Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖
Cudownie by było stać się znowu dzieckiem… Bohaterowi tej książeczki się to udaje: odzyskuje rodziców i radość z biegania, chodzi do szkoły i odbiera świat emocjonalnie jak w dzieciństwie.
Janusz Korczak w tej niezwykłej opowieści przypomina, jak mocno dzieci czują, jak głęboko przeżywają świat — i jak łatwo ich uczucia zranić. Przedszkolaki i uczniowie zawierają przyjaźnie i sojusze, a nawet zakochują się, muszą też sami radzić sobie z wrogami, mocno współczują bohaterom książek i bezdomnemu psu, silnie odczuwają każdą niesprawiedliwość i zniewagę. Dziecięcy świat tylko z pozoru wydaje się prosty i wesoły.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Śpij, synku.
Jestem znów dzieckiem i mama mówi mi: „synku”. Znów mówią mi „ty”. Znów szyby są przezroczyste, znów dywan odzyskał dawne, minione barwy.
Znów mam młode ręce, młode nogi, młode kości, młodą krew, młody oddech, młode łzy i radość.
Radość — łzy — i modlitwę młodą, dziecinną.
Zasnąłem. Jak po dalekim marszu.
W nocy spadł śnieg.
Biało — bielusieńko.
Tyle lat nie widziałem śniegu. Po tylu, tylu latach cieszę się, że śnieg, że biało.
I dorośli lubią piękną pogodę, ale oni myślą, rozważają, my tak jakoś jakbyśmy ją pili. I dorośli lubią jasny ranek, ale dla nas jest winem mrożonym — jesteśmy nim jakby pijani.
Kiedy byłem dorosły, widząc śnieg już myślałem, że będzie błoto, czułem wilgotne obuwie i — czy węgla wystarczy na zimę? I radość — ona także była — ale przysypana popiołem, zakurzona, szara. Teraz czuję tylko białą, przejrzystą, oślepiającą radość. Że co? Że nic: śnieg!
Idę z wolna, ostrożnie, szkoda mi ją deptać. Wokoło iskry, lśni, błyszczy, mieni się, gra, żyje. I we mnie tysiące iskierek. Jakby kto proszek diamentowy rozsypał po ziemi i w duszy. Zasiał i rosnąć będą brylantowe drzewa. Bajka się lśniąca urodzi.
Spadnie na rękę gwiazdeczka biała. Śliczna, maleńka, serdeczna. Szkoda, że zniknie spłoszona. Szkoda — albo chuchnę, cieszę się, że nie ma, bo już jest druga. Otwieram usta i chwytam wargami. Czuję kryształowy chłód śniegu, biel czystą i chłodną.
A gdy topnieć zacznie, będą sople lodowe. Można je ręką strącać. Można nadstawić usta i chwytać śnieg i spadające krople. Władnym ruchem ręki zgarniasz je spod gzymsu — spadają i kruszą się w chłodnym dźwięku.
Naprawdę zima i naprawdę wiosna.
To nie śnieg, to królestwo czarodziejskie tęczowej bańki mydlanej.
No i kule ze śniegu. Kule, piguły — psota, niespodzianka; piłek — ile zapragniesz! Nie kupujesz, nie pożyczasz, nie prosisz. Masz je. Cisnąłeś — miękko uderzyła i rozpadła się. To nic — zaraz będzie. Ty w niego, on w ciebie, w plecy, w rękaw, w czapkę — i nic. Śmiech i łopot serca.
Przewróciłeś się, otrzepujesz na niby. Za kołnierz — brr — zimno — przyjemnie. Przygoda.
Toczysz kulę. Oblepia się równo, rośnie. Wybierasz dobre miejsca, popychasz. Rośnie duża. Już nie dłonią, ale ręką, już czujesz, że cięży. Pośliznąłeś się, więc wolniej, ostrożniej. Czyja większa? A teraz co? Czy bałwana ulepić, czy wskoczyć z rozmachu obiema nogami?
Zgarną stróże w dwie strony po bokach ulicy, więc w środek, po kolana brodzisz w białym puchu.
Na Boga, potrzeba mi desek i gwoździ! Najkonieczniejszą rzeczą, jedynie ważną na świecie — poza tym nic nie istnieje — są własne, blachą podkute sanki! Co by tu rozbić, rozebrać, wyszukać, wyprosić — żeby mieć deski? I łyżwę, jeśli nie można dwóch, bodaj jedną. Sierotą się człowiek czuje bez łyżwy i sanek.
Oto białe troski nasze, białe pożądania.
Żal mi was, dorośli, żeście tak ubodzy radością śniegu, którego wczoraj nie było!
Wiatr zgarnął pokruszone gwiazdki z gzymsów, futryn, rynien i sypnął biały puder w ulicę. Biały, chłodny tuman. W górę, na dół, w zmrużone powieki, firankę białych rzęs.
Tylko ulica. Nie las, nie pole — ale biała ulica. Dziarski, młody okrzyk radości. Stać będą na dachach domów drobne ludzkie postaci, zrzucać łopatami na zagrodzone chodniki. A ty zazdrościsz, że wysoko, że spaść mogą, a nie spadają, że łatwa, miła, piękna taka praca: z wysoka ciskać śnieg — i przechodnie się usuwają, i w górę patrzą.
Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień prawdziwej zimy zamiast tysiąca dzwonków szkolnych dać z fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcyj36 nie będzie.
W piwnicy czy na strychu każdej szkoły są skrzynie, paki, deski.
Święto pierwszej sanny.
Zatrzymuje się tramwaje, zabroniony ruch kołowy. Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. Białe święto dzieci szkolnych — dzień pierwszego śniegu.
Taka oto była moja droga.
A teraz — tylko szkoła. Wiem, że nie jej wina, a czuję żal. No, bo jakże? W ławce — pięć godzin — i czytać — i zadania rozwiązywać?
— Proszę pani, śnieg.
— Prawda, proszę pani?
Pani ucisza łagodnie, potem już surowiej. Niecierpliwi się, ale zaprzeczyć nie może, czuje przecie37, że mamy słuszność. No, bo jest.
— Proszę pani!
— Cicho.
Potem będzie:
„Kto się odezwie, kto piśnie — ostatni raz wam mówię”...
Grozić będzie.
Więc znów nasza wina? Więc to my? Więc nie śnieg winien, tylko ciągle my?
Spaliśmy — w nocy — nawet nie wiedzieliśmy, możemy przynieść świadectwo rodziny — on spadł sam, z nieba. A jeśli nie wolno mówić, jeśli trzeba udawać, że nie widzieliśmy, nie wiemy, jeśli źle, brzydko, że wiemy i cieszymy się nawet, ano, trudno. Niechaj i tak będzie.
Jeden tylko stoi w kącie.
Cichnę wraz z klasą. Kilka niespokojnych w okno spojrzeń i ostatnie na panią spojrzenie nadziei, że może jednak. I cisza już. I już tylko lekcja.
Nie ma dwunastu wystrzałów białego wesela dla dzieci.
Ktoś mówi coś nieciekawie.
Otwieram piórnik i liczę, ile mam stalek38.
— Raz, dwa, trzy... Krzyżówka, serek, szóstka, oczko, sienkiewicz, koniar39 — dwie, trzy krzyżówki. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Jedna bez końca: koniec ukruszony, pewnie pisać nie będzie.
Wyjmuję, probuję40, pisze, ale grubo.
Jedenaście stalówek, jedenaście.
A potem już nic.
Mówią coś nieciekawie o chłopcu czy wieśniaku.
Ziewam.
— Nie wolno na lekcji ziewać.
Sąsiad pchnął, żebym wstał. Wstaję. Domyślam się, że ziewnąłem i że pani do mnie.
— Siedź równo, nie opieraj się!
Siedzę równo, nie opieram się. Ziewam ukradkiem.
— Proszę patrzeć na tablicę.
Patrzę na tablicę i widzę, że śnieg znów za oknem prószy, ale już mnie nie obchodzi nawet.
Siedzę cichutko.
— Powtórz.
Co?
— Stań w kącie. Nie uważasz.
Wlokę się w stronę kąta.
— Prędzej.
Ktoś się roześmiał. Często w klasie ktoś się tak roześmieje, nie wiadomo czemu. I bywa, że za nim wszyscy.
Nogi bolą. Nie bolą, ale załamują się. Dziwne. Starczyłoby sił na gonitwę, sanki, łyżwy. A teraz — nie zła wola, nie upór, nie lenistwo, nie psotne szkolne „na złość”, ale szczere, uczciwe, rzetelne, bolesne „nie mogę”. Jakby kto wziął w rękę i złamał — jak patyk.
Surowa kara — w kącie. Jestem słaby, męczyło mnie siedzenie w ławce. Oparłem się, nie mogłem równo. Teraz muszę stać.
Pocieszam się:
— Lepiej w kącie. Jeśli zaczną dokazywać, nie poniosę wspólnej odpowiedzialności.
A mogą zacząć. Bo popod41 ciszą omdlenia tli się zatajona uraza, chęć odwetu, który czeka na hasło. Znajdzie się czy nie znajdzie śmiałek? Bo jak teraz jeden tylko zacznie, nie skończy się na małej awanturze. Już ja wiem — znam.
Więc wbił tam ktoś stalkę w ławkę, przyciska, puszcza — i brzęczy. Nauczycielka jeszcze nie słyszała, ale my słyszymy — od pierwszego nieśmiałego razu. Złapać takiego trudno, bo wbił stalkę głęboko w kasetce i tylko naciśnie, zaraz — dźdździę!
Już teraz głośniej.
— Kto brzdąka?
Nie ma odpowiedzi.
Teraz jest ich już dwóch, na zmianę.
Kiedyż się wreszcie skończy ta lekcja? Przecież nie można tak wiecznie. Żeby choć zegar wisiał na ścianie. Czemu nie ma zegara? Dlaczego pani wie, tylko my beznadziejnie, w rozpaczy?
— Pytam się, kto brzdąka? Olszewski, to ty?
— Co? Ja nic nie wiem.
— A kto?
— Ja nic nie wiem, a pani zaraz na mnie.
Klasa budzi się z drzemki. Zaczyna być ciekawie. Czekamy na nowe, już ryzykowne brzdąknięcie. Pani już zgadła kierunek. Teraz odezwie się trzeci, żeby zmylić panią. Teraz pewnie wyjmuje stalkę z pióra, robi niewinną minę, wtłacza stalkę w drzewo.
— Proszę wziąć ręce za siebie.
Nareszcie dzwonek.
Rozumiecie teraz, czemu, z pewnym zażenowaniem co prawda, żąda szkoła, by ręce mieć splecione i parami opuszczać klasę.
Bo zrywamy się — kupą, chmarą, wichrem — w drzwi.
Drzwi powinny być w szkołach szerokie na wypadek pożaru i takich dni śnieżnych.
Pchamy się, spieszymy, żeby nic-nic, ani chwili nie stracić. Musimy się ratować, a mamy tyle drogi, tyle przeszkód. Wąskie drzwi, ciasny korytarz, schody, sionka. A musimy być wszyscy pierwsi na podwórku. Więc łokciami, kolanami, piersią, głową — drogę torujemy, bo tchu brak, ręce parzy od zimnego śniegu.
Mignęło przed oczami — już.
Pierwsza byle jaka kula i bęc! — w pierwszego lepszego. Gniewać się nie będzie. Taka przecudowna, najjaśniejsza będzie zabawa. I dosłownie nikt nam nie przeszkodzi. Nie ośmieli się, nie zaryzykuje.
Woźny wie, że mu schody zabłocą. Nauczyciele ukryli się w kancelarii i palą papierosy. Nauczyciele udają, że się nie domyślają, bo nie wypada. A to są nasze dziesięć minut. I w ich obronie jesteśmy lawiną, huraganem, żywiołem.
Walka na kule na odległość i długość ręki. Z jednym i ze wszystkimi. Walka, gdzie nie ma wrogów, gdzie nie chce się krzywdy wyrządzić nikomu, ale trzeba koniecznie wyjść zwycięzcą. Nie liczy się zadanych i otrzymanych ciosów, nie sprawdza się wyniku strzałów i nie czuje zadanych z tyłu razów. Byle do końca na placu przetrzymać nawałę ataku.
Już ktoś za mocno upadł, już ktoś coś ogląda — rana w bluzie czy majtkach i pierwsze łzy w oczach.
Nie widzimy ran, nie współczujemy łzom. Przerwać zabawę może tylko coś najstraszniejszego: chyba tylko szyba wybita albo prawdziwa krew. Choć kto wie, czy to walkę przerwie od razu, bo może tylko na jednym najbliższym odcinku?
Nie ma planu ani kierownika. Każdy z każdym, każdy za siebie przeciw wszystkim. Tylko przypadkowe, przelotne przymierza.
Oto we trzech walimy w jednego. Przyparliśmy go do ściany. Broni się, ale pierścień się zwęża. Już wybrał cały śnieg spod stóp, już nie kulami, bo nie zdąży, a tak śnieg w popłochu nieszkodliwy miota, już się schylić nie może, bo stoimy pierś w pierś.
— Poddajesz się?
— Nie!
Ma słuszność.
Bo jeden z trzech rzucił nagle z rozmachu kulę w sprzymierzeńca. Zdrada — popłoch w ataku. Nie zdrada właśnie, ale hasło, żeby się rozproszyć i w ciekawsze miejsce pędem się puścić.
Ma słuszność, że się nie poddał, bo oto w momencie ostatnim odsiecz mu przybywa. Otrzymujemy nagle grad kul w nie osłonięte tyły. I wymknął się w zamieszaniu, osłabiony, biały od stóp do głowy, ale niezwyciężony.
Albo jeden z trójki ostatnią w prędkości nie uklepaną kulę — garść sypkiego śniegu — wpakuje w usta lub wysmaruje twarz i zadrapie zabłąkanym kamykiem. Właściwie nie wolno, ale jakie tam w boju mogą być przepisy?
Albo ot tak, rozlecimy się nagle, nie wiedząc, z kim walczyliśmy i przeciw komu.
Pomieszali się ludzie i oddziały42. Migają twarze znajome, półznajome, widziane przelotnie i zgoła obce.
Zmagamy się nie z człowiekiem, ale z czasem. Każda chwila musi być wyzyskana — szkoda każdego ułamka sekundy. Każda chwila zużyta, wyciśnięta, wyssana do ostatniej kropli rozkoszy ruchu.
Oto obaj leżymy w śniegu. Ja w górze. I już umyślnie luzuję, żeby dać możność rewanżu, na chwilę leżeć pod nim. Na mgnienie. Zrozumiał. Zrywamy się obaj na nogi i biegniemy razem, trzymając się za ręce, lub w różne strony.
Jedyna ambicja: wyczerpać wszystkie możliwości sytuacji walki. Nachwytać i wchłonąć najwięcej wrażeń. Wstrząsnąć każdym włóknem mięśni i nerwów. Odetchnąć ostatnim zakątkiem płuc. Po tysiąckrotnie przerzucić przez serce twardą falę krwi.
Bo i my zdolni zatracić się w rozkoszy — nie szkarłatnej, ale białej. I nic nie będzie zapomniane. I w znużeniu następnej szkolnej godziny przetrawiać będziemy pojedyncze momenty pięknych chwil, mocnych wstrząśnień.
Dzieci rosną — wszak prawda? Ciało i duch ich wzrasta? Pragnąłbym dowieść naukowo, że w takie pauzy najbardziej. Żeby niezbicie przekonać.
Ano, dzwonek. Nie szkodzi. Jeszcze lepiej. Dzwonek dodaje rozpędu zabawie. Jak orkiestra żołnierzowi w marszu. Jeśli przed dzwonkiem może ździebełko szczędziliśmy siły, to teraz nie. Do ostatka, do dna, do cna — zupełnie już — wszystkie — okruchy sił — jak biały mazur43 — rzucić w ostatnią chwilę walki.
Decydująca, niebezpieczna, nieprzytomna chwila. Tu, gdy już nie ma rachunku czy zastanowienia, właśnie teraz — najczęściej tłucze się szyba, ginie zbyt mocno ciśnięta piłka, łamie się noga. Tu wywiązać się może nagle krótka, niespodziana, zacięta bójka, co to się bijesz — nie, że go nie lubisz, nie, że masz z nim dawne porachunki, ale że — dzwonek wzywa już do klasy. Nienaumyślnie pchnął lub uderzył, przed dzwonkiem byłbyś darował, nie zwrócił uwagi nawet, ale teraz, po dzwonku, poczułeś i nie darujesz. Sam się potem dziwisz i wstydzisz, i żałujesz. I współczują ci koledzy, i przykro im, że w porę nie zażegnali.
Bo szkoda, że się zepsuła taka piękna zabawa.
Piękna?
Jakże uboga jest mowa ludzka. Bo cóż powiesz?
— Ganialiśmy się. Było wesoło.
I już.
Gdybym był woźnym, dzwoniłbym długo — długo w takie śnieżne pauzy. Bo dopóki dzwoni, my tylko nie rozumiemy — odgłos dzwonka wprzęgamy do zabawy. Dopiero gdy zamilkł, w tej pierwszej po nim ciszy — zabawa już nielegalna — trwożna — nieobliczalna. Już łamią się szeregi, karniejsi się wycofują, dostrzegasz wahanie w ruchach, niepewność w oczach, tracisz ufność, wiarę, sam w sobie nie dość pewien — wiesz, że ustąpić
Uwagi (0)