Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
I telefon znowu dostawał ataków nerwowych dając dowód, że harmonia pokoju i spokoju w obozie została zakłócona.
W tym samym czasie porucznik Lukasz studiował w swoim pokoju szyfry doręczone mu ze sztabu pułku. Do szyfrów dołączona była instrukcja, jak należy je odczytywać, oraz szyfr sekretny o marszrucie kompanii na pograniczu Galicji (etap pierwszy):
7217 — 1238 — 475 — 2121 — 35 = Moson.
8922 — 375 — 7282 = Rab.
4432 — 1238 — 7217 — 35 — 8922 — 35 = Komarn.
7282 — 9299 — 310 — 375 — 7881 — 298 — 475 — 7979 = Budapeszt.
Odczytując te szyfry porucznik Lukasz westchnął:
— Der Teufel soll das buserieren.
Nareszcie wszyscy doczekali się chwili, w której powpychano ich do wagonów — w każdym na 8 koni przypadało 42 szeregowców. Koniom podróżowało się oczywiście wygodniej niż szeregowcom, bo mogły spać stojąc, ale nikogo to właściwie nie obchodziło. Pociąg wojskowy wiózł do Galicji nową gromadę ludzi na rzeź.
Na ogół wszakże wszystkie te biedne stworzenia doznały ulgi. Gdy pociąg ruszył, miało się poczucie czegoś określonego, podczas gdy przedtem była tylko męcząca niepewność, panika, bo nikt nie wiedział, czy się pojedzie dzisiaj, jutro czy pojutrze. Niejeden czuł się jak skazaniec wyczekujący ze strachem ukazania się kata; żeby już nareszcie mieć spokój, żeby już był koniec.
Toteż jeden z żołnierzy wrzeszczał jak pomylony:
— Jedziemy! Jedziemy!!
Sierżant rachuby Vaniek miał zupełną rację, gdy mawiał do Szwejka, że nie ma się co śpieszyć.
Zanim nadeszła chwila wsiadania do wagonów, upłynęło kilka dni, a przy tym stale gadało się o konserwach, chociaż doświadczony Vaniek zapewniał, że to tylko fantazja.
— Jakie tam znowu konserwy? Msza polowa, to i owszem, bo i przy poprzedniej kompanii marszowej było to samo. Jeśli są konserwy, to mszy polowej nie ma. W przeciwnym razie msza polowa zastępuje konserwy.
Zamiast więc konserw gulaszowych ukazał się oberfeldkurat Ibl, który za jednym zamachem zabił trzy muchy. Odprawił mszę polową od razu dla trzech marszbatalionów: dwa z nich błogosławił na drogę do Serbii, a jeden do Rosji.
Wygłosił przy tej sposobności natchnioną mowę, przy czym widać było, że materiał czerpał z kalendarzy wojskowych. Mowa ta była tak wzruszająca, że gdy już byli w drodze na Moson, Szwejk, który znajdował się w wagonie razem z Vańkiem w zaimprowizowanej kancelarii, przypomniał sobie to przemówienie i rzekł do sierżanta rachuby:
— Morowo będzie, jak mówił ten feldkurat, gdy się dzień nachyli ku wieczorowi i słońce ze swymi złocistymi promieniami zajdzie za górami, a na pobojowisku słychać będzie, jak wywodził, ostatnie westchnienia umierających, stękanie rannych koni, jęki rannych szeregowców i narzekanie mieszkańców, którym popodpalano strzechy nad głowami. Okropnie lubię, gdy ludzie bałwanieją do kwadratu.
Vaniek kiwnął głową na znak, że się zgadza.
— Rzeczywiście, przykład był pioruńsko wzruszający.
— Ładny też był i bardzo pouczający — rzekł Szwejk. — Bardzo dobrze to sobie zapamiętałem i gdy powrócę z wojny do domu, to będę o tym opowiadał „Pod Kielichem”. Pan oberfeldkurat rozkraczył się jeszcze tak ładnie, gdy do nas przemawiał, że się bałem, żeby mu się kulas nie pośliznął, bo byłby upadł na ołtarz polowy i rozbił sobie łeb o monstrancję. Dawał nam taki piękny przykład z dziejów naszej armii, kiedy to jeszcze służył Radetzky, a z zorzą wieczorną łączył się płomień gorejących stodół; mówił tak, jakby na to patrzył.
Tegoż samego dnia oberfeldkurat Ibl był już w Wiedniu i znowu innemu marszbatalionowi wykładał wzruszającą historię, o której mówił Szwejk, a która tak mu się podobała, że nazwał ją bałwanieniem do kwadratu.
— Kochani żołnierze — przemawiał oberfeldkurat Ibl — pomyślcie sobie, dajmy na to, że mamy rok czterdziesty ósmy i że zwycięstwem zakończyła się bitwa pod Custozzą, gdzie po dziesięciogodzinnej upartej walce włoski król Albert musiał oddać krwawe pobojowisko naszemu ojcu żołnierzy, marszałkowi Radetzkiemu, który w osiemdziesiątym czwartym roku życia odniósł tak świetne zwycięstwo.
I patrzajcie, żołnierze mili! Na wzgórzu przed zdobytą Custozzą zatrzymał się sędziwy wódz w otoczeniu swoich wiernych generałów. Powaga chwili spoczęła na całym tym kole, albowiem, żołnierze, w nieznacznej odległości od marszałka widać było bojownika walczącego ze śmiercią. Z członkami strzaskanymi na polu chwały czuł ranny podchorąży Hart, że spogląda na niego marszałek Radetzky. Poczciwy ranny podchorąży w spazmatycznym uniesieniu ściskał jeszcze w tężejącej prawicy złoty medal. Gdy spojrzał na sławnego marszałka, serce jego ożywiło się jeszcze raz, zabiło mocniej, przez porażone ciało przebiegła resztka energii i umierający nadludzkim wysiłkiem próbował przyczołgać się do swego marszałka.
„Nie fatyguj się, poczciwy żołnierzu!” — zawołał na niego marszałek, zsiadł z konia i chciał mu podać rękę.
„Nie da się zrobić, panie marszałku — rzekł umierający żołnierz — ponieważ obie ręce mam urwane, ale o jedno proszę! Niech mi pan marszałek powie prawdę: wygraliśmy tę bitwę?”
„Tak jest, mój bracie — odpowiedział uprzejmie marszałek. — Szkoda, że radość twoja jest zamącona ranami twymi”.
„Tak jest, dostojny panie, ze mną już koniec” — głosem złamanym rzekł żołnierz uśmiechając się przyjemnie.
„Chce ci się pić?” — zapytał Radetzky.
„Dzień był gorący, panie marszałku, było trzydzieści stopni!”
Wtedy Radetzky sięgnął po manierkę swego adiutanta i podał ją umierającemu. Ów napił się łyknąwszy porządnie.
„Bóg zapłać tysiąckrotnie!” — zawołał usiłując pocałować w rękę swego wodza.
„Jak dawno służysz?” — zapytał marszałek.
„Przeszło czterdzieści lat, panie marszałku! Pod Aspem wysłużyłem złoty medal. Byłem także pod Lipskiem, mam kanonierski krzyż, pięć razy byłem śmiertelnie ranny, ale teraz już koniec, na amen. Lecz co za szczęście i radość, iż doczekałem dnia dzisiejszego. Co mi tam śmierć, gdy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, a cesarzowi została przywrócona jego ziemia!”
W tej chwili, kochani żołnierze, z obozu ozwały się majestatyczne dźwięki naszego hymnu: „Boże, ochroń, Boże, wspieraj”. Wzniośle i potężnie płynęły nad pobojowiskiem. Ranny żołnierz, żegnający się z życiem, jeszcze raz próbował powstać.
„Niech żyje Austria! — zawołał z zapałem. — Niech żyje Austria! Niech grają dalej tę wspaniałą pieśń! Niech żyje nasz wódz! Niech żyje armia!”
Umierający pochylił się jeszcze raz ku prawicy marszałka, którą pocałował, opadł na ziemię i ciche ostatnie westchnienie wydarło mu się z jego szlachetnej duszy. Wódz stał nad nim z głową obnażoną, spoglądając na trupa jednego z najdzielniejszych żołnierzy.
„Taki piękny koniec godzien jest zawiści” — rzekł marszałek ukrywając wzruszoną twarz w złożonych dłoniach.
Kochani żołnierze, ja i wam życzę, abyście się wszyscy doczekali takiego pięknego końca.
Wspominając tę mowę oberfeldkurata Ibla, mógł Szwejk bez najmniejszej obawy pokrzywdzenia kapelana w czymkolwiek nazwać ją bałwanieniem do kwadratu.
Potem zaczął Szwejk mówić o znanych rozkazach, które były odczytywane już przed wsiadaniem do pociągu. Jeden z tych rozkazów, podpisany przez Franciszka Józefa, zwracał się do armii, a drugi był rozkazem arcyksięcia Ferdynanda, głównodowodzącego armii i grupy wschodniej, zaś oba dotyczyły wydarzeń, które miały miejsce w Przełęczy Dukielskiej w dniu 3 kwietnia roku 1915, kiedy to dwa bataliony 28 pułku razem z oficerami przeszły do Rosjan przy dźwiękach wojskowej kapeli.
Oba rozkazy zostały odczytane głosem drżącym i brzmiały w przekładzie tak:
„Rozkaz do armii z dnia 17 kwietnia 1915.
Przepełniony bólem rozkazuję, aby c. i k. pułk pieszy 28 za tchórzostwo i zdradę stanu wymazany został z mego wojska. Sztandar pułkowy ma być odebrany pohańbionemu pułkowi i oddany do muzeum wojskowego. Z dniem dzisiejszym przestaje istnieć pułk, który, już w kraju moralnie zatruty, wyruszył w pole, aby się dopuścić zdrady państwa.
Franciszek Józef I”
„Rozkaz arcyksięcia Józefa Ferdynanda.
W czasie działań wojennych oddziały czeskie zawiodły, osobliwie w ostatnich bitwach. Zawiodły specjalnie przy obronie pozycji, na których znajdowały się przez czas dłuższy w rowach strzeleckich, z czego skorzystał nieprzyjaciel dla nawiązania stosunków i łączności z nikczemnymi żywiołami tych oddziałów.
Ataki nieprzyjaciela wspieranego przez tych zdrajców kierowane były zazwyczaj przeciw tym odcinkom frontu, które były obsadzone przez takie oddziały.
Często udawało się nieprzyjacielowi zaskoczyć nasze oddziały i niemal bez walki dotrzeć do naszych pozycji, przy czym zagarniano do niewoli bardzo znaczną liczbę obrońców.
Po tysiąckroć hańba, wstyd i pogarda tym nędznikom, którzy dopuścili się zdrady cesarza i państwa i splamili nie tylko cześć wspaniałych sztandarów naszej sławnej i dzielnej armii, lecz także honor tej narodowości, do której należą.
Prędzej czy później nie minie ich kula lub powróz kata.
Obowiązkiem każdego czeskiego żołnierza, który ma poczucie honoru, jest, aby dowódcy swemu wskazywał takich nikczemnych podszczuwaczy i zdrajców.
Kto tego nie uczyni, jest takim samym zdrajcą i nikczemnikiem.
Rozkaz ten ma być przeczytany wszystkim szeregowym pułków czeskich.
C. i k. pułk 28 rozkazem naszego monarchy został wykreślony z armii, a wszyscy wzięci do niewoli dezerterzy tego pułku krwią swoją zapłacą za swoją ciężką winę.
Arcyksiążę Józef Ferdynand”
— Przeczytali nam tę rzecz trochę za późno — rzekł Szwejk do Vańka. — Bardzo się dziwię, że nam przeczytali ten befel dopiero teraz, kiedy najjaśniejszy pan wydał go 17 kwietnia. Wygląda to tak, jakby dla jakichś tam powodów nie chcieli nam przeczytać tego od razu. Żebym ja był najjaśniejszym panem, to bym się nikomu nie dał upośledzać w taki sposób. Jak wydaję befel 17 kwietnia, to 17 ma być odczytany wszystkim pułkom, choćby nawet pioruny biły.
Po drugiej stronie wagonu naprzeciwko Vańka siedział kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej i coś pisał. Za nim siedzieli: pucybut porucznika Lukasza, brodaty olbrzym Baloun, i telefonista przydzielony do 11 kompanii marszowej, Chodounsky. Baloun przeżuwał kawałek komiśniaka i wystraszony tłumaczył Chodounskiemu, że to nie jego wina, iż w tym tłoku przy wsiadaniu do wagonów nie mógł się dostać do wagonu sztabowego do swego porucznika.
Chodounsky straszył go, że teraz nie ma żartów i że za to będzie rozstrzelany.
— Żeby też już raz skończyło się to straszne biedowanie — narzekał Baloun. — Już raz podczas manewrów pod Voticami omal życiem nie przypłaciłem służenia w wojsku. Pędzili nas o głodzie, spragnionych, więc gdy podjechał do nas batalionsadiutant, to krzyknąłem: „Dajcie nam chleba i wody!” Zawrócił ku mnie konia i rzekł, że gdyby to było w czasie wojny, to kazałby mi wyjść z szeregu i zostałbym rozstrzelany, ale że nie było wojny, więc powiada, że każe mnie tylko wsadzić do aresztu garnizonowego. Miałem jednak szczęście, bo gdy jechał do sztabu, żeby o tym donieść, po drodze spłoszył się jego koń, adiutant spadł i chwała Bogu, skręcił sobie kark.
Baloun ciężko westchnął i zakrztusił się kawałkiem chleba. Gdy wreszcie odzipnął, spojrzał okiem żałosnym na dwa toboły porucznika Lukasza, które były pod jego opieką.
— Panowie oficerowie fasowali — mówił melancholijnie — konserwy, wątróbkę i salami węgierskie. Zjadłoby się ździebłko.
Spoglądał przy tym z taką tęsknotą na oba tobołki swego porucznika jak opuszczony przez wszystkich piesek, który jest głodny jak wilk i siedząc przed sklepem z wędlinami, wdycha zapach gotowanej wędzonki.
— Nie szkodziłoby — rzekł Chodounsky — żeby na nas czekali gdzieś z dobrym obiadem. Kiedyśmy na początku wojny jechali do Serbii, tośmy się stale obżerali, bo na każdej stacji byliśmy fetowani. Z gęsich udek wycinaliśmy kostki najlepszego mięsa i tymi kostkami grywaliśmy w wilka i owce na tafelkach czekolady. W Osieku w Chorwacji jacyś dwaj panowie ze stowarzyszenia weteranów przynieśli nam do wagonu duży kocioł pieczonych zajęcy, ale już tego nie mogliśmy wytrzymać i wyleliśmy im wszystko na łeb. Przez całą drogę nic innego nie robiliśmy, tylko rzygaliśmy z okien wagonów. Kapral Matiejka w naszym wagonie tak się przeżarł, że trzeba było położyć mu deskę na brzuchu i skakać po niej, jak to się robi, gdy się ubija kapustę, i dopiero to go ruszyło, ale porządnie: górą i dołem. Kiedyśmy przejeżdżali przez Węgry, to oknami wagonów rzucano nam pieczone kury na każdej stacji. Ale my wybieraliśmy z tych kur tylko móżdżki. W Kaposvar wrzucali nam Madziarowie do wagonów całe kawały pieczonych prosiąt, a jeden kolega dostał w łeb pieczoną wieprzową głowizną i to go tak rozzłościło, że z bagnetem w ręku gonił ofiarodawcę przez trzy
Uwagi (0)