Dzieje grzechu - Stefan Żeromski (zdigitalizowane książki TXT) 📖
Dzięki powieści Dzieje grzechu Stefan Żeromski zasłużył sobie (w pewnych kręgach) na miano pisarza pornograficznego. Wstrząs wywołała szczerość w szczegółowym ukazaniu losów dziewczyny, którą pierwsza miłość — gorąca i silna mocą właściwej sobie największej wzniosłości — prowadzi z porządnego, drobnomieszczańskiego, niezamożnego domu, przez upokorzenie, nędzę i zbrodnię, na dno upadku. Przy tym, o zgrozo, w opowieści tej wskazuje się dobitnie na społeczną i czysto ekonomiczną genezę tzw. „grzechu”.
Kto zawinił? Kto był pierwszym kamykiem w lawinie nieszczęść i krzywd? Kto mógł zatrzymać jej bieg? Może szef, gdyby nie był tępym formalistą i zgodził się na urlop? Może matka, gdyby nie przyjęła konwencjonalnej roli strażniczki patriarchatu, ale potrafiła zachować się po prostu jak człowiek? Może księża, będący trybikami w machinie kościelnej, która produkuje rozwody, gdy włożyć do niej wielkie pieniędzy, a nie gdy decyzja o rozwodzie mogłaby zapobiec wielkiemu nieszczęściu?
Powieść powstawała w latach 1906–1907, wydawana była początkowo w odcinkach w „Nowej Gazecie”, w wersji książkowej ukazała się w 1908 roku. Stanowi ważne pokłosie doby rewolucji 1905 roku (Żeromski był żarliwym socjalistą, choć niezwiązanym bezpośrednio z żadną partią). Niejako przy okazji, towarzysząc Ewie w Warszawie i na prowincji, w europejskich wojażach, od Nicei i Monte Carlo, przez Korsykę, Genewę, Paryż i Wiedeń, narracja ukazuje niezwykle wyraziście szeroką perspektywę społeczną, różne sposoby zdobywania i wydawania pieniędzy, wszelkie wreszcie odcienie podłości, przemocy, zła, ale i iskry wzniosłości, poświęcenia dla innych, projekty reform. Dlatego można widzieć w Ewie nie tylko jawnogrzesznicę o złotym sercu (nieco w typie bohaterek Dostojewskiego), ale też ucieleśnienie i konkretyzację wszystkich tych problemów, z którymi zdaniem Żeromskiego zmierzyć się musi polskie społeczeństwo, a w przyszłości odrodzone państwo polskie.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje grzechu - Stefan Żeromski (zdigitalizowane książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Całą noc przepędził wśród złowieszczych furii. Z wieczora napisał list, list bezlitosny, obrażający, poniewierczy, a zarazem znowu upadły, niski, pełen błagania. Nazajutrz obudził się za późno, żeby ten list mógł ją zastać w łóżku. Nieumyty pobiegł na miasto i wysłał list przez ekspresa. Ale ten wkrótce wrócił z wiadomością, że pani wyszła już z domu. Szczerbic pomyślał natychmiast, że ona jest w domu, tylko listu przyjąć nie chciała. Myśl ta, to krwawe, wewnętrzne szlochanie wlokło się z nim z ulicy w ulicę, po placach, wśród obcych tłumów. Ząb klucza od numeru hotelowego wbijał sobie w rękę; znieważał siebie i ją przezwiskami najniższego rzędu. Błądził około domu Ewy, czyhając z rozkoszą, że może ją spotka z tym szubrawcem i wówczas krótkim strzałem wszystko to zakończy. Krótki strzał — i jedno westchnienie. Kto umrze — nie wiadomo. Lecz oczy jej przerażone ujrzy przed sobą. Och, oczy! Musi ujrzeć jej oczy w rozpaczy, musi ją przekonać za pomocą przerażenia. Kochała go — i już nie kocha. Oto wszystko, ów list... Przecież ziemia i niebiosa zawierały się w tym liście. A teraz oto nie ma nic na niebie i na ziemi. Wszystko już przeszło, przeżyło się, zostało wypalone i nie istnieje. Jest z innym, tak samo z innym, jak była z nim. To takie proste, takie naturalne, takie zrozumiałe jak strzał rewolwerowy. Nie wiedział, do kogo strzeli, ale ów strzał miał już w głowie gotowy. Bolały go suche, spalone wargi, piekły oczy pełne ognia.
W tym potwornym stanie ducha, brnąc wśród tłumu w jakąś ulicę, nagle ujrzał Ewę. Wzdrygnienie męczarni na jej widok, okrutny dreszcz grobowy. A za chwilę spokój tak przewrotny, a tak zupełny, jakby przedtem nie było najsłabszej przykrości. Ewa szła sama. Nie widziała go. Dybał za nią z dala, po drugiej stronie ulicy, czując, jak wszystko niewidzialnymi drogami spłynęło do serca i legło na nim. Była smutna, znużona. Szła najoczywiściej w kierunku swego mieszkania. Pierwsza pociecha jak łza ulgi: nie było jej istotnie w domu, gdy tam list posłał... Druga pociecha — to żal... Czemuż tak smutna?
Wlókł się z dala, nie spuszczając oka z wiosennej jej czapeczki. Tak z ulicy w ulicę... Spostrzegł, że ona idzie w kierunku jego hotelu, że zatrzymała się przed bramą i rozmyśla... Przebaczył już wszystko, darował... Wtem odwróciła głowę i powitała go uśmiechem niemal szczęścia. Zapytał natychmiast, kto to był u niej wczoraj. Odpowiedziała prostodusznie, że narzeczony. Zaproponował, żeby pójść do hotelu. Zgodziła się natychmiast. Skoro weszli do numeru, oddała mu się pierwszy raz dobrowolnie, miłośnie, z rozkoszą, czułością i milionem nieśmiałych pieszczot. Wkrótce wyszła, zostawiwszy samego wśród zagłuszonych, lecz istniejących cierpień. Teraz objęło go leniwe, sekretne ziewanie z rozkoszy. Zdawało się, że miłość już zagasła. Cielesność rozkoszy ciążyła. Myślało się, że miłość jest co innego, a szczęście posiadania co innego. Miłość pachniała w odtrąceniu. Tęsknota ją osłaniała cudnymi piersiami posągu z Knidos, a oddalenie poiło łzami. Snując systemat rozumowania o swej miłości, Szczerbic wstąpił na ścieżkę spokoju.
Upłynął cały dzień, a on ni razu, ni razu nie doświadczył uczucia smutku, ani jednego drgnienia niepokoju. Twardy sen w nocy i następny dzień cudnie spokojny aż do samego wieczoru. Gdy nadszedł wieczór, poruszyła się w piersiach podła tęsknota, zupełnie jak wilk zbudzony ze snu. Szczerbic szedł niezmiernie długą i nudną ulicą Schottenringu, wracając z dalekiego spaceru nad Wiedenką, świecił księżyc. Wieczór był ciepły i jasny. Niewymowna jasność nieba nad rojowiskiem ludzi, dziwnie podniecający zgrzyt tramwaju elektrycznego, szczęk powozów, gwar tłumu płynący we dwu kierunkach — wszystko to stworzyło w duszy uniesienie wysokiego porządku, poryw ku niebu. Ręce drgały, żeby się wyciągnąć ku mlecznej drodze. Uczucie niepojętej żałości względem ludzi podźwignęło go i trzymało nad ziemią.
W pewnym miejscu ulicy naprawiano szyny wozów elektrycznych. Potężni ludzie przy latarniach spajali szyny mutrami. Jeden z nich walił młotem. Wzniosły dźwięk żelaza, dźwięk napełniający sobą wszystko, szczękał raz w raz. Szczerbic czuł rozkosz od każdego odgłosu młota. Każdy z tych ciosów odtrącał go, jakby wyrzucał z ziemi. Rzeka ludzka płynąca jedną połową chodnika zagarnęła go. Nie słyszał gwaru, nie rozumiał słów. Był sam, z niebem tak dalekim, jakby wygnanym z tego miasta. Towarzyszył mu łoskot młota coraz cichszy, coraz cichszy...
Same kroki poprowadziły w ulicę Ewy. Zapragnął spojrzeć w jej okna. Wszedł w bramę. Było światło. Postanowił napisać słowo pozdrowienia. Wszedł do najbliższego sklepiku i napisał list wśród koszów z bułkami i fasek z masłem. Było to tylko pozdrowienie, słowo hołdu, westchnienie wyjęte z piersi przez wieczór, przez urok niewymowny pracy ludzkiej i przez niepojętą siłę miłości. Łzy wisiały na rzęsach, gdy pisał, i zasłaniały litery. Szczęście popychało rękę, a uczucie wzniosłości na odgłos dalekich ciosów młota kazało pisać o wiecznej czci, o nieskończonej wdzięczności za ów niepojęty raj w duchu, za ową chwilę bezgraniczną, mogącą starczyć za wieczność. Sklepikarz, jego brzemienna żona, kilkoro dzieci, jakieś jeszcze postronne osoby — wszystko to patrzyło z uwagą na wykwintnego pana, piszącego list w nieznanym języku.
Gdy zakleił list, pozdrowił ich wszystkich wdzięcznym ukłonem. Miał zamiar powiedzieć, że pisał oto do swej najdroższej kobiety — że wieczór tak jest cichy, że żywot nasz na ziemi to ogrom trosk i ogrom bólu, przetkany ledwie kilkoma takimi jak ten dniami. Chciał zapytać, czy oni nie czują tego, co jemu piersi rozsadza? Chciał im oświadczyć, że wierzy w Boga, który jest sprawiedliwym sędzią, nade wszystko, nade wszystko sprawiedliwym sędzią... Chciał mówić, że sąd, a nade wszystko, sąd sprawiedliwy — to sprawa jedynie Boga. Bo cóż my nędzni osądzić możemy, co my ubodzy możemy roztrząsać i zrozumieć sprawiedliwie?...
Spojrzał po obecnych, uśmiechnął się, jeszcze raz złożył im ukłon i wyszedł. Nie czekał na odpowiedź. Toteż zdziwił się bardzo, gdy mu posłaniec przyniósł szarą karteczkę — sekretnik. Oderwał brzeg i przy blasku latarni ulicznej czytał:
„Są u mnie pewni ludzie. Inaczej przyszłabym. Zobaczymy się jeszcze”.
Ostatnie słowa zabrzmiały w sercu jak przedziwny szum morza. Przycisnął kartkę do ust i poszedł w miasto z oczyma utopionymi w pustyni niebieskiej.
*
Kilka dni oddalenia, na które go znowu skazała, strąciły duszę do otchłani. Kryła się. Raz widział ją siedzącą w oknie mieszkania. Wszedł tam w podwórze, brodząc w żalu — i oto zobaczył ją niespodziewanie. Doznał wtedy wrażenia, że spadła przed nim z wysoka na bruk... W rzeczywistości, gdy go ujrzała, skryła się w pokoju. Drugi raz widział ją przelotnie, na ulicy. Potem znowu kilka dni pustki.
Nareszcie posłaniec przyniósł mu kartkę ze słowami:
„Okoliczności tak się złożyły, że musiałam zmienić swe projekty. Jutro w południe wyjeżdżam zupełnie z W. Dziś wieczorem musimy się zobaczyć. Trudno mi bardzo oznaczyć godzinę, kiedy będę wolna, ale myślę, że od dziesiątej będę już mogła być u siebie. Dołożę wszelkich starań”.
Szczerbic miał teraz ze sobą prawie cały swój majątek. Przyzwyczajony do waluty francuskiej, wymienił wszystko na franki, na tysiącfrankowe bilety i nosił w bocznej kieszeni surduta. Postanowił tego dnia zabrać Ewę przy pomocy tych pieniędzy, oddać jej wszystko. Obmyślając swój zamach, nieprzytomny, pełen głuchych impulsów, wszedł na „schody okrucieństwa” i zadzwonił.
Otwarła mu sama. Mrok panował w przedpokoju i w saloniku, przez który machinalnie przeszedł za przewodniczką. Znalazł się w sypialni. Zamknęła drzwi. Gdy się zbliżył, upadła bez sił na krzesło. Zdawało mu się, że zemdlała. Kiedy ukląkł obok i objął ją ramionami, kiedy przycisnął usta do jej ust, do czoła, do oczu, poczęła oddychać szybko, z ostrym świstem w nosie, zdradzającym nieprzytomność. Ramiona jej raz w raz drgały, oczy były zamknięte, usta półotwarte. Nie wiedziała wcale, co się z nią dzieje. Nie czuła, kiedy ją podniósł i złożył na łóżku.
Nagle zerwała się i przeciągnęła rękami po twarzy, jakby dla odegnania nieprzytomności. Otwarła szybko szufladę stolika i znalazłszy jakiś przedmiot, szybko poczęła rozpinać stanik, zrywać ze siebie suknie i bieliznę. Przyciągnęła do siebie Szczerbica i całowała go w usta tak długo, tak długo, z płaczem serdecznym i najczulszą, najrzewniejszą miłością. Zapytała go, czy przygotował pieniądze, czy wszystko ma ze sobą, a gdy potwierdził, oświadczyła mu, szepcząc do ucha pod największym sekretem, że pojedzie z nim do Włoch, na wyspę Capri, a później do Ameryki. Rzuci raz na zawsze owego draba, zwanego narzeczonym. Szczerbic odetchnął. Wyrwał z bocznej kieszeni zamszową torbę z pieniędzmi. Rzuciła tę ciężką i jak książkę grubą pakę do szuflady stolika. Znowu przyciągnęła go do siebie z całej siły i delikatnymi palcami poczęła rozpinać guziki jego kamizelki, rozwiązywać krawat...
— Czy tu zamknięte drzwi? — zapytał.
— Zamknięte.
— A „ten” już nigdy tu nie przyjdzie?
— Nigdy!
— Ja chcę, żeby on już nigdy nie przychodził do ciebie. Nie mogę! Gdybyś wiedziała, jak straszliwie cię kocham! Szaleję za tobą!
— I ja za tobą! — szepnęła namiętnie, z diabelstwem rozkoszy.
— Nie mogę nawet pomyśleć, że tu bywa człowiek. Ta myśl mię boli strasznie. Tu, w mózgu, mię ta myśl boli. Robi się od niej w mózgu długa, głęboka skaza...
— A to ty przebiłeś kulą Łukasza? Prawda, że ty? Przestrzeliłeś? Hrabia Zygmunt Szczerbic... w Zgliszczach...
— No, tak.
— W którym miejscu, pokaż, w które miejsce celowałeś! Ja ucałuję to miejsce! Ustami...
Szczerbic doznał uczucia wstydliwej lubieżności. Czuł straszne, niestrzymane szczęście, zrzucając z ramion koszulę. Otoczył nagimi ramionami jej nagie ramiona, splótł ręce. Zanurzyła usta w jego ustach, skowycząc w szale jakoweś sylaby, dźwięki, półsłowa... Ogarnęła go sobą, całym ciałem, jak głowonóg-ośmiornica wessała go w siebie, wciągnęła go w rozkosz jak w wir niezgłębionego morza.
Nagle wśród tej rozkoszy poczuł, że się w jego piersi wbija szydło czy igła. Zimny, niezwalczony, radosny dreszcz przeleciał wskroś jego ciała aż do pięt. Drgnienie to zamarło. Igła zginęła, ból ustał. Radość cielesna poczęła wzmagać się, rosnąć, wznosić aż do najwyższej granicy... Nagle zachwiała się i jęła szybko gasnąć. Mrok napełnił się barwą żółtawą, w której pryskały modre iskry. Złotawe, adamaszkowe ściany nachyliły się rytmicznie: naprzód — raz, w tył — dwa, naprzód — raz... w tył — dwa... Złotogłów popłynął falisto w rudy mrok... Posypały się iskry... Z wysoka zaczęła opadać olbrzymia, zielona pokrywa, okrągły, chropawy, obrąbany dach. Wtem — rozpacz! W żyłach ruch przerażający, szarpanie naprzód — w tył, naprzód — w tył! Mróz w głowie. Słowo... słowo... wymówić! Ale język skamieniał. Jakoweś miamlanie jakby stękanie krowy wybrnęło spomiędzy warg. Chargot187 w piersiach, jak przy krwotoku gruźlicy...
Ewa z piskiem zduszonym wyskoczyła z łóżka. Zawinęła się w niebieską, jedwabną kołdrę. Stanęła wśród izby w niewiadomości. Śmiech idiotyczny siepie ciało. Radość! Pulsa w skroniach biją. Szczękając zębami, pobiegła ku drzwiom. Tam jeszcze przez chwilę nasłuchiwała, jak monotonnie chlupie miarowy chargot nie w gardle, lecz głęboko w piersiach Szczerbica. Nie mogła znaleźć klamki. Ledwie namacała drzwi prowadzące do mieszkania doktora. I tam jeszcze słyszała chargot. (Raz słyszała taki dźwięk na wsi, gdy strycharz wyrabiał w naczyniu glinę na cegły.) Uchyliła drzwi po cichu, po cichutku i wydała dziwny okrzyk. Zdumiała się sama, usłyszawszy swój głos. Natychmiast wsunął się Pochroń. Za nim i Spławski. Gdy Pochroń stanął nad łóżkiem Ewy, Szczerbic jeszcze oddychał, świszczał nosem i wydawał piersiami pomruki urwane. Spławski zatrzymał się w progu obok Ewy. Znalazł w ciemności dłoń, ścisnął ją i zatrzymał w swojej. Zaczął mówić ze współczuciem:
— Kurara jest niewątpliwa. Paraliżuje mowę, oczywiście... krzyk... Paraliżuje nerw błędny. Również ruchy. Nie zostawia absolutnie żadnego śladu. Ani kropli krwi. Przypadek... Niech się pani uspokoi... Zaraz skończy...
— Zaraz skończy... — rzekł szeptem Pochroń, zbliżając się do nich. — Cicho, Ewuś, cicho... Gdzie pieniądze?
— W szufladzie.
— Czekać, niech skończy — rzekł Spławski delikatnie, ze współczuciem.
W istocie Szczerbic ucichł. Kiedy niekiedy jeszcze tchnienie głośniejsze wybiegło z jego ust, kiedy niekiedy oddech nosowy. Ale już coraz rzadziej. Wreszcie ustało zupełnie. Wszyscy troje stali nad nim, czekając. Gdy w ciągu paru minut nie tchnął ni razu, Pochroń odkręcił światło elektryczne. Wszyscy zmrużyli od blasku oczy. Szczerbic leżał na boku, z głową podwiniętą pod pachą, tak jak go zostawiła po odepchnięciu od siebie. Pochroń łagodnie, z litością odwrócił go twarzą ku sufitowi.
Zmarły był piękny. Śliczne jego włosy zostały wzburzone. Słały się na poduszce jakoby pióra prześlicznego ptaka... Usta były otwarte i białe zęby lśniły wspaniale w natchnionej twarzy. Wzniosła namiętność, górne szczęście stężało w jego rysach i nieruchoma maska twarzy stała się jak gdyby krzyk zaklęty w męskie rysy. Nagi tors, rozrzucone nogi, ręka zgięta w niedbałe półkole, wszystko to uczyniło zeń obraz czarujący.
Ewa patrzyła na niego w posępnej zadumie. Czuła rozkosz na widok nagości tego bożyca, którego przed chwilą zgładziła. Zapragnęła go teraz chwilowym, lecz straszliwym w swej mocy pożądaniem. Gdyby nie to, że stali dwaj widzowie, z jakąż radością, z jaką czcią całowałaby prześliczne jego piersi, jego żebra od niewydanego krzyku wzniesione, zapadnięty od dzikiej walki brzuch, nogi rozwalone jak dwie potęgi. Och, jakże teraz pieściłaby go, gdyby żył! Włosy jej biegły złotolitą falą po jasnym atłasie. Twarz przecudna skostniała w daleko widzącym marzeniu.
Smutnie patrzyła, jak go nagiego zupełnie ułożyli (w koszu od dawna przygotowanym) w taki sposób, że głową nóg dotykał. Smutnie patrzyła, jak zabrali pugilares pełen pieniędzy i podzielili zawartość pomiędzy siebie. Zawinęła się w kołdrę i czekała, żeby sobie nareszcie wyszli. Patrzyła na stopy swoje, wyłaniające się spod błękitu atłasowego... Była senna. Chciała spać, spać! Nareszcie spełniła to, co ją tak strasznie dręczyło od tylu tygodni. Spracowała się, a teraz nareszcie spocznie...
Pochroń i Płaza-Spławski zamknęli kosz na nową kłódkę i, nie oglądając się już na Ewę, wynieśli z mieszkania. Słyszała, jak ciężko szli po schodach, jak zniżali się, zniżali, zniżali... Wreszcie słaby trzask drzwi...
Wyszła do drugiego pokoju i położyła się na wąskiej, secesyjnej kanapce. Skoro tylko głową dotknęła skórzanej poduszki, usnęła jak kamień...
*
Ocknęła się niespodzianie, zapewne po upływie dwu godzin. Elektryczność płonęła w pokojach.
Ewa spostrzegła przez rozwarte drzwi na środku swej sypialni ubranie Szczerbica... Było cicho.
Ze snu wynurzył się w jawę i zawisł w niej przeraźliwy duch. Czarna zgroza żelazną klamrą ścisnęła
Uwagi (0)