Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖
Jeżeli Bóg jest wszędzie, to czy można go stamtąd wyekstrahować? Inżynier Marek jest wynalazcą technologii, która ze spalanej materii wzywa Absolut w stanie czystym.
W pobliżu ludzie zaczynają prorokować i uzdrawiać, a kiedy przedsiębiorczy kapitalista, pan Bondy, rozpoczyna masową produkcję Karburatorów, sprzedawcy masowo rozdają towar za darmo, pracownicy banków przekazują potrzebującym pieniądze, i tylko chłopi pozostają odporni na epidemię altruizmu. Kościół początkowo się wzbrania, ale ostatecznie kapituluje, zawiera umowę z Absolutem i uroczyście organizuje jego deifikację. Tymczasem uwolniony Absolut szuka sobie pracy. Można by pomyśleć, że powinno to rozwiązać wszystkie problemy ludzkości…
W swojej antyutopii z 1922 r. Karel Čapek ukazuje szeroką panoramę kapitalistycznego społeczeństwa: fabrykantów, dziennikarzy, duchownych, naukowców i zwykłych robotników. Historia oddziaływania przedziwnego wynalazku stanowi kanwę, na tle której wyraziście zarysowuje się krytyka stosunków społecznych, niosąca głęboko humanistyczne przesłanie.
- Autor: Karel Čapek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek
— Załóżcie się, panie kolego, że dzisiaj coś się stanie. Nie widziałem jeszcze parady, żeby się przy niej nie stało coś głupiego. I to się, mój paniczu, powtarza już od czterdziestu lat.
— To straszne, mistrzu — rzekł pan Keval — nieprawdaż, że ten oto domeczek ma oświetlać całą Pragę, pędzić tramwaje i pociągi aż do sześćdziesięciu kilometrów poza Pragę i dawać siłę napędową tysiącom fabryk i... i...
Pan Czwanczara pokiwał sceptycznie głową.
— Zobaczymy, panie kolego, zobaczymy. Nas, starej gwardii, już nic nie zaskoczy, ale — pan Czwanczara zniżył głos do szeptu — niech pan zwróci uwagę, panie kolego, że tu nawet nie ma zapasowego Karburatora. Gdyby się ten połamał, albo, przypuśćmy, wyleciał w powietrze, wtedy... rozumie pan?
Kevalowi zrobiło się głupio, że sam nie wpadł na ten koncept.
— To jest wykluczone, mistrzu — zaczął przeczyć. — Mam murowane informacje. Ta elektrownia została zbudowana tylko na oko. Prawdziwa centrala jest całkiem gdzie indziej... Jest... jest... — szeptał, wskazując palcem głęboko pod ziemią. — Nie wolno mi powiedzieć gdzie. Czy mistrz zwrócił uwagę, że ciągle przebrukowują Pragę?
— Już od czterdziestu lat — rzekł pan Czwanczara w zadumie.
— Otóż w tym właśnie sęk — blagował Keval zwycięsko. — Pan rozumie, względy wojskowe. Ogromny system podziemnych korytarzy. Magazyny, prochownie i tak dalej. Posiadam bardzo dokładne informacje. Mamy szesnaście karburatorowych podziemnych twierdz dokoła Pragi. Na powierzchni ani śladu, tylko footballowe boiska, budka z sodową wodą albo patriotyczny pomnik, ha, ha, rozumie pan? Dlatego właśnie budujemy tyle różnych pomników.
— Młody przyjacielu — rzekł pan Czwanczara — cóż dzisiejsze pokolenie wie o wojnie! My starzy moglibyśmy powiedzieć niejedno. Aha, oto i pan starosta.
— I nowy minister wojny. Widzi pan, mówiłem panu. Redaktor „Techniki”. Główny dyrektor MEAS. Najwyższy rabin.
— Poseł francuski. Minister robót publicznych. Panie kolego, starajmy się dostać do środka. Arcybiskup. Poseł włoski. Prezydent senatu. Naczelnik Gminy Sokolskiej. Zobaczycie, panie kolego, że o kimś zapomnieli!
W tej chwili pan Cyryl Keval ustąpił swoje miejsce jakiejś damie, co oderwało go od seniora dziennikarzy i od wejścia, przez które nieprzerwanie płynął potok zaproszonych gości. Nagle ozwały się dźwięki hymnu narodowego, zabrzmiała komenda straży honorowej i w otoczeniu świty panów w cylindrach i w uniformach wchodziła głowa państwa po czerwonym kobierczyku do betonowego budyneczku. Pan Keval wspinał się na palce i przeklinał swoją uprzejmość. Teraz już się do środka nie dostanie. Czwanczara ma rację, pomyślał jeszcze; zawsze zrobi się jakieś kapitalne głupstwo: na taki sławetny odpust zbudują taką marną budkę! Zresztą, co tam, mowy poda Agencja Telegraficzna, a sos do tego to się już dorobi: głębokie wzruszenie, niezrównany postęp, spontaniczna owacja na cześć głowy państwa...
Wewnątrz budynku nastała nagła cisza i ktoś zaczął wałkować uroczyste przemówienie. Pan Keval ziewnął i z rękoma w kieszeniach obchodził budyneczek. Dobrze już szarzało. Policjanci w białych rękawiczkach mieli odświętne gumpałki. Po nadbrzeżach tłumy ludzi stłoczonych. Uroczyste przemówienie jest zbyt długie, jak zawsze. Kto to właściwie przemawia?
Na wysokości jakich dwóch metrów ujrzał Keval w murze betonowym niewielkie okienko. Rozejrzał się i hop! Uczepił się kraty i zbliżył mądrą swą głowę do okienka. Aha, przemawia pan starosta Wielkiej Pragi, czerwony jak rak. Obok niego stoi pan G. H. Bondy, prezes MEAS, jako przedstawiciel zakładów, i zagryza wargi. Głowa państwa trzyma rękę na przełączniku, aby go na dany znak nacisnąć. W jednej chwili zapłonie uroczyste oświetlenie w całej Pradze, rozbrzmieją39 orkiestry, wystrzelą fajerwerki. Minister robót publicznych wierci się nerwowo: będzie prawdopodobnie przemawiał, gdy skończy mowę starosta. Jakiś młody oficerek podkręca wąsik, posłowie zagraniczni zachowują się tak, jakby byli całkowicie pochłonięci mową, z której nie rozumieją ani słowa, dwaj delegaci robotników stoją jak skamieniali, jednym słowem wspaniały przebieg — pomyślał pan Keval i zeskoczył.
Potem obleciał pięć razy dookoła całą Sztwanicę, powrócił do centrali i hop na okienko. Pan starosta mówił jeszcze. Gdy pan Keval dobrze nadstawił uszu, usłyszał całkiem wyraźnie: „...zbliżała się właśnie klęska białogórska40...” Szybko zeskoczył na ziemię, usiadł na boczku i zapalił. Było już porządnie ciemno. W górze między koronami drzew połyskiwały gwiazdki. Dziwne, pomyślał Keval, że i one nie poczekały, aż głowa państwa naciśnie przełącznik, aby mogły zabłysnąć. Cała Praga tonęła w mrokach. Wełtawa płynęła czarna, nie połyskująca odbiciem ani jednej lampy. Wszystko wyczekiwało w skupieniu na uroczyste okamgnienie Światłości. Gdy Keval dopalił całe Virginia, powrócił do centrali i podsadził się ku okienku. Pan starosta dobrze już purpurowy wciąż jeszcze mówił. Głowa państwa stoi z ręką na przełączniku, obecne osobistości rozmawiają z sobą półgłosem, tylko zagraniczni posłowie słuchają mowy pana starosty bez drgnienia. Gdzieś całkiem w tyle kiwa się głowa starusieńkiego pana Czwanczary.
Kiedy starosta skończył z powodu wyczerpania fizycznego, zaczął przemawiać minister robót publicznych. Widać było, jak rąbie zdania, aby mowę swoją co rychlej ukończyć. Głowa państwa przełożyła przełącznik do lewej ręki. Stary Bollington, dziekan ciała dyplomatycznego, skonał stojąc, ale nawet w śmierci zachował wyraz skupionego zasłuchania. Raptem minister skończył swoje przemówienie, jakby uciął.
Pan G. H. Bondy podniósł głowę, rozejrzał się wkoło ciężkim spojrzeniem i wypowiedział parę słów. Zdaje się, że tyle tylko, iż zakłady MEAS oddają swoje dzieło publiczności dla dobra i użytku naszej stolicy. I już. Głowa państwa wyprostowała się i nacisnęła przełącznik. Cała Praga zajaśniała nagle niezmiernym blaskiem, tłumy wydały okrzyk, rozkołysały się dzwony na wszystkich wieżach, na baszcie mariańskiej huknął pierwszy strzał armatni. Keval, wiszący u kraty, odwrócił spojrzenie ku miastu. Z Wyspy Strzeleckiej41 wyleciały ku niebu promieniste rakiety. Hradczany42, Petrzyn43 i Letna44 zajaśniały girlandami żarówek, kilka oddalonych orkiestr jęło się zmagać z sobą. Nad Sztwanicą45 krążyły oświetlone biplany46, od strony Wyszehradu47 płynął nad miastem olbrzymi V-1648 obwieszony lampionami. Tłumy obnażyły głowy, policjanci przyłożyli ręce do kasków i stali nieruchomi jak posągi. Z baszty biły teraz dwie baterie, którym odpowiadały monitory49 od strony Karlina50. Keval przycisnął znowu twarz do kraty, aby ujrzeć koniec ceremoniału w środku, przy Karburatorze. W tejże chwili krzyknął, wytrzeszczył oczy i po prostu przyssał się do okienka. Potem jęknął, jak gdyby zawołał:
— O mój Boże! — wypuścił kratę z rąk i ciężko opadł na ziemie. Zanim jeszcze stanął na ziemi, natknął się na niego człowiek uciekający co siły w nogach. Keval złapał go za surdut: uciekający się obejrzał. Był to G. H. Bondy, śmiertelnie blady.
— Co się tam stało, panie prezesie? — pytał Keval szczękając zębami. — Co oni tam robią?
— Proszę mnie puścić! — zawołał Bondy. — Na Boga, puść mnie pan! Uciekajmy stąd!
— Ale co się tam z nimi stało?
— Puścić! — krzyknął Bondy i pięściami odepchnął Kevala między drzewa.
Drżąc, wsparł się Keval o pień drzewa. Ze środka betonowego domku słychać było coś jak barbarzyński śpiew.
*
Po paru dniach urzędowa Agencja Telegraficzna zaprodukowała publiczności następujący mglisty tekst: „Wbrew wiadomościom pewnej miejscowej gazety, cytowanej także za granicami, komunikujemy ze źródeł jak najlepiej poinformowanych, że przy uroczystym otwarciu Centrali Karburatorowej nie zdarzyło się nic nieprzystojnego. W związku z tym starosta Wielkiej Pragi złożył swój urząd i wyjechał na kurację. Natomiast dziekan Billington jest zupełnie zdrów i krzepki. Prawdą jest jedynie to, iż wszyscy zebrani oświadczyli zgodnie, że wrażeń tak potężnych nigdy dotychczas nie doznali. Paść na ziemię i kłaniać się swemu Bogu jest prawem każdego obywatela, a czynienie cudów nie jest zakazane w państwie demokratycznym żadnemu obywatelowi, na jakimkolwiek urzędzie. W każdym razie stanowczo nie należy wciągać głowy państwa w wypadki godne pożałowania, spowodowane jedynie przez niedostateczną wentylację i nerwowe przepracowanie”.
W kilka dni po tych wydarzeniach błądził pan G. H. Bondy ulicami Pragi z cygarem w zębach i rozmyślał. Gdyby nań kto spojrzał, to pomyślałby, że pan Bondy patrzy na chodnik; ale pan Bondy patrzył w przyszłość. Mówił sobie w duchu, że Marek miał rację. A ten biskup Linda miał tej racji jeszcze więcej. Jednym słowem nie można wprowadzić Boga na świat bez sakramenckich następstw. Ludzie to głupstwo; niech sobie robią, co im się żywnie podoba, ale nie można dopuścić do zachwiania się banków, bo nie wiadomo, jak oddziałałoby to na przemysł. Dziś wybuchnął w banku Żivno strajk religijny. Zmontowaliśmy tam Karburator i wnętrze, po dwóch dniach urzędnicy banku ogłosili majątek jego jako fundusz boży dla ubogich. Taka rzecz nigdy dawniej stać się nie mogła. Nie, stanowczo stać się nie mogła.
Zgnębiony Bondy ssał swe cygaro. No więc co? — pytał w duchu. — Cisnąć wszystko do diabła? Na dzisiaj mamy zamówień na dwadzieścia i trzy miliony. Tego zatrzymać już nie można. Może z tego będzie koniec świata czy coś w tym guście. Za dwa lata wszystko będzie leżało na kupie.
Teraz już pracuje na świecie parę tysięcy Karburatorów, a każdy z nich w dzień i w nocy zieje Absolutem. A ten Absolut jest diablo inteligentny. Ma jakąś wariacką ochotę zaprzęgnąć się do roboty. No tak, nie ma nic do robienia, już tysiąc lat nic nie robił, a teraz spuściliśmy go z łańcucha. Co on wyrabia, na przykład w banku Żivno! Sam prowadzi księgi i rachunkowość, sam załatwia korespondencję. Radzie zarządu udziela rozkazów na piśmie. Kontrahentom rozsyła ogniste epistoły o miłości czynnej. No dobrze, ale akcje Żivno są teraz makulaturą. Kilogram za gomółeczkę. Tak to bywa, gdy Bóg wmiesza się w sprawy bankierskie.
Firma Oberlander, fabryka włókiennicza w Upicy, bombarduje nas rozpaczliwymi depeszami. Przed miesiącem zamiast kotłów ustawili sobie Karburator. Dobrze, maszyny idą. All right. Ale nagle zaczynają selfaktory i krosna pracować same przez się. Gdy się rwie nitka, to się sama związuje i wszystko idzie dalej. Robotnicy z rękoma w kieszeniach gapią się tylko. O szóstej praca się kończy, przędzalnicy i tkacze idą do domu. Ale krosna pędzą dalej, same przez się, całą noc, cały dzień, całe trzy tygodnie i tkają, tkają bez ustanku. Firma depeszuje: Do wszystkich diabłów, bierzcie od nas towar, posyłajcie surowce, zatrzymajcie maszyny! Teraz zaczęło się to samo w fabryce braci Buxbaumów, Morawtza i Sp. przez prostą zarazę na odległość. Na miejscu nie ma już surowców. W panice wrzucają do selfaktorów szmaty, słomę, ziemię, co im wpadnie w ręce. Ale proszę, i z tego tkają się kilometry ręczników, perkalików, kretonów i tak dalej. Straszliwy popłoch. Ceny wyrobów włókienniczych walą się na łeb na szyję. Anglia podnosi cła ochronne, państwa sąsiednie grożą bojkotem. A fabryki biadają: Rany boskie, zabierzcie precz przynajmniej towar! Wywieźcie to gdziekolwiek, poślijcie nam ludzi, wagony, autopociągi, zatrzymajcie maszyny! Wnoszą do sądu skargi o odszkodowanie. Przeklęte życie! A wiadomości takie przychodzą zewsząd, gdziekolwiek zaprowadzono sobie Karburator. Absolut szuka pracy. Chce mu się wściekle żyć! Dawniej tworzył światy, teraz rzucił się na fabrykację. Zagarnął już Liberec, brneńskie bawełnianki, Trutnow, dwadzieścia cukrowni, tartaki, Mieszczański Browar w Pilźnie; zagraża fabrykom Škody; pracuje w Jabłońcu i w kopalniach jachimowskich. Tu i ówdzie zwalniają robotników, gdzie indziej pozamykali fabryki i ze zgrozą pozwalają zamkniętym maszynom pracować. Straszliwa nadprodukcja. Fabryki bez Absolutu wstrzymują produkcję. Przewrót i zamęt.
Ale ja — rzekł do siebie pan Bondy — jestem patriotą. Nie pozwolę rujnować naszej mateczki ojczyzny. Zresztą mamy tutaj swoje własne fabryki. Dobrze. Od dzisiaj stornujemy zamówienia z Czech. Co się stało, to się stało, ale od tej chwili nie ustawimy w Czechach już ani jednego Karburatora. Zarzucimy nimi Niemcy i Francję, potem będziemy Absolutem bombardowali Anglię. Anglia jest konserwatywna, zamyka się przed naszymi Karburatorami. Będziemy rzucać je tam z powietrza, niby wielkie bomby. Cały świat przemysłowy i finansowy zarazimy Bogiem i tylko u nas pozostawimy sobie taką kulturalną bezbogą wysepkę rzetelnej pracy. Jest to, że tak powiem, obowiązkiem patriotycznym, a prócz tego chodzi przecie i o nasze własne fabryki. G. H. Bondy poweselał przy tej myśli. Przynajmniej zyskamy u nas na czasie, dopóki nie zostaną wynalezione jakieś ochronne maski przeciwko Absolutowi. Do diabła, ja sam wypiszę trzy miliony na badania ochrony przeciwko Bogu. Albo powiedzmy na razie dwa miliony. Wszyscy Czesi będą chodzili w maskach, a tymczasem tamci inni będą się topić w Absolucie, cha, cha. Przynajmniej ich przemysł diabli wezmą.
Pan Bondy zaczął spoglądać na świat jasnymi oczyma. Aha, tu oto idzie jakaś młoda kobitka. Idzie sobie ładnie i elastycznie. Jaka też jest od frontu? Pan Bondy przyśpieszył kroku, prześcignął ją i uchylił się nagle grzecznym łukiem. Ale widocznie się rozmyślił, bo obrócił się na pięcie tak szybko, że omal nie zderzył się z nią nosem w nos.
— Pani, panno Elen — rzekł z pośpiechem. — Nie przypuszczałem, że... że...
— Wiedziałam, że pan idzie za mną — mówiło dziewczę, spuściwszy oczy i przystanąwszy.
— Pani przeczuwała — mówił Bondy uradowany. — Właśnie myślałem o pani.
— Ja czułam pańską zwierzęcą chuć — rzekła Elen cicho.
— Moją co...?
— Pańską zwierzęcą chuć. Pan mnie nie poznał. Tylko obmacywał mnie pan oczami, jakbym była na sprzedaż.
G. H. Bondy się zachmurzył.
— Panno Elen, czemu pani pragnie mnie obrażać?
Elen zakręciła głową.
— Wszyscy to robią. Wszyscy, wszyscy są jednacy. Tak rzadko spotyka się czyste oczy.
Pan Bondy złożył usta do gwizdnięcia. Aha, już wiemy: gmina religijna starego Machata!
— Tak — odpowiedziała Elen na jego myśl. — Powinien pan zachodzić czasem między nas.
— Ależ z przyjemnością! — zawołał pan Bondy i pomyślał przy tym, że szkoda tak ładnej dziewczyny.
— Dlaczego szkoda? — zapytała Elen łagodnie.
— Hola, panno Elen — zaprotestował Bondy — pani czyta moje myśli. To nieuczciwie. Gdyby ludzie odczytywali swoje myśli, nie mogliby utrzymywać z sobą przyzwoitych stosunków. Przecież to niedelikatność, żeby wiedzieć, co sobie myślę.
— Cóż ja zrobię? — mówiła Elen. — Każdy, kto pozna Boga, ma ten dar. Każda pańska myśl myśli się równocześnie we mnie. Ja jej nie czytam, ja mam ją sama.
Uwagi (0)