Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖
„Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać.”
Franciszek Murek, doktor praw i były pracownik magistratu, obecnie bezdomny, zdecydował się zerwać z uczciwością, która w przeszłości tak mu utrudniała życie. Nie ma co prawda nerwów do napadów z bronią w ręku, ale odkrywa w sobie inny talent — doskonale nadaje się na wróżbitę. Najpierw jako Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, później jako doktor Oskar Klemm, profesor okultystyki indyjskiej, zdobywa sławę i powraca na salony. Podróż z powrotem na szczyt okazuje się jednak dużo bardziej demoralizujżca, niż droga w dół.
Atmosfera zagęszcza się, gdy najwierniejszym klientem Oskara Klemma staje się Seweryn Czaban, człowiek, który sam „w wielu swoich interesach nie trzymał się zbyt niewolniczo ani etyki, ani prawa”.
Drugie życie doktora Murka to druga, po książce Dr. Murek zredukowany, opowieść o losach Franciszka Murka. Na ich podstawie w 1939 roku powstał film, a w 1979 serial.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Murek rozumiał i zapewnił, że nie zamierza w ciągu najbliższych kilku lat opuścić Warszawy.
— Badam tu — dodał — olbrzymi materjał, spuściznę naukową po waszym wielkim okultyście, Ochorowiczu.
— Ochorowiczu!... Ależ znam! Jakże! — zawołała pani Relska. — Moja siostra kiedyś bardzo cierpiała na oczy i obeszłam z nią wszystkich okulistów. Ochorowicz, a jakże, znakomitość! Taki z bródką, niewysoki?
— Możliwe, proszę pani, — przyznał Murek, — ale ja o innym Ochorowiczu mówię, o okultyście, nie o lekarzu okuliście.
— Że to ja zawsze przesłyszę się. Nie, nie, zaraz... Na Smolnej, dobrze mówię, na Smolnej, po parzystej stronie. A pan też od ocznych chorób?
— Nie, proszę pani — uroczyście powiedział Murek — ja jestem od chorób duszy.
— Nerwowych?
— I nie nerwowych.
— To znaczy, że pan doktór jest psychjatrą?
Nie zrażając się temi pytaniami, Murek spokojnie objaśnił, co to jest okultyzm, jaka potężna i głęboka wiedza i ile ulgi może przynieść cierpiącej ludzkości.
Nie mówił tego przez gadatliwość, lecz z wyrachowaniem. Chodziło mu o przygotowanie gruntu pod taką właśnie umowę z panią Relską, by zgodziła się na przychodzenie doń klienteli. Narazie wszakże nie wspominał o tem ani słowem, gdyż bał się, że spotka go kategoryczna odmowa. Praktykę zresztą zamierzał zacząć dopiero po tygodniu lub dwóch, po całkowitem zainstalowaniu się i urządzeniu pokoju w stylu magiczno-astrologicznym.
Zostawił tedy zadatek i paszport, prosząc, by go natychmiast zameldować, gdyż jako cudzoziemiec, chce być w zupełnym porządku z krajowemi przepisami policyjnemi.
W rzeczywistości, żądał tego przez ostrożność, na wypadek, gdyby autentyczność paszportu zakwestjonowano w komisarjacie. Tak sobie też ułożył, że nie zjawi się u pani Relskiej, zanim nie dowie się, że meldunkowe formalności zostały już załatwione.
Pozatem i tak nie mógł się wprowadzić odrazu, gdyż nie miał rzeczy, a zjawienie się nowego sublokatora bez kufrów czy choćby walizek, wywołałoby niewątpliwie podejrzenia.
Cały następny dzień poświęcił tej sprawie. Kupił na Bagnie duży, używany kufer, i dwie spore walizy. W różnych rupieciarniach, powybierał potrzebne atrybuty wróżbiarsko-magiczne, a więc dwie trupie czaszki, nieco wyleniałego puhacza, czarne domino maskaradowe, spory kawał również czarnego sukna, którego rozmiary i mnogość plam po stearynie wskazywały, że służyło kiedyś do przykrywania katafalków, wielki świecznik siedmioramienny, szklany przycisk na biurko w formie dużej kuli, sito, które kazał politurować na czarno, i kilo fasoli do „egipskiej wróżby z ziarna”, i drobiazgi, jak karty zwykłe, magiczne i do francuskiej kabały, świece, papier, gęsie pióra i t. p.
Gdy po dwuch dniach zatelefonował do pani Relskiej i dowiedział się, że meldunek już załatwiony, a pokój sprzątnięty, pożegnał się z Kuzykami, którym oświadczył, że wyjeżdża do Lwowa, że im bardzo dziękuje za gościnę, i że partja komunistyczna nie zapomni im ich zasług, za co on, towarzysz Garbaty, ręczy.
Tym zwrotem zamknął nieco strapionemu Kuzykowi usta, w najodpowiedniejszej chwili, gdyż właśnie wtedy, gdy chciał on upomnieć się u Murka o obiecywany zwrot kosztów utrzymania.
Stolarz tylko zerknął ku żonie, wzywając ją na pomoc, lecz pani Kuzykowa, jeżeli rościła jakie pretensje do gościa, to tylko te, że tak daleko wyjeżdża, i że nie będą mogli się widywać. Rachunki, w związku z pobytem Murka u nich, uważała za nieistniejące, lub też w wiadomy jej sposób wyrównane.
Zabrawszy z Sosnowej niewielką paczkę rzeczy, Murek wziął dorożkę i pojechał na Bagno po swój kufer i walizy, a załadowawszy to wszystko, wyprawił się na nowe mieszkanie.
O ile pani Relska przyjęła Murka z nieukrywaną radością i sympatją, o tyle niewiele młodsza od niej, bo około pięćdziesiątki sobie licząca Michałowa, służąca, patrzyła nań z nabożeństwem i podziwem.
Objawy tych uczuć stały się jeszcze wyraźniejsze nazajutrz, gdy pokój nowego sublokatora został przezeń urządzony według wszelkich zasad, a nawet, ponad ich wymagania, nauk tajemniczych. Michałowej, już sam całun, pokrywający stół, wystarczyłby; zniosłaby jako tako ustawione na nim okropne czaszki, żydowski świecznik i szklanną kulę, ale puhacza omijała z nieukrywanym lękiem.
— On obraca temi swojemi ślepiami, panie doktorze, — zapewniała Murka, — w którą stronę się człowiek ruszy, on wciąż oczu z niego nie spuszcza.
W oszklonej bibljoteczce Murek, rozłożył makulaturę, zaś na wierzchu, na biurku, i wszędzie gdzie się dało, porozkładał książki „fachowe”.
Nie tracąc też czasu, przystąpił do przerysowania tuszem na większe kartony rycin astrologicznych, różnych horoskopów, figur, pentagramów i kabalistycznych znaków. Narazie poprzypinał pluskiewkami kartony do ścian, obiecując sobie oprawić je w ramki i oszklić, gdy wróżbiarstwo zacznie dawać dochody.
Tym razem miał jeszcze stare sprawy na głowie.
Trzeba było pokazać się w partji, gdzie w związku z jego zniknięciem mogły się ugruntować podejrzenia.
W lokalu partyjnym, zakonspirowanym jako biuro wynajmu filmów, starzy towarzysze nie poznali Murka, a najbliższy jego współpracownik, towarzysz Dyl, przyjął go pytaniem:
— Szanowny pan w jakiej sprawie?
— Chciałem zapytać, czy nie macie nowego filmu z Gretą Garbo, towarzyszu Dyl? — zażartował Murek.
W biurze zapanowała konsternacja, a Dyl uśmiechnął się blado:
— Szanowny pan się myli. To jakieś nieporozumienie. Ja się nazywam Stupiński.
Murek wybuchnął śmiechem:
— I nie wstyd wam!? Nie poznajecie?...
Jeden z obecnych, towarzysz Zeitman, zawołał:
— O, do djabła! Toż Garbaty!
Dyl otworzył usta:
— Niechże was, towarzyszu! Do teatru moglibyście grać.
— A jaki elegant! — podchwycił zezowaty Rybicz.
— Co się z wami działo?
— Posyłano po was dwa razy z C. K. W. Ale w mieszkaniu dawnem już was nie było.
— I w warsztatach kolejowych nie pracujecie?
Murek machnął rękami:
— Węszą za mną.
— Bo?
— Dużoby gadać. A u nas tu widzę szczęśliwie: wszyscy w komplecie?
Dostrzegł nieufne spojrzenia od początku, a i teraz Dyl, który zbyt był impulsywny, by umieć dobrze się maskować, przyglądał się Murkowi podejrzliwie.
— W komplecie — odpowiedział zdawkowo i zapytał: — A wyście myśleli, że nie?
— Dlaczego miałem myśleć?... Cieszę się. A na... moje miejsce wyście weszli?
— Jakto na wasze?
— No, bo długo mnie nie było. Sądziłem, iż Egzekutywa albo was mianowała, albo delegowała kogoś innego.
Towarzysz Dyl zapytał:
— A wy co? Chcecie ustąpić?
— Moje chcenie, czy niechcenie mało tu znaczy — zauważył Murek.
Towarzysz Dyl odwrócił się i zamienił porozumiewawcze spojrzenie z innymi, poczem zwrócił się do Murka.
— Chodźcie, towarzyszu Garbaty, pogadamy.
Murek wszedł za Dylem do małego pokoiku, w którym tak niedawno jeszcze sam urzędował. Odrazu zorjentował się, że już ktoś zajął jego miejsce i to nie Dyl, gdyż w popielniczce pełno było niedopałków, a Dyl nie palił. Te same kąty, w których kiedyś Murek czuł się jakby w sztabie wielkiej i dążącej ku szczytnemu zwycięstwu armji, wydały mu się dzisiaj równie szare i obojętne, jak i reszta świata, z którym się pożegnał nazawsze. Zdawał sobie sprawę, że wprowadzono go tu teraz pod pretekstem pogawędki, że Dyl wydał milczące polecenie tamtym, by o przyjściu towarzysza Garbatego zawiadomić C. K. W. i otrzymać instrukcje.
Należało się liczyć z tem, że zechcą go tu przetrzymać i poddać badaniu, przeciw któremu zresztą nic nie miał. Właściwie poto się zjawił z gotowym planem. Chodziło mu o zapewnienie partji, że pozostaje nadal jej wiernym członkiem, a to dlatego, by go nie inwigilowano i nie posądzono o konszachty z policją polityczną. Z drugiej strony nie miał najmniejszej ochoty pracować dla partji i jeżeli się czegoś obawiał, to narzucenia mu dawnych lub nowych obowiązków. By tego uniknąć, postanowił udawać wystraszonego, symulować manję prześladowczą na punkcie lęku przed policją, która rzekomo wpadła na jego ślad od czasu podróży po owe nieszczęsne dokumenty do towarzysza Sławomira.
W tym też duchu, skoro się tylko znaleźli we dwójkę z Dylem, zaczął mówić dużo i z nadmierną obfitością szczegółów.
— A dlaczegoście nie zawiadomili nas o tem? — spokojnie przerwał Dyl.
— Bałem się ściągnąć szpiclów na was.
— Ale widzę, że wam się niezgorzej powodzi! Macie jakie zajęcie?
— Takie tam i zajęcie — lekceważąco uśmiechnął się Murek — ot, zarabiam po parę złotych dziennie.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł, jak się tego Murek spodziewał, towarzysz Bigelstein z Centralnej Egzekutywy. Zrobił zdziwioną minę i zawołał:
— O Garbaty! Ledwiem was poznał. Skądżeście się wzięli, gdzieście bywali?
Jego przyjazny ton i uśmiechnięta mina nie wróżyły nic dobrego.
— Właśnie przyszedłem się wytłumaczyć — zaczął Murek, lecz Bigelstein klepnął go po ramieniu:
— Musicie się aż tłumaczyć?
— Nie aż, tylko poprostu wyjaśnić, dlaczegom tak długo nie przychodził.
Udając, że nie dostrzega nieufności Bigelsteina, Murek opowiedział zawiłą historję o tem, jak wpadł w oko policji, jak usiłowano go pewnego dnia przyłapać i zrewidować na Powiślu, jak uciekł z narażeniem życia przez strychy i dachy.
— No, i od owego dnia — zakończył — ukrywałem się, nie pokazując nosa na ulicę.
— A gdzieżeście się tak ukrywali? — z ironiczną dobrotliwością zapytał Bigelstein.
— Gdzieżby, jak nie u towarzysza Kuzyka.
— Kto to jest? — zwrócił się Bigelstein do Dyla.
— O, to zupełnie pewny nasz człowiek. Często korzystamy z jego mieszkania — odpowiedział Dyl.
Bigelstein zdziwił się:
— I wyście tam cały czas siedzieli?
— A cóż miałem robić? Wolałem to, niż dać się złapać. Tych szpiclów namnożyło się tyle, że wprost nosa na ulicę wychylić nie można. Ja i teraz staram się jak najmniej wychodzić.
Bigelstein wzruszył ramionami.
— Jesteście przesadnie zdenerwowani, towarzyszu. A to szkoda. Do roboty w partji potrzebni są ludzie ze zdrowemi nerwami. Tak.... tak... Więc siedzieliście wciąż u tego Kuzyka?
— U niego
— Dziwi mię tylko, dlaczegoście przez niego nie dali nam znać, gdzie jesteście?
— Tak byłem roztrzęsiony, że nawet i tego się bałem.
— A w warsztatach kolejowych już nie zamierzacie pracować?
— Narazie nie mógłbym. A wogóle znalazłem sobie lepszą robotę, lepszą choćby dlatego że mogę pracować w domu i nie leźć ludziom w oczy.
— I cóż to za zajęcie? — zapytał Bigelstein.
Murek skrzywił się:
— Podania piszę różnym ludziom, prośby, zeznania podatkowe, parę złotych się zarobi...
— Wyglądacie tak elegancko — zaśmiał się Bigelstein — jakbyście nie po parę złotych lecz po parę tysięcy zarabiali.
Murek zrobił naiwną minę:
— Przecież musiałem, to należy do charakteryzacji.
Skolei Bigelstein wrócił do sprawy owej koperty o zeskamotowanie, której widocznie wciąż posądzał Murka, nie chcąc zgodzić się z opinją naczelnych władz partyjnych. Wreszcie nie mogąc nic z Murka wydębić, doszedł do przekonania, że „w obecnym stanie nerwów” nie powinien on wracać do pracy partyjnej, zwłaszcza poważniejszej. Jednakże nie zamierzał widocznie zrezygnować z udziału towarzysza Garbatego w robocie komunistycznej, gdyż polecił mu przygotowanie się do cyklu wykładów popularnych o Marxie, Leninie, Stalinie i o rewolucji październikowej, które to wykłady Murek miał wygłaszać w „jaczejkach” dla kandydatów na członków partji. Oznaczało to w praktyce odsunięcie Murka z Grupy Aktywnej do Propagitu. Natomiast w rzeczywistości Bigelsteinowi chodziło zapewne o to, by nie spuścić oka z towarzysza Garbatego i mieć kontrolę nad jego prawomyślnością komunistyczną.
Chociaż Murek nie był uszczęśliwiony tą dyrektywą i wiedział, że od funkcji prelegenta narazie przynajmniej nie może się wykręcać, był zadowolony z przebiegu wizyty w partji. Nie wątpił, że tegoż jeszcze dnia u Kuzyka zasięgną informacji, czy mówił prawdę. Było mu to nawet na rękę i umyślnie o swojem ukrywaniu się u Kuzyka mówił tak lekko, by go posądzono o kłamstwo.
— Przekonają się, że ich nie oszukałem i staną się mniej podejrzliwi — myślał.
Zastanawiał się też nad tem, czy dla ułatwienia swojej sytuacji i dla pozbycia się kontroli partyjnej, nie sypnąć Bigelsteina i innych. Jednak myśl, że w ten sposób ułatwiłby pracę policji i przyczyniłby się do mniejszego lub większego ubezpieczenia tej bandy znienawidzonych ludzi sytych, to jest kapitalistów i biurokracji, czyli państwa, wywołała w nim decydujący sprzeciw.
Zresztą na denuncjację zawsze będzie czas.
„Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, doktór wyższej filozofji hinduskiej, wtajemniczony kapłan kultu bogini Kali, magister nauk wschodnich, jasnowidz i chiromanta, nadworny astrolog Jego Królewskiej Mości Maharadży Nepalu, prezes Bengalskiego Towarzystwa Okultystycznego — przejazdem do Londynu, zatrzymał się w Warszawie i będzie przyjmował wszystkich tych, którzy pragną rady, wskazówki, pociechy duchowej, którzy chcą poznać swoją teraźniejszość i zajrzeć w tajemnicze mroki przyszłości. Śpieszcie się! Mahatma zabawi w Warszawie tylko jeden miesiąc!”
Następował adres przy placu Zbawiciela i godziny przyjęć.
Taką ulotkę wykoncypował sobie Murek, zamówił pięćset odbitek w małej drukarence przy ulicy Nowogrodzkiej, poczem osobiście, wykorzystując późne godziny wieczorne, porosklejał to w ruchliwszych punktach Mokotowa, Wierzbna, Ochoty, Kolonji Staszyca, Lubeckiego i t. d., ze specjalnem uwzględnieniem przystanków tramwajowych i autobusowych. Nie odrazu zdecydował się na tak szeroką akcję propagandową. Przedewszystkiem musiał uzyskać zgodę
Uwagi (0)