Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Szwejk chciał sobie zapalić fajkę, gdy wtem znowu odezwał się telefon.
„Całuj psa w nos z całym swoim telefonem — pomyślał Szwejk. — Akurat, będę ględził z byle kim”.
Ale telefon terkotał nieubłaganie dalej, tak że wreszcie stracił Szwejk cierpliwość. Sięgnął po słuchawkę i wrzasnął:
— Halo, kto tam? Tutaj ordynans Szwejk z 11 kompanii marszowej.
W odpowiedzi odezwał się głos porucznika Lukasza:
— Co wy tam wszyscy robicie? Gdzie jest Vaniek? Zawołajcie mi go zaraz do telefonu!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że niedawno telefonowali...
— Słuchajcie, mój Szwejku: nie mam czasu na żadne ględzenie. Wojskowe rozmowy telefoniczne to nie pogawędka okazyjna, jak na przykład, gdy się kogoś przez telefon zaprasza na obiad. Rozmowy telefoniczne muszą być krótkie i jasne. Przy takich rozmowach nie mówi się: „Posłusznie melduję, panie oberlejtnant”. Nie potrzeba. Więc pytam się, Szwejku, czy macie pod ręką Vańka. Niech zaraz podejdzie do telefonu.
— Nie mam Vańka pod ręką, melduję posłusznie, panie oberlejtnant. Przed chwilą został zawołany stąd, z kancelarii, będzie jaki kwadrans, do kancelarii pułku.
— Jak wrócę, to was nauczę moresu! Czy nie możecie wyrażać się treściwie? A teraz uważajcie dobrze, co będę mówił. Czy słyszycie dobrze? Żeby potem nie było żadnych wykrętów, że w telefonie był szum. Natychmiast, jak tylko zawiesicie słuchawkę...
Pauza, nowe dzwonienie. Szwejk sięga po słuchawkę i wysłuchuje mnóstwo wyzwisk, którymi zasypuje go porucznik:
— Ach, ty bydlę, łotrze, łobuzie! Co ty robisz? Dlaczego przerywasz rozmowę?
— Pan mówił, posłusznie melduję, żebym powiesił słuchawkę.
— Za godzinę powrócę, a wtedy zobaczycie, co to jest udawać idiotę... Idźcie więc natychmiast do baraku, wyszukajcie jakiego plutonowego, na przykład Fuchsa, i powiedzcie mu, żeby natychmiast wziął dziesięciu szeregowców i żeby z nimi szedł do magazynu po konserwy. Powtórzcie, co ma zrobić?
— Ma iść do magazynu i fasować konserwy dla kompanii.
— Nareszcie przestaliście się bałwanić. Ja tymczasem zatelefonuję do Vańka do kancelarii pułkowej, żeby poszedł także do magazynu i przejął fasunek. Gdyby tymczasem powrócił do baraku, to niech wszystko rzuca i biegiem pędzi do magazynu. A teraz zawieście słuchawkę.
Szwejk przez dość długą chwilę daremnie szukał nie tylko plutonowego Fuchsa, ale i innych podoficerów. Byli w kuchni, ogryzali kości i bawili się widokiem Balouna przywiązanego do słupka. Stał mocno na ziemi na całych stopach, bo się nad nim zlitowali i pofolgowali mu trochę, ale przedstawiał widok interesujący z innej przyczyny. Jeden z kucharzy przyniósł mu żebro z mięsem i wsunął mu je w usta, a spętany olbrzym Baloun, nie mogąc manipulować rękoma, ostrożnie przesuwał kość w ustach przy pomocy warg i zębów i ogryzał resztki mięsa z wyrazem dzikusa.
— Któż z was będzie tutaj plutonowy Fuchs? — zapytał Szwejk doszukawszy się wreszcie podoficerów.
Plutonowy Fuchs nawet nie odpowiedział widząc, że pyta o niego zwyczajny szeregowiec.
— Mówię po dobremu — powtórzył Szwejk — który z was jest plutonowy Fuchs? Czy długo jeszcze będę pytał?
Plutonowy Fuchs wstał i zaczął wymyślać na różne sposoby, że on nie żaden plutonowy, ale pan plutonowy, że się nie mówi: „Gdzie jest plutonowy?” Ale mówi się: „Posłusznie melduję, gdzie jest pan plutonowy?” Gdy w jego plutonie ktoś nie powie: „Ich melde gehorsam”, to dostaje w pysk.
— Nie tak prędko — rzekł z namaszczeniem Szwejk. — Rypaj pan w te pędy do baraku, bierz pan dziesięciu chłopa i leć pan z nimi laufszrytem do magazynu fasować konserwy.
Plutonowy Fuchs był tak zaskoczony, że zdobył się tylko na i pytanie:
— Co?
— Żadne „co” — odpowiedział Szwejk. — Ja jestem ordynans 11 kompanii marszowej i przed chwilą rozmawiałem przez telefon z panem oberlejtnantem Lukaszem. A pan oberlejtnant powiada: „Laufszryt, dziesięciu chłopa do magazynu”. Jeśli pan nie pójdziesz, panie plutonowy Fuchs, to zaraz pójdę do telefonu. Pan oberlejtnant życzy sobie, żebyś pan poszedł. Zresztą szkoda gadania, bo telefoniczne rozmowy wojskowe, jak mówi pan oberlejtnant Lukasz, muszą być krótkie i jasne. Powiedziano: plutonowy Fuchs idzie, to plutonowy Fuchs idzie. Taki rozkaz to nie żadne ględzenie jak na przykład, gdy się kogo przez telefon zaprasza na obiad. W wojsku, osobliwie podczas wojny, każde spóźnienie to zbrodnia. Jeśli ten plutonowy Fuchs nie poleci natychmiast, to mi dajcie znać, a już ja z nim pogadam. Po plutonowym Fuchsie nawet śladu nie zostanie. Moi złoci, wy nie znacie pana oberlejtnanta.
Szwejk okiem triumfatora rozejrzał się po szarżach. Jego przemówienie zaskoczyło wszystkich i przygnębiło.
Plutonowy Fuchs mruknął coś niezrozumiałego i szybko się oddalał, a Szwejk wołał za nim:
— Czy mogę zatelefonować do pana oberlejtnanta, że wszystko w porządku?
— Zaraz będę z dziesięciu szeregowcami w magazynie! — zawołał w odpowiedzi Fuchs, a Szwejk, nie powiedziawszy już ani słowa, oddalał się od podoficerów zaskoczonych wystąpieniem Szwejka nie mniej od Fuchsa.
— Już się zaczyna — rzekł niski kapral Błażek. — Będziemy się pakowali.
*
Po powrocie do kancelarii Szwejk znowu nie mógł zapalić sobie fajki, bo wzywał go telefon. Znowu rozmawiał ze Szwejkiem porucznik Lukasz.
— Gdzie wy latacie, Szwejku? Dzwonię już po raz trzeci i nikt się nie odzywa.
— Załatwiałem to, co mi pan rozkazał.
— Już poszli?
— Ma się wiedzieć, że poszli, ale nie wiem, czy już odeszli. Może polecieć jeszcze raz?
— Znaleźliście plutonowego Fuchsa?
— Znalazłem, panie oberlejtnant. Naprzód powiada; „Co?” I dopiero, jakem wyłożył, że rozmowy telefoniczne muszą być jasne i krótkie...
— Nie ględźcie, Szwejku... Czy Vaniek jeszcze nie wrócił?
— Nie wrócił, panie oberlejtnant.
— Nie wrzeszczcie tak głośno. Czy nie wiecie, gdzie może być ten zatracony Vaniek?
— Nie wiem, panie oberlejtnant, gdzie może być ten zatracony Vaniek.
— Był w kancelarii pułkowej, ale gdzieś poszedł. Przypuszczam, że niezawodnie będzie w kantynie. Idźcie więc, Szwejku, do kantyny i powiedzcie mu, żeby zaraz poszedł do magazynu. I jeszcze jedno: poszukajcie natychmiast kaprala Blażka i powiedzcie mu, żeby zaraz odwiązał tego Balouna, a Balouna przyślijcie do mnie. Powieście słuchawkę.
Szwejk energicznie zabrał się do rzeczy. Gdy znalazł kaprala Błażka i powtórzył mu rozkaz porucznika Lukasza, dotyczący odwiązania Balouna, kapral mruknął pod nosem:
— Jak mają pietra, to się robią grzeczni.
Szwejk chciał popatrzeć, jak będą odwiązywali Balouna; potem szedł z nim razem kawałek drogi w stronę kantyny, gdzie miał poszukać Vańka.
Baloun patrzył na Szwejka jak na swego wybawcę i obiecywał mu, że podzieli się z nim każdą przesyłką, jaką otrzyma z domu.
— U nas teraz będą bić wieprze — mówił Baloun melancholijnie. — Jaki salceson wolisz: szwabski czy włoski? Mów, bracie, szczerze, ja dzisiaj wieczorem będę pisał do domu. Moja świnia będzie miała chyba ze sto pięćdziesiąt kilo. Głowę ma jak buldog. Takie świnie są najlepsze. Takie świnie to nie jakieś tam zdechlaki. To dobra rasa, dobrze się tuczy. Słonina będzie na osiem palców chyba. Jak byłem w domu, to sam robiłem kiszki i podgardlanki i obżerałem się do rozpuku. Łońskiego roku świnia ważyła sto sześćdziesiąt kilo.
Ale była to świnia, że proszę siadać — mówił jak w natchnieniu, mocno ściskając rękę Szwejka, gdy się z nim rozstawał. — Wychowałem ją na samych kartoflach i aż miło było patrzeć, jak jej sadła przybywa. Szynki nasoliłem, a taki płat pieczonego pekielflejszu z knedlami posypanymi skwarkami i z kapustą to takie papuniu, że tylko palce lizać. Jak po takim jedzeniu smakuje piwko! I takie zadowolenie ogarnia człowieka od stóp do głów... I wszystko to zabrała nam wojna.
Brodaty Baloun westchnął głęboko i pośpieszył do kancelarii pułkowej, podczas gdy Szwejk zwrócił kroki w stronę kantyny i poszedł dalej starą aleją wysokich lip.
Feldfebel rachuby Vaniek siedział tymczasem jak najspokojniej w kantynie i opowiadał jakiemuś znajomemu sztabsfeldfeblowi, ile to można było przed wojną zarobić na farbach-emaliach i cementowych zaprawach.
Sztabsfeldfebel był już prawie nieprzytomny. Przed południem przyjechał pewien obywatel ziemski z Pardubic, który miał syna w obozie, dał feldfeblowi porządną łapówkę i przez całe przedpołudnie częstował go w mieście.
A teraz siedział ten wyczęstowany człowiek i poddawał się rozpaczy, że już nic mu nie smakuje. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co do niego mówiono, a na wzmiankę o farbach-emaliach nie reagował wcale.
Zajęty był swoimi własnymi myślami i mamrotał coś o tym, że powinna być przeprowadzona miejscowa kolejka dojazdowa z Trzeboni do Pelhrzimova i z powrotem.
Gdy Szwejk wchodził do kantyny, Vaniek jeszcze raz usiłował wytłumaczyć sztabsfeldfeblowi przy pomocy liczb, ile zarabiało się przed wojną na jednym kilogramie zaprawy cementowej dostarczanej do nowych budowli, ale sztabsfeldfebel odpowiedział mu całkiem od rzeczy:
— Umarł w drodze powrotnej i pozostawił tylko listy.
Ujrzawszy Szwejka przypomniał sobie widać jakiegoś niemiłego sobie człowieka i zaczął Szwejka wyzywać od brzuchomówców. Szwejk podszedł do Vańka, który też już był podochocony, ale przy tym bardzo przyjemny i miły.
— Panie rechnungsfeldfebel — meldował Szwejk — ma pan zaraz iść do magazynu, bo tam już czeka zugsfuhrer Fuchs z dziesięciu szeregowcami i będą fasować konserwy. Ma pan biec laufszrytem. Pan oberlejtnant telefonował już dwa razy.
Vaniek parsknął śmiechem:
— Alboż ja głupi, kochanie moje? Sam sobie musiałbym dać w pysk, gdybym się przejmował takimi rzeczami, aniele. Na wszystko jest czas, nie pali się, dziecko złote. Jak pan oberlejtnant wyprawi tyle kompanii marszowych, ile ja wyprawiłem, to będzie mógł zabierać głos w tych sprawach i nie będzie nikogo dręczył laufszrytem. Przecież w kancelarii pułkowej dostawałem już takie rozkazy, że jutro się jedzie, więc trzeba się pakować i fasować rzeczy potrzebne do drogi. I co ja zrobiłem? Poszedłem sobie ładnie i grzecznie na ćwiartkę wina. Siedzi mi się tu bardzo mile i ani myślę przejmować się czymkolwiek. Konserwy będą zawsze konserwami, fasunek fasunkiem. Ja znam magazyn lepiej niż pan oberlejtnant i wiem, co się na takich konferencjach pana obersta z panami oficerami wygaduje. Pan oberst wyobraża sobie w swojej fantazji, że w magazynie są konserwy. Magazyn naszego pułku nigdy żadnych konserw nie miał i otrzymywał je od przypadku do przypadku z magazynu brygady albo pożyczał je sobie od innych pułków, z którymi sąsiadował. Takiemu na przykład pułkowi beneszowskiemu winni jesteśmy przeszło trzysta konserw. Ha, ha. Niech sobie na konferencjach wygadują, co im się żywnie podoba, a my zachowujmy spokój. Gdy przylecą do magazynu, to już im tam magazynier sam wytłumaczy, że dostali bzika. Ani jedna kompania marszowa nie otrzymała konserw przy odjeździe.
Prawda, ty stara moczygębo? — zwrócił się do sztabsfeldfebla. Ale tamten zasypiał i dostawał lekkiego delirium, bo odpowiedział:
— Idąc trzymała nad sobą otwarty parasol.
— Najlepiej dać wszystkiemu święty spokój i nie robić gwałtu — doradzał feldfebel Vaniek. — Jeśli w kancelarii pułkowej powiedzieli dzisiaj, że jutro pojedziemy, to takiemu gadaniu nie powinno wierzyć nawet małe dziecko. Czy możemy wyjechać bez wagonów? W mojej obecności telefonowali na dworzec, a tam nie ma ani jednego wolnego wagonu. Tak samo było z ostatnią kompanią marszową. Przez dwa dni staliśmy wtedy na stacji i czekaliśmy, aż się nad nami ktoś zmiłuje i pośle po nas pociąg. I nikt nie wiedział, dokąd pojedziemy. Nawet pułkownik nie wiedział. Byliśmy już w drodze, przejechaliśmy całe Węgry i ciągle nikt nie wiedział, czy pojedziemy do Serbii, czy na front rosyjski. Z każdej stacji porozumiewaliśmy się bezpośrednio ze sztabem dywizji. Byliśmy tylko taką sobie łatą do łatania dziur. Wsadzili nas wreszcie pod Duklę, tam dostaliśmy w skórę, aż się kurzyło, i musieliśmy się na nowo formować. Aby tylko żadnych gwałtów. Wszystko wyjaśni się z czasem i nie trzeba się śpieszyć. Jawohl, nochamol.
Wino mają tu dzisiaj nadzwyczajnie dobre — mówił Vaniek dalej, nie zwracając już uwagi na to, co mamrocze feldfebel, który wywodził:
— Glauben Sie mir, ich habe bisher wenig von meinem Leben gehabt. Ich wundere mich über diese Frage.
— Też miałbym się przejmować odjazdem marszbatalionu. Przy pierwszej kompanii marszowej, której towarzyszyłem, wszystko było w porządeczku w dwie godziny. Przy innych kompaniach marszowych naszego ówczesnego batalionu przygotowywali się do drogi przez całe dwa dni. Ale u nas był dowódcą kompanii lejtnant Przenosil, chłop łebski. „Nie śpieszcie się tak bardzo” — rzekł do nas i wszystko poszło jak po maśle. Na dwie godziny przed odejściem pociągu zaczęliśmy dopiero pakowanie. Zrobisz pan bardzo dobrze, gdy się przysiądziesz...
— Nie mogę — odpowiedział ze straszliwym samozaparciem dobry wojak Szwejk. — Muszę wracać do kancelarii. Co by to było, gdyby tam kto telefonował...
— No to idź, złoty człowiecze, ale zapamiętaj sobie przez całe życie, że to nieładnie z twojej strony i że porządny ordynans kompanii nigdy nie powinien być tam, gdzie jest potrzebny. Nie bądź pan w służbie zbyt gorliwy, bo nie ma nic obrzydliwszego na tym świecie nad wystraszonego ordynansa kompanii, który chciałby całą wojnę zeżreć sam i nikomu nic z niej nie dać. Tak, duszo najmilejsza.
Ale Szwejk był już za drzwiami i spieszył do kancelarii swojej kompanii.
Vaniek pozostał sam, ponieważ stanowczo nie można było powiedzieć, aby mu sztabsfeldfebel dotrzymywał towarzystwa. Ten ostatni siedział na osobności, głaskał karafkę z ćwiartką wina i mamrotał dziwaczne rzeczy po czesku i niemiecku:
— Wiele razy przechodziłem już przez tę wieś, a nie miałem nawet pojęcia o tym, że jest ona na świecie. In einem halben Jahre habe ich meine Staatsprüfung hinter mir und meinen Doktor gemacht. Stała się ze mnie stara pokraka. Dziękuję ci, Łucjo.
Uwagi (0)