Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
— Czy jadłeś?
To „ty” przejęło szczęściem Fabrycego. W swoim wzruszeniu Klelia pierwszy raz zapomniała o skromności kobiecej i zdradziła swą miłość.
Fabrycy miał właśnie rozpocząć nieszczęsny posiłek; wziął Klelię w ramiona i okrył ją pocałunkami. „Ten obiad był zatruty — pomyślał — jeśli jej powiem, że go nie tknąłem, religia odzyska swoje prawa i Klelia umknie. Jeżeli, przeciwnie, będzie mnie uważała za umierającego, uzyskam to, że mnie nie opuści. Ona pragnie znaleźć sposób zerwania swego ohydnego małżeństwa, przypadek go nam dostarcza: zbiorą się dozorcy, wysadzą drzwi; słowem, skandal taki, że może margrabia Crescenzi przestraszy się i małżeństwo się zerwie.”
Przez chwilę milczenia, wypełnioną tymi myślami, Fabrycy uczuł, że już Klelia próbuje się wyswobodzić z jego uścisków.
— Nie czuję jeszcze bólów — rzekł — ale niebawem padnę tu u twych stóp; pomóż mi umrzeć.
— O mój kochany — rzekła — umrę z tobą. — To mówiąc, ściskała go konwulsyjnie.
Była tak piękna, wpółubrana i w takim uniesieniu, że Fabrycy nie mógł oprzeć się mimowolnemu niemal gestowi. Nie spotkał żadnego oporu.
W upojeniu miłości i szlachetności, które następuje po najwyższym szczęściu, rzekł niebacznie:
— Nie trzeba, aby niegodne kłamstwo splamiło pierwsze chwile naszego szczęścia: gdyby nie twoja energia, byłbym już trupem lub też walczyłbym z okrutnymi boleściami, ale miałem dopiero zacząć jeść w chwili, gdy weszłaś; nie tknąłem jeszcze tych półmisków.
Fabrycy roztoczył ten okrutny obraz, aby zażegnać oburzenie, które już czytał w oczach Klelii. Patrzyła nań długą chwilę, szarpana gwałtownymi i sprzecznymi uczuciami, po czym rzuciła się w jego ramiona. Rozległ się hałas na dziedzińcu, otwierano i zamykano troje żelaznych drzwi, słychać było głosy, krzyki.
— Ha! gdybym miał broń! — wykrzyknął Fabrycy — kazano mi ją oddać, nim mi pozwolono wejść. Z pewnością przychodzą mnie dobić. Żegnaj, Klelio moja, błogosławię śmierć, skoro stała się przyczyną mego szczęścia.
Klelia uścisnęła go i podała mu sztylet o rączce z kości słoniowej, a ostrzu nie dłuższym niż ostrze scyzoryka.
— Nie daj się zabić — rzekła — broń się do upadłego; jeśli wuj Cezar usłyszy zgiełk, on jest dzielny i zacny, ocali cię! Idę pomówić z nim. — To mówiąc, rzuciła się ku drzwiom.
— Jeśli cię nie zabiją — rzekła gorączkowo, trzymając rękę na ryglu i zwracając głowę w jego stronę — raczej daj się zagłodzić, niżbyś miał tknąć czegokolwiek. Miej zawsze ten chleb przy sobie.
Zgiełk zbliżał się. Fabrycy chwycił Klelię wpół, stanął przy drzwiach, otworzył je z wściekłością i rzucił się na schody. Trzymał w ręce puginał z rękojeścią z kości słoniowej i omal nie przebił nim kamizelki generałowi Fontanie, adiutantowi księcia, który cofnął się szybko, wołając przestraszony:
— Ależ ja przychodzę pana ocalić, panie del Dongo.
Fabrycy cofnął się żywo, rzucił Klelii te słowa: — Fontana przychodzi mnie ocalić — po czym, podchodząc znów do generała, przystąpił do wyjaśnień. Prosił go bardzo obszernie, aby mu przebaczył jego popędliwość.
— Chciano mnie otruć; ten obiad, który tu stoi, jest zatruty; byłem na tyle sprytny, aby go nie tykać, ale wyznaję, że to postępowanie uraziło mnie. Słysząc pańskich ludzi, myślałem, że przychodzą mnie dobić sztyletem... Panie generale, proszę, chciej nakazać, aby nikt nie wchodził do mojej celi: usunięto by truciznę, a nasz dobry książę powinien wiedzieć wszystko.
Generał, blady i zmieszany, powtórzył życzenie Fabrycego dozorcom, którzy szli za nim; ludzie ci, spłoszeni tym, że odkryto truciznę, czym prędzej zeszli na dół, pomknęli przodem, rzekomo, aby nie zatrzymywać na ciasnych schodach książęcego adiutanta, w istocie zaś, aby uciec i zniknąć. Ku wielkiemu zdziwieniu generała Fontany, Fabrycy zatrzymał się dobry kwadrans na żelaznych schodkach biegnących wokół kolumny na parterze; chciał dać Klelii czas ukrycia się na pierwszym piętrze.
To pani Sanseverina, po paru szalonych próbach, zdołała wysłać generała Fontanę do cytadeli; udało się jej to przypadkiem. Rozstawszy się z hrabią Mosca, równie przerażonym jak ona, pobiegła do zamku. Księżna-matka, która miała odrazę do wszelkiej energii, będącej w jej oczach czymś gminnym, sądziła, że ochmistrzyni oszalała, i wcale nie miała zamiaru się fatygować w tej sprawie. Pani Sanseverina, nieprzytomna, zalewając się łzami, powtarzała jedynie raz po raz:
— Ależ, pani, za kwadrans Fabrycy zginie otruty!
Widząc niewzruszony spokój księżnej, pani Sanseverina oszalała z rozpaczy. Nie powstała jej w głowie myśl, której nie byłaby uniknęła kobieta wyrosła na północy w religii opartej na zgłębianiu własnego sumienia. „Ja pierwsza użyłam trucizny i od trucizny też ginę.” We Włoszech tego rodzaju refleksje w chwili namiętności wydają się czymś nieskończenie płaskim, tak jakby się wydał w Paryżu, w podobnej okoliczności, jakiś kalambur.
Pani Sanseverina w rozpaczy pomknęła do salonu, gdzie znajdował się margrabia Crescenzi, będący tego dnia na służbie. Za powrotem pani Sanseverina do Parmy podziękował jej z zapałem za miejsce szambelana, o którym bez niej nie mógłby marzyć. Nie omieszkał upewnić jej przy tej sposobności o swym oddaniu bez granic. Zagadnęła go w te słowa:
— Rassi zamierza otruć Fabrycego, który jest w cytadeli. Niech pan weźmie do kieszeni czekoladę i butelkę wody, które panu dam. Idź, margrabio, do cytadeli i wróć mi życie, oświadczając generałowi, że zrywasz z jego córką, jeśli ci nie pozwoli oddać osobiście Fabrycemu tej wody i czekolady.
Margrabia zbladł, fizjonomia jego, bynajmniej nie wyrażając zapału, zdradzała wręcz zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w tak potworną zbrodnię w mieście tak moralnym jak Parma, pod berłem tak wielkiego księcia itd. Na dobitkę brednie te wygłaszał bardzo powoli. Słowem, pani Sanseverina trafiła na człowieka uczciwego, ale słabego bez granic, niezdolnego do decyzji i czynu. Po dwudziestu podobnych frazesach, które pani Sanseverina przerywała okrzykami niecierpliwości, wpadł na tę świetną myśl: przysięga, którą złożył jako szambelan, nie pozwalała mu się mieszać w żadne kroki przeciw rządowi.
Któż zdoła sobie wyobrazić rozpacz księżnej, która czuła, że czas ucieka.
— Ależ przynajmniej niech pan idzie do gubernatora; niech mu pan powie, że aż do piekła będę ścigała morderców Fabrycego!...
Rozpacz pomnażała naturalną wymowę księżnej, ale cały ten ogień tym więcej przerażał margrabiego i wzmagał jego niezdecydowanie; po upływie godziny mniej był skłonny do współdziałania niż w pierwszej chwili.
Nieszczęśliwa kobieta, doprowadzona do ostatnich granic i czując, że gubernator nie odmówiłby niczego tak bogatemu zięciowi, posunęła się tak daleko, iż rzuciła mu się do kolan; wówczas tchórzostwo margrabiego wzmogło się jeszcze; wobec tej dziwnej sytuacji zląkł się, że on sam może się bez wiedzy o tym skompromitować. Ale zdarzyło się coś osobliwego: margrabia, dobry w gruncie człowiek, wzruszył się łzami oraz widokiem tak pięknej, a zwłaszcza tak wpływowej kobiety u swych kolan.
„Ja sam tak dobrze urodzony, tak bogaty, mogę się kiedy znaleźć u kolan jakiego republikanina!” Margrabia rozpłakał się; wreszcie ułożono, że pani Sanseverina, w charakterze ochmistrzyni, przedstawi go księżnej-matce, a ta pozwoli oddać Fabrycemu koszyczek o nieznanej jakoby margrabiemu zawartości.
W wilię tego dnia, zanim pani Sanseverina dowiedziała się o szaleństwie, jakie popełnił Fabrycy, udając się do cytadeli, grano na dworze komedię dell’arte, a książę, który sobie zastrzegł wszystkie role kochanków z panią Sanseverina, tak namiętnie wyrażał jej swą miłość, że byłby aż śmieszny, gdyby we Włoszech kochanek albo monarcha mógł kiedy być śmieszny.
Książę, bardzo nieśmiały, ale zawsze biorący poważnie sprawy miłości, spotkał na korytarzu panią Sanseverinę, która wlokła pomieszanego margrabiego do księżnej-matki. Był tak zdumiony i olśniony pięknością wzruszającą, jaką rozpacz krasiła wielką ochmistrzynię, że po raz pierwszy w życiu okazał charakter. Gestem więcej niż rozkazującym oddalił margrabiego i rozpoczął palić księżnej najformalniejsze oświadczyny miłosne. Przygotował je zapewne dawno i z góry, były tam bowiem rzeczy dość rozsądne.
— Skoro stanowisko moje broni mi najwyższego szczęścia zaślubienia pani, przysięgam ci na świętą hostię nie ożenić się nigdy bez twego piśmiennego zezwolenia. Rozumiem — dodał — że pozbawiam panią ręki pierwszego ministra, zacnego i miłego człowieka; ale ostatecznie, on ma pięćdziesiąt sześć lat, a ja nie mam dwudziestu dwóch. Bałbym się panią obrazić i zasłużyć na odmowę, gdybym ci wspomniał o korzyściach obcych samej miłości; ale wszyscy na dworze, którym zależy na pieniądzach, mówią z podziwem o dowodzie miłości, jaki hrabia składa pani, oddając w twoje ręce wszystko, co posiada. Będzie dla mnie szczęściem naśladować go w tej mierze. Zrobisz z mego mienia lepszy użytek niż ja sam; będziesz rozporządzała sumą, jaką moi ministrowie wręczają generalnemu intendentowi mej korony; będziesz stanowiła o moich miesięcznych wydatkach.
Wszystkie te szczegóły dłużyły się księżnej; serce jej ściskało się na myśl o niebezpieczeństwie Fabrycego.
— Ależ książę nie wie — wykrzyknęła — że w tej chwili trują Fabrycego w cytadeli! Ratuj go, książę! Wierzę we wszystko.
Zdanie to było ujęte możliwie najniezręczniej! Na to słowo trucizna — wszelka swoboda i szczerość, jaką biedne moralne książątko wkładało w tę rozmowę, pierzchły. Pani Sanseverina spostrzegła swą niezręczność dopiero w chwili, gdy nie było na nią ratunku, rozpacz jej — w co ledwie mogła uwierzyć — pogłębiła się jeszcze. „Gdybym nie wspomniała o truciźnie — powiedziała sobie — byłby mi darował wolność Fabrycego... O drogi Fabrycy! — dodała — jest tedy pisane, że to ja mam cię zgubić swymi szaleństwami.”
Pani Sanseverina potrzebowała dużo czasu i zalotności, aby znów sprowadzić księcia do namiętnych wynurzeń; był mocno spłoszony. Głowa jego jedynie mówiła; dusza była zmrożona najpierw myślą o truciźnie, a później tą drugą, równie dotkliwą, jak pierwsza była okrutna: zadają truciznę w moim państwie, i to nie mówiąc mi o tym! Rassi chce mnie zniesławić w oczach Europy! Bóg wie, co wyczytam w przyszłym miesiącu w paryskich dziennikach.
Naraz, gdy dusza nieśmiałego młodzieńca umilkła, w głowie jego zrodziła się myśl.
— Droga księżno! wiesz, jak jestem ci oddany. Twoje straszliwe podejrzenia są, chcę w to wierzyć, nieuzasadnione; ale ostatecznie i mnie dają one do myślenia, każą mi niemal zapomnieć na chwilę o miłości dla ciebie, jedynej, jakiej w życiu doznałem. Czuję, że nie jestem wart wzajemności; jestem jedynie zakochanym dzieckiem; ale weź mnie, błagam, na próbę.
Mówiąc, książę zapalał się stopniowo.
— Ocal, Wasza Wysokość, Fabrycego, a uwierzę we wszystko! Bez wątpienia ponoszą mnie szalone obawy matczynego serca; ale niech Wasza Wysokość pośle natychmiast po Fabrycego do cytadeli, niech go zobaczę. Jeżeli żyje jeszcze, odeślij go do miejskiego więzienia, gdzie zostanie całe miesiące, jeśli Wasza Wysokość tego żąda, aż do osądzenia.
Pani Sanseverina ujrzała z rozpaczą, że książę zamiast w pół słowa zgodzić się na rzecz tak prostą, spochmurniał; był bardzo czerwony, spoglądając na księżnę, potem spuścił oczy, zbladł. Myśl o truciźnie, potrącona tak niewcześnie, podsunęła mu pomysł godny jego ojca lub Filipa II, ale nie śmiał go wyrazić.
— Wie pani — rzekł wreszcie, zadając sobie gwałt i niezbyt uprzejmym tonem — pani mną gardzi jako dzieckiem, i to dzieckiem pozbawionym wdzięku: więc dobrze; powiem pani rzecz okropną, która zrodziła się we mnie w tej chwili pod wpływem głębokiego i szczerego uczucia dla pani. Gdybym bodaj trochę wierzył w truciznę, już byłbym wkroczył, nakazałby mi to obowiązek; ale ja widzę w twej prośbie jedynie kaprys, którego — pozwoli mi pani to powiedzieć — nie obejmuję może całej doniosłości. Chce pani, abym działał bez poradzenia się ministrów, ja, który panuję zaledwie trzy miesiące! Żąda pani ode mnie monstrualnego wyjątku ze zwykłego postępowania, które, wyznaję, wydaje mi się bardzo racjonalne. To pani jesteś tu w tej chwili samowładnym monarchą, dajesz mi nadzieję w przedmiocie, który jest wszystkim dla mnie; ale za godzinę, kiedy myśl o truciźnie, kiedy ta zmora pierzchnie, obecność moja wyda ci się natrętna, popadnę w niełaskę. Więc dobrze, pani, trzeba mi przysięgi: przysięgnij, że jeżeli zwrócę ci Fabrycego zdrowym i całym, uzyskam od ciebie, do trzech miesięcy, wszystko, czego miłość moja mote zapragnąć; zapewnisz szczęście mego życia, oddając mi godzinę twojego i oddając mi się cała.
W tej chwili zegar zamkowy wybił drugą. „Już może za późno” — pomyślała księżna.
— Przysięgam! — krzyknęła z błędnym wzrokiem.
Natychmiast książę stał się innym człowiekiem; pobiegł na koniec galerii ku sali adiutantów.
— Generale Fontana, pędź co koń wyskoczy do cytadeli, biegnij do celi, gdzie jest zamknięty pan del Dongo, i przyprowadź go tutaj; muszę z nim mówić za dwadzieścia minut, za kwadrans, jeśli możliwe.
— Ach! generale — wykrzyknęła pani Sanseverina, która pobiegła za księciem — jedna minuta może rozstrzygnąć o mym życiu. Raport, fałszywy zapewne, każe się obawiać otrucia Fabrycego: krzycz pan, skoro tylko się znajdziesz na odległość głosu, aby nie tykał niczego. Jeżeli już jadł, dajcie mu na wymioty, powiedz mu pan, że ja tego chcę, użyj siły, jeśli trzeba; powiedz mu, że biegnę tuż za tobą, i uważaj mnie za swoją dłużniczkę na całe życie.
— Księżno, koń mój jest osiodłany, uchodzę za dobrego jeźdźca, pędzę co koń wyskoczy: będę w cytadeli na osiem minut przed panią.
— A ja, pani — wykrzyknął książę — proszę o cztery z tych ośmiu!
Adiutant znikł; był to człowiek, którego całą wartością był jego talent jeźdźca. Ledwie zamknęły się drzwi, młody książę, który jak się wydawało, miał charakter, chwycił panią Sanseverina za rękę.
— Racz, pani — rzekł namiętnie — przejść ze mną do kaplicy.
Księżna, zmieszana pierwszy raz w życiu, udała się za nim bez słowa. Przebiegli pędem zamkową galerię, w której końcu jest kaplica. Wszedłszy, książę ukląkł prawie tyleż przed panią Sanseverina, co przed ołtarzem.
— Niech pani powtórzy przysięgę — rzekł namiętnie — gdyby pani była sprawiedliwa, gdyby to moje nieszczęsne księstwo nie szkodziło mi w pani oczach, byłabyś mi użyczyła przez współczucie dla mej miłości tego, co mi jesteś obecnie dłużna mocą swej przysięgi.
— Jeśli ujrzę Fabrycego przy życiu, jeśli będzie żył jeszcze za tydzień, jeśli Wasza Wysokość zamianuje go koadiutorem z przywilejem następstwa po arcybiskupie Landriani, wówczas honor mój, moją godność kobiecą, wszystko zdepcę i będę należała do Waszej Wysokości.
— Ale, droga przyjaciółko — rzekł książę z zabawnym połączeniem nieśmiałości i uczucia — ja lękam się jakiejś zasadzki, której nie dostrzegam, a która mogłaby zniweczyć moje szczęście; nie przeżyłbym tego. Jeżeli arcybiskup przeciwstawi mi jakieś trudności kościelne, które odwleką sprawę na całe lata,
Uwagi (0)