chce? A może?...
Bał się dokończyć myśli...
Powlókł niespokojnie oczami po zebranych i wymknął się cicho. Zuker siedział w kantorze, pod oknem, oparł się na lasce i patrzył w ziemię, a gdy Borowiecki wszedł nie przyjął podanej mu ręki, nie rzekł zwykłych słów przywitania, tylko patrzył długo rozpalonymi oczami w jego twarz.
Karola owładnął niepokój, czuł się jakby złapanym w potrzask, ten wzrok palił, mieszał i budził w nim strach. Miał szaloną ochotę uciec, ale zapanował nad sobą, zapanował nawet nad drżeniem serca, zamknął okno, bo wrzawa pijących robotników była zbyt bliska, podsunął mu krzesło i rzekł wolno:
— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana u siebie... żałuję tylko, że nie będę mógł poświęcić mu tyle czasu ile bym chciał, bo jak pan wie, dzisiaj u mnie święto otwarcia fabryki.
Usiadł ciężko, czując, że w tej chwili nie potrafiłby powiedzieć już ani jednego słowa więcej, te frazesy wypłynęły same.
Zuker wyjął z kieszeni pomięty list i rzucił na biurko.
— Niech pan przeczyta
Uwagi (0)