Strona Guermantes - Marcel Proust (barwna biblioteka TXT) 📖
W stronę Guermantes Marcela Prousta to trzecia część cyklu W poszukiwaniu straconego czasu. Z tomu W stronę Swanna znamy już dokładnie prowincjonalne miasteczko Combay, tak boleśnie nieistniejące w rzeczywistości, że w ramach obchodów setnej rocznicy urodzin Prousta w 2005 r. dołączono jego sławne imię do nazwy Illiers, gdzie pisarz zwykł spędzać wakacje i gdzie istnieje nawet Dom ciotki Leonii (nie udało się tylko do zbiorów muzealnych zdobyć egzemplarzy magdalenek z okresu Belle Époque). Strona Guermantes to jedna z dwóch możliwych (oprócz „strony Swanna”) destynacji spacerów z domu w Combray, ale też jeden z kierunków, w jakim podążają marzenia i domysły głównego bohatera i narratora cyklu.
Pociągająca niczym magnes w tę stronę jest egzystencja arystokracji, której nazwiska są zarazem nazwami geograficznymi, a te z kolei kryją w sobie cząstki wyrazów i znaczeń zdolnych rozkwitnąć w marzycielskiej głowie oczytanego dziecka w całe opowieści sięgające półlegendarnych czasów. I choć brodawka na twarzy potomkini dumnego książęcego rodu potrafi na chwilę zmrozić delikatne rośliny tych narracji wybujałych ze skromnej gleby witrażu w kościele w Méséglise, wyobraźnia nie poddaje się i wnet podnosi się znów, by snuć dalej swe barwne baśnie na wątłej kanwie rzeczywistości.
W stronę Guermantes pokazuje zbliżenie się bohatera do tego kręgu: zamieszkanie w Paryżu w części pałacu de Guermantes, zacieśnienie przyjaźni z Robertem de Saint-Loup, udział w życiu towarzyskim w salonie pani Villeparisis, oczarowanie księżną Orianą de Guermantes, wreszcie dalsze spotkania z tajemniczym hrabią de Charlus. Proust pokazuje z wdziękiem motywacje, mechanizm i niezłomny wysiłek twórczy snobizmu; ironiczny dystans zmienia się w fascynację i odwrotnie; cóż że zdemaskowane zostają obiekty, wokół których osnute były kunsztowne skojarzenia? Najważniejsza jest tkanka wspomnienia.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Strona Guermantes - Marcel Proust (barwna biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Ale, o ile w oczach szewców, krawców, restauratorów, etc. panicze ci mieli wątpliwą opinję, w zamian za to, kiedy się znaleźli w „świecie”, sądzono ich już nie wedle zaszarganego majątku i smutnych sposobów jakiemi próbowali go odrestaurować. Stawali się z powrotem księciem, diukiem takim a takim, szacowanym jedynie wedle ilości antenatów. Jakiś książę, prawie miljardowy i jednoczący — zdawałoby się — wszystko w swojej osobie, ustępował im kroku, bo, jako naczelnicy rodu, byli niegdyś udzielnymi panami w małym kraiku, gdzie mieli prawo bić monetę etc... Często w restauracji jeden spuszczał oczy, kiedy drugi wchodził, aby nie zmuszać wchodzącego do ukłonu, a to dlatego, że sam, w swojej chimerycznej pogoni za bogactwem, zaprosił na obiad jakiegoś bankiera. Za każdym razem kiedy światowiec nawiązuje w tych warunkach stosunki z bankierem, bankier upuszcza mu krwi na jakieś sto tysięcy franków, co nie przeszkadza światowcowi powtarzać tego samego z drugim. Dalej pali świeczki i radzi się lekarzy.
Ale książę de Foix, sam z siebie bogaty, należał nietylko do tej wykwintnej koterji piętnastu młodych, ale także do zamkniętej i nierozłącznej grupy czterech, w której był i Saint-Loup. Nie zapraszano nigdy jednego bez drugiego, nazywano ich „czterej gigolo”, widziało się ich zawsze razem na spacerach, w zamkach dawano im sąsiadujące pokoje, tak iż świat szeptał sobie na ucho o tej zażyłości, tem bardziej że wszyscy czterej byli bardzo piękni. Mogłem zaprzeczyć tym pogłoskom — o ile tyczyły one Roberta de Saint-Loup w sposób najformalniejszy. Ale najciekawsze jest, iż później, choć się okazało że te pogłoski były prawdą co do wszystkich czterech, w zamian za to żaden z nich absolutnie nie podejrzewał trzech innych. A przecież każdy z nich bardzo się starał dowiedzieć o innych, czy to aby zaspokoić pragnienie — lub raczej urazę — popsuć małżeństwo, mieć broń na zdemaskowanego przyjaciela. Do tych czterech platoników — bo grupy „czterech” zawsze liczą więcej niż czterech — przyłączył się piąty, jeszcze większy platonik od tamtych. Ale skrupuły religijne powstrzymywały go aż do czasu kiedy grupa czterech oddawna się już rozbiła, a on sam, żonaty i ojciec rodziny, modląc się w Lourdes o to by następne dziecko było chłopcem lub dziewczynką, w pauzach rzucał się na żołnierzy.
Mimo charakteru księcia, fakt iż słowa wypowiedziane przy nim nie były doń zwrócone wprost, złagodził pioruny jego gniewu. Przytem ten wieczór miał coś wyjątkowego. Wreszcie, adwokat nie więcej miał szans wejść w stosunki z księciem de Foix, niż stangret który go przywiózł. Toteż książę uważał, iż może odpowiedzieć — z oschłą miną i nie patrząc nań — natrętowi, który, pod protekcją mgły, stał się czemś w rodzaju towarzysza podróży, spotkanego het na krańcu świata, na jakiejś plaży, smaganej wichrem i tonącej we mgłach. „To jeszcze nic zgubić się, najgorsze że nie sposób się odnaleźć”. Trafność tej myśli uderzyła gospodarza, ponieważ słyszał ją już z ust gości tego wieczora kilka razy.
W istocie, miał on zwyczaj porównywać to co słyszał lub czytał z jakimś znanym już tekstem i odczuwał poryw zachwytu kiedy nie spostrzegał różnic. Tych stanów duszy nie trzeba lekceważyć, gdyż, zastosowane do rozmów politycznych, do lektury dzienników, tworzą opinję publiczną, i przez to przygotowują grunt dla największych wydarzeń. Niemieccy właściele kawiarń, jedynie przez to iż podziwiali swego gościa lub swój dziennik, powtarzających że Francja, Anglja i Rosja „szukają zaczepki” z Niemcami, umożliwili w momencie Agadir wojnę, która zresztą nie wybuchła. Historycy, którzy nie bez słuszności wyrzekli się tłumaczenia czynów ludów wolą królów, powinni ją zastąpić psychologją „szarego człowieka”.
W polityce, gospodarz tej kawiarni przykładał od jakiegoś czasu swoją mentalność profesora recytacji jedynie do pewnej ilości wypowiedzi na temat sprawy Dreyfusa. O ile w słowach gościa lub na łamach dziennika nie odnalazł utartych zwrotów, oświadczał, że artykuł jest nudny, lub gość nie szczery. Natomiast książę de Foix zachwycił go: ledwie pozwolił księciu dokończyć zdania. „Dobrze powiedział książę pan, dobrze powiedziane (co w sumie znaczyło: wyrecytowane bez błędu); to, to, właśnie to”, wykrzyknął, wypełniony, jak mówią powieści Tysiąca i jednej nocy, zadowoleniem po brzegi. Ale książę już znikł w małej sali. Przytem — ponieważ życie odzyskuje swoje prawa nawet po najosobliwszych wypadkach — wyłaniający się z morza mgły goście zamawiali to jakieś danie, to całą kolację; pomiędzy tymi byli zwłaszcza młodzi ludzie z Jockey-clubu, którzy, wobec wyjątkowego charakteru dnia, nie wahali się zająć dwóch stołów w wielkiej sali i w ten sposób znaleźli się tuż koło mnie. Kataklizm stworzył nawet między małą a dużą salą, między tymi wszystkimi ludźmi podnieconymi komfortem restauracji po długiem błądzeniu w oceanie mgły, poufałość, z której ja jeden byłem wyłączony — podobną do tej jaka musiała panować w Arce Noego.
Naraz, ujrzałem, że gospodarz zgina się w pokłonach, kelnerzy nadbiegają w komplecie, sprawiając że wszyscy goście odwrócili się. „Prędko, zawołać mi Cyprjana, stolik dla pana margrabiego de Saint-Loup”, wykrzyknął gospodarz, dla którego Robert był nie tylko wielkim panem wywierającym niewątpliwy urok, nawet w oczach księcia de Foix, ale także klientem, który żył szeroko i zostawiał w tej restauracji dużo pieniędzy. Goście z wielkiej sali patrzyli z ciekawością, goście z małej wołali na wyprzódki przyjaciela, który kończył wycierać nogi. Ale, w chwili gdy miał wejść do małej sali, Saint-Loup spostrzegł mnie w dużej. „Dobry Boże, wyrzyknął, co ty robisz tutaj, i to jeszcze koło otwartych drzwi! — rzekł patrząc z wściekłością na gospodarza, który pobiegł zamknąć drzwi, zrzucając winę na garsonów: „Zawsze im mówię, żeby drzwi były zamknięte”.
Trzeba mi było ruszyć mój stolik i sąsiednie stoły aby się przedostać do Roberta. „Czemuś się ruszył? Wolisz jeść tutaj, niż w małej sali? Ale dziecino, ty zmarzniesz! — Będzie pan tak łaskaw kazać zamknąć te drzwi na klucz, rzekł Saint-Loup do gospodarza. — W tej chwili, panie margrabio, odtąd już goście będą poprostu przechodzili przez małą salę, wybornie”. I aby lepiej zadokumentować swoją gorliwość, zawołał do tej operacji starszego kelnera i kilku garsonów, miotając równocześnie straszliwe groźby w razie gdyby jej nie wykonano należycie. Obsypywał mnie oznakami przesadnego szacunku, chcąc bym zapomniał, że nie zaczęły się one od chwili mego przybycia, ale dopiero od zjawienia się Roberta. Zarazem, iżbym nie sądził że te względy są wynikiem przyjaźni jaką mi okazuje bogaty i arystokratyczny klient, restaurator słał mi ukradkiem dyskretne uśmieszki, mające świadczyć o jego na wskroś osobistej sympatji.
Odezwanie się jakiegoś gościa tuż za mną kazało mi na chwilę odwrócić głowę. Zamiast zwykłych słów w rodzaju: „Kawałek kury, owszem, i szampan, ale nie za suchy”, usłyszałem co następuje: „Wolałbym glicerynę. Tak, gorącą, wybornie”. Chciałem zobaczyć, kto jest owym ascetą, nakładającym sobie podobne menu. Odwróciłem żywo głowę ku Robertowi, aby mnie ten osobliwy smakosz nie poznał. Był to poprostu mój znajomy, doktór, z którego pacjent, korzystając z mgły aby go zablokować w tej kawiarni, wyłudził konsultację. Lekarze, jak giełdziarze, lubią formę „ja”.
Tymczasem patrzałem na Roberta i myślałem tak. Jest w tej kawiarni — i w życiu znałem ich wielu — sporo cudzoziemców, intelektualistów, cyganów wszelkiego rodzaju, pogodzonych ze śmiechem jaki budzą ich pretensjonalne peleryny, krawaty à la 1830, a bardziej jeszcze ich niezręczne ruchy; posuwających się do prowokowania śmiechu, aby okazać że o niego nie dbają: ludzi rzetelnej wartości intelektualnej i moralnej, wielkich zalet serca. I wszyscy oni — zwłaszcza Żydzi, Żydzi nie zasymilowani rozumie się, nie mogłoby być mowy o innych — razili tych, co nie mogli znieść ekscentrycznego, kabotyńskiego wyglądu (jak Bloch raził Albertynę). Naogół uznawało się później, że, o ile przeciw nim przemawiały za długie włosy i nosy, za wielkie oczy, teatralne i pretensjonalne gesty, dzieciństwem byłoby sądzić ich z tego; mieli wiele inteligencji, serca; byli to w obcowaniu ludzie, których można było szczerze pokochać. Co się tyczy w szczególności Żydów, mało było wśród nich takich, których rodzice nie odznaczaliby się szlachetnością serca, szerokością umysłu, szczerością; matka Roberta de Saint-Loup i książę de Guermantes wyglądaliby przy nich bardzo mizernie ze swoją oschłością, ze swoją powierzchowną dewocją potępiającą jedynie skandal, ze swoją apologją chrystianizmu wiodącego nieomylnie (drogami niepojętemi dla inteligencji, rzekomo jedynie przez nich cenionej) do kolosalnie bogatego małżeństwa. Ale koniec końców, u takiego Roberta de Saint-Loup (jakgdyby wady rodziców skombinowały się w nowe wcielenie zalet) istniała nawskroś urocza prostota umysłu i serca. I wówczas — trzeba to powiedzieć na nieśmiertelną chwałę Francji — kiedy te przymioty znajdą się u czystego Francuza — czy z arystokracji czy z ludu — zakwitają one — rozpościerają się byłoby za wiele powiedziane, bo jest w tem miara i ograniczenie — z wdziękiem, jakiego nie spotykamy u najwartościowszego bodaj cudzoziemca. Zalety umysłu i serca posiadają niewątpliwie i inni, i nie umniejsza ich ceny to iż zrazu trzeba nam przebyć to co nas razi i odstręcza i przyprawia o uśmiech. Bądź co bądź, ładną i może wyłącznie francuską właściwością jest, że to, co uznajemy za istotnie piękne, to co ma wartość wedle umysłu i serca, jest przedewszystkiem urocze dla oka, zabarwione wdziękiem, wycyzelowane subtelnie, że także w swojej materji i formie osiąga wewnętrzną doskonałość. Patrzałem na Roberta i myślałem, że to jest ładna rzecz, kiedy szpetota fizyczna nie jest przedsionkiem duchowego wdzięku; kiedy delikatne skrzydła nosa mają rysunek doskonały jak skrzydła motylków siadających na kwiatach polnych dokoła Combray; i że prawdziwe opus francigenum, którego sekret nie zatracił się od XIII wieku i nie zginąłby wraz z naszemi kościołami, to są nie tyle kamienne anioły w Saint-André-des Champs, ile małe Francuziki, ze szlachty, z mieszczan czy z chłopów, o twarzy wyrzeźbionej z tą delikatną prostotą, równie tradycyjną jak w słynnej kruchcie, ale jeszcze twórczą.
Oddaliwszy się na chwilę, aby czuwać osobiście nad zamknięciem drzwi i nad naszym obiadem (nalegał, żebyśmy wzięli „zimne mięso”, bo drób musiał być nieszczególny) gospodarz wrócił, aby nam oznajmić, że książę de Foix bardzoby pragnął, aby pan margrabia pozwolił mu zjeść obiad przy stoliku obok. „Ależ wszystkie są zajęte, — odparł Saint-Loup, patrząc na stoły, które zatarasowywały mój stolik. — O to nie chodzi; gdyby to mogło być przyjemne panu margrabiemu, możnaby doskonale poprosić te osoby, żeby się przesiadły. Takie rzeczy da się zrobić dla pana margrabiego! Decyduj ty, rzekł do mnie Saint-Loup; Foix jest dobry chłopak, może cię nie znudzi; jest mniej głupi niż wielu innych”. Odpowiedziałem, że z pewnością bardzoby mi było miło, ale że, kiedy się nam raz zdarzyło wybrać we dwójkę na obiad i kiedym się na to tak cieszył, wolałbym raczej żebyśmy byli sami.
— Ładny ma płaszcz książę de Foix, rzekł gospodarz w trakcie naszej narady.
— Tak, znam ten płaszcz, odparł Saint-Loup.
Chciałem opowiedzieć Robertowi, iż pan de Charlus zataił przed jego ciotką że mnie zna, przyczem chciałem go spytać, co może być tego za przyczyna; ale przeszkodziło mi przybycie księcia de Foix. Zjawił się nagle o dwa kroki; przyszedł się przekonać, czy jego propozycję przyjęto. Robert zapoznał nas, ale nie ukrywał swemu przyjacielowi, że, mając ze mną do pomówienia, wolałby żeby nas zostawiono w spokoju. De Foix oddalił się, podkreślając pożegnalny ukłon uśmiechem, którym wskazywał mi Roberta, jakgdyby składając na niego krótkość tej znajomości, którą by rad przedłużył. Ale w tej chwili, Robert, jakgdyby uderzony nagłą myślą, pospieszył za nim, rzuciwszy mi: „Usiądź i zacznij jeść, ja zaraz przyjdę” — poczem znikł w małej sali.
Przykro mi było, kiedym słyszał, jak jacyś nieznajomi eleganci opowiadają niedorzeczne a złośliwe historje o młodym następcy tronu, księciu Luxemburgu (ex-hrabi de Nassau), któregom poznał w Balbec i który dał mi tak delikatne dowody sympatji w czasie choroby babki. Jeden utrzymywał, że ów książę powiedział do księżnej Oriany de Guermantes: „Żądam, aby wszyscy wstawali, kiedy przechodzi moja żona”, i że księżna odpowiedziała (co grzeszyłoby nietylko brakiem dowcipu, ale i brakiem ścisłości, gdyż babka młodej księżnej była zawsze najuczciwszą kobietą w świecie): „Skoro wszyscy będą wstawali dla twojej żony, będzie to coś nowego w porównaniu z babką, z którą się wszyscy kładli”. Opowiadali potem, że kiedy młody książę odwiedził w tym roku swoją ciotkę, księżnę de Luxembourg, w Balbec i stanął w Grand-Hotelu, skarżył się dyrektorowi (mojemu przyjacielowi), że nie wywieszono flagi Luxemburgu. Otóż, ponieważ ta flaga była mniej znana i mniej używana niż flaga angielska lub włoska, trzeba było kilku dni aby się o nią postarać, ku wielkiemu niezadowoleniu młodego księcia. Nie uwierzyłem ani trochę w tę historję, ale przyrzekłem sobie, skoro się znajdę w Balbec, zapytać o to dyrektora hotelu, aby się upewnić że to jest czyste zmyślenie.
Czekając na Roberta, poprosiłem gospodarza, aby mi kazał dać chleba. „Natychmiast, panie baronie. — Nie jestem baronem, odparłem. — Och przepraszam, panie hrabio!” Nie miałem jeszcze czasu założyć nowego protestu, po którym zostałbym z pewnością „panem margrabią”, kiedy, równie szybko jak mi to zapowiedział, zjawił się w progu Saint-Loup, trzymając w ręku obszerny płaszcz księcia de Foix; zrozumiałem, iż poprosił przyjaciela o ten płaszcz, aby mi było ciepło. Dał mi zdaleka znak, żebym się nie ruszał; posuwał się ku mnie, ale trzeba było jeszcze ruszyć mój stół, albo musiałbym zmienić miejsce, aby Robert mógł usiąść. Wszedłszy do wielkiej sali, Saint-Loup wstąpił lekko na czerwoną aksamitną kanapkę okrążającą salę wzdłuż ściany; na tej kanapce oprócz mnie siedziało tylko trzech
Uwagi (0)