Profesor Wilczur - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (życzenia dla biblioteki .TXT) 📖
Wydawać by się mogło, że po wielu perturbacjach życie Rafała Wilczura będzie już tylko pasmem sukcesów — w końcu odzyskał pamięć, odnalazł córkę i ponownie objął stanowisko ordynatora. Nic bardziej mylnego.
Są ludzie, których nie cieszy jego powrót i gotowi są na wszystko, żeby się go pozbyć. Zmęczony, wybitny chirurg decyduje się na powrót na wieś.
Profesor Wilczur to emocjonująca kontynuacja losów bohaterów Znachora — przed nimi intrygi, nagłe zwroty akcji, nie zabraknie też wątków romantycznych.
Powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy, cieszyły się ogromną popularnością — wiele z nich zostało zekranizowanych. W latach trzydziestych powstała filmowa trylogia o losach Rafała Wilczura, której dwie pierwsze części, Znachor i Profesor Wilczur, oparte były na książkach, a trzecia, Testament profesora Wilczura, na scenariuszu, napisanym specjalnie przez samego Dołęgę-Mostowicza. Niestety, nie zachowała się żadna kopia tego filmu.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Wilczur - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (życzenia dla biblioteki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Na twarzy Łucji wystąpiły jaskrawe rumieńce. Jej ręce drżały.
— Nie wiem, co pana skłoniło do zmiany postanowień powziętych od dawna. I nie chcę o tym wiedzieć. Prawdopodobnie uległ pan jakimś złudzeniom. Ale myli się pan sądząc, że zrezygnuję tak łatwo z tego, do czego mam prawo.
Wilczur łagodnie wziął jej rękę.
— Panno Łucjo. Pomówmy spokojnie.
Zerwała się z miejsca.
— Ach, nie, nie. Nie mamy tu w ogóle o czym mówić. Bardzo boleśnie pan mnie dotknął.
Chciała odejść, lecz Wilczur nie puścił jej ręki.
— Niechże pani usiądzie i wysłucha mnie, droga panno Łucjo.
Prawie przemocą usadowił ją z powrotem na krześle. Trzęsła się cała, a w oczach miała łzy.
— Widzi pani — mówił spokojnym głosem. — Popełnia pani jeden błąd. W swoich rachubach pomija pani zupełnie moją osobę. Zupełnie pani nie bierze pod uwagę, że istnieję również i ja. Że ja też myślę, że też czuję. Chce mnie pani potraktować jako jakąś pozycję abstrakcyjną. A przecież ja jestem żywym człowiekiem. Bardzo starym, ale przecie żywym. Czemu pani nie chce wziąć pod uwagę, że i ja tu mogę mieć jakiś głos?
— Nie rozumiem pana.
— Chce pani zostać. Chce pani tu zostać jako moja żona. I uważa pani, że powinienem być tym uszczęśliwiony. Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, że ja mogę mieć o tym wręcz odmienne zdanie.
— Kiedyś... — zaczęła Łucja.
Wilczur przerwał jej:
— Kiedyś i ja mogłem tak myśleć. Ale dzisiaj jestem odmiennego zdania.
— Dlaczego dzisiaj? — podniosła nań odważnie oczy.
— Bo dzisiaj wiem, że pani kocha innego.
Łucja zacisnęła szczęki. Serce zatłukło się jej w piersi. Opanowała się jednak i powiedziała z przekonaniem:
— Nikogo nie chcę kochać. Chcę kochać pana i tylko pana.
Wilczur zaśmiał się.
— Ach, droga panno Łucjo. Jest to jedna z tych dziedzin, gdzie chcieć nie znaczy móc. Gdzie największe chcenie nic nie pomoże. Niestety, żaden człowiek nie jest panem swego serca. Panno Łucjo, wtedy nawet, gdy pani zdawało się, że żywi dla mnie miłość, wtedy nawet byłem przekonany, że pani źle ocenia swoje uczucia. Zawsze byłem wdzięczny i wdzięczny będę za tę przyjaźń, za serdeczną życzliwość, za tyle dobra i ciepła, ile doznałem od pani. Ale to nie była miłość. Sama przekonała się pani o tym teraz, gdy pokochała pani Kolskiego. Nie, niech pani nie przeczy. Tego nie trzeba ukrywać, a co więcej, tego niepodobna ukryć.
Łucja potrząsnęła głową.
— To są pańskie przywidzenia.
— Nie, panno Łucjo. To jest niewątpliwa prawda. I teraz niech pani zrozumie, niech pani weźmie pod uwagę moją sytuację. Wbrew sercu chce pani zostać ze mną. Jakże tu pani wyobraża sobie moją rolę?... Czy sądzi pani, że nie będzie to dla mnie największym ciężarem wiedzieć, iż stałem się dla pani przeszkodą w zdobyciu szczęścia, iż jest pani przy mnie tylko dlatego, że fałszywie sobie interpretuje poczucie obowiązku?... Przecież nie miałbym dnia spokojnego ani spokojnej nocy. Przecież czułbym się krzywdzicielem, czułbym się zawadą. Nie, panno Łucjo. Pani obecność tutaj i pani poświęcenie nie sprawiłyby niczego dobrego, lecz wiele zła. I pani, i mnie, i Kolskiemu. Byłoby to po prostu szaleństwo. Skazywać na męczarnie troje ludzi dla jakiejś zasady, która nie ma żadnego sensu.
Łucja zakryła twarz rękami i płakała.
— Nie mogę zostawić pana. Nie mogę.
— I jeszcze coś pani powiem. Takie wyrzeczenie się ze strony pani po prostu obrażałoby mnie. Oznaczałoby, że uważa mnie pani za bezradnego starca, który już sobie rady dać nie może. Byłoby to poświęcenie oparte na litości. A chyba nie sądzi pani, bym zasługiwał na litość.
— Tak — odezwała się wśród łkania. — Ale dlaczego pan się zawsze poświęca?
Wilczur wzruszył ramionami.
— Tu o poświęceniu z mojej strony nie może być mowy. Nie wyrzekam się pani, droga Łucjo, dlatego przede wszystkim, że pani nie jest, nie była i być nie może moją własnością. Nie może pani, bo pani sama do siebie nie należy. Serce pani już jest własnością innego. Tak, droga Łucjo. Nie będę przed panią ukrywał, że smutno mi tu będzie bez pani, że tam czasami potęsknię, powspominam, ale przynajmniej będę miał tę radość, że nie stanąłem na drodze do waszego szczęścia, że was nie skrzywdziłem.
Wciąż nie mogła się uspokoić.
— Po co on tu przyjechał? Po co przyjechał?!...
— Bardzo dobrze się stało. Niech pani pomyśli, Łucjo, że byłoby gorzej, gdyby on lub ktoś inny zjawił się nie teraz, lecz za rok lub dwa. Bo to było nieuniknione. To musiało się stać wcześniej czy później. Jest lepiej, że stało się wcześniej. Lepiej dla pani i dla mnie.
Wciąż płakała. Wilczur wstał i gładząc jej włosy, mówił:
— Taki już jest los, droga Łucjo, i nie trzeba z nim walczyć. Te kilka lat, które mi do życia zostały, spędzę tu w ciszy i spokoju, a przed panią całe długie życie. Mąż, dzieci, własny dom. Kolski to naprawdę dzielny chłopak. Dzielny i uczciwy. Będzie wam z sobą dobrze. A im lepiej wam będzie, tym i moja radość będzie większa. Bo lubię was oboje, a dla pani, drogie dziecko, do końca życia zachowam najcieplejsze uczucia.
Chwyciła jego rękę i przywarła do niej ustami. Nie bronił jej i powiedział:
— Mam nadzieję, że od czasu do czasu przyjedzie tu pani mnie odwiedzić. Będzie to dla mnie prawdziwe święto... No, a teraz już trzeba się uspokoić. Już jest po wszystkim. Proszę wytrzeć oczy. Zaraz przyjdzie Donka, bo pewno już obiad gotów. Nie trzeba przed ludźmi demonstrować tych naszych spraw. No, proszę wytrzeć oczy.
Wilczur zapalił papierosa i umilkł. Łucja pomału odzyskiwała równowagę. Po dłuższym milczeniu odezwała się:
— Nie przebaczę sobie tego nigdy. Nigdy...
— Ale czego, drogie dziecko? Czy tej miłości? Czy tej szczęśliwej miłości, która uratowała i panią, i mnie od fałszywego kroku?... Powinniśmy ją błogosławić. Pomówmy teraz o sprawach praktycznych. Otóż Kolski rzeczywiście powinien już wracać do Warszawy. Najmądrzej zrobicie, jeżeli pojedziecie razem. Sądzę, że do wieczora zdąży się pani zapakować. A jutro rano wyjedziecie.
Łucja wybuchnęła nowym płaczem.
— Dlaczego... dlaczego pan tak prędko chce mnie się pozbyć? Pan na pewno mną pogardza!...
— Cóż za głupstwa! — oburzył się Wilczur. — Jak pani może mówić podobne nonsensy, droga Łucjo! Po prostu chcę, byście jak najprędzej mogli się połączyć, a sądzę, że im prędzej wasz wyjazd nastąpi, tym lepiej i z tego względu, że zarówno pani, jak Kolski i ja musimy mieć trochę czasu dla zżycia się z nową sytuacją, dla przemyślenia jej... Jedźcie jutro...
— Chyba serce mi pęknie, gdy będę stąd wyjeżdżała! — zawołała Łucja z rozpaczą.
Stała pośrodku pokoju, zalana łzami i zupełnie złamana. Wilczur objął ją, przyciągnął do siebie i mówił:
— Cicho, drogie dziecko... Cicho. I dla mnie to rozstanie nie będzie łatwe. Ale cóż. To konieczność.
Zapukano do drzwi. To istotnie Donka pytała, czy można już podawać obiad. Wilczur powiedział jej, by jeszcze się z tym wstrzymała, a sam udał się do ambulatorium, gdzie zastał Kolskiego. Nie patrząc mu w oczy zaczął mówić:
— Prosiłem pana, kolego, by pan został jeszcze. Domyślał się pan zapewne, o co mi chodziło.
— Tak jest — cicho odpowiedział Kolski.
— Otóż panna Łucja wyjedzie razem z panem... Wiem, że się kochacie, i szczerze życzę wam najlepszego szczęścia...
Umilkł, Kolski stał blady jak płótno i również nie umiał wydobyć z siebie ani jednego słowa.
— Uradziliśmy — odezwał się po dłuższej pauzie Wilczur — że wyjedziecie jutro rano. Tak będzie najsłuszniej. A teraz niech pan pozwoli, kolego, że złożę mu powinszowania. Będzie pan miał żonę wyjątkowej wartości. Daj wam Boże...
Nie mógł dokończyć. Wyszedł z pokoju i wrócił do siebie. Nie zastał już tam Łucji. Ciężko opadł na łóżko i wsparłszy głowę na rękach, długie godziny siedział nieruchomy.
Tego dnia nikt nie jadł obiadu w lecznicy. Już o zmierzchu Łucja zaczęła pakować swoje rzeczy przy pomocy Donki. Wieczerzę podano w sieni. Wilczur musiał niemal przemocą sprowadzić Łucję. Panował posępny nastrój. Tylko Jemioł snuł swoje długie monologi, udając, że niczego nie dostrzega. Przy końcu Łucja rozpłakała się i uciekła do siebie. Przez całą noc oka nie zmrużyła. Nie spał również i Wilczur. A gdy pokazał się z rana, wyglądał, jakby przeszedł ciężką chorobę.
O ósmej przed ganek lecznicy zajechał wóz drabiniasty, na którym Wasyl przy pomocy Kolskiego układali rzeczy Łucji. Chociaż wieść o jej wyjeździe już wczoraj dotarła do młyna, nikt poza Wasylem, który miał ją odwieźć na stację, nie przyszedł jej pożegnać.
Gdy już wszystko było gotowe, Wilczur jeszcze raz uściskał Łucję i życzył jej szczęścia. Oboje nie mogli powstrzymać łez. Kolski już siedział na wozie, niecierpliwie spoglądając na zegarek. Wasyl pomógł Łucji usiąść obok niego. Sam wskoczył na przednie siedzenie, machnął batem nad końskimi grzbietami i wóz potoczył się drogą ku traktowi.
Na ganku zostali Wilczur i Jemioł. Gdy już wóz zniknął za zakrętem, Jemioł powiedział:
— Ano, pojechali...
— Pojechali — po chwili milczenia odezwał się Wilczur. — Wszyscy odjeżdżają... Wszyscy... I ty odjedziesz.
Jemioł potrząsnął głową.
— Nie odjadę. Zostanę. Cóż chcesz? Polubiłem cię. Polubiłem cię za to, że jesteś głupi, cesarzu.
Wilczur uśmiechnął się.
— Głupi... — powtórzył.
— Tak. A w dzisiejszych czasach, gdy rozum po to tylko istnieje, by tworzyć zło, czymże jest głupota, jeśli nie najwyższym dobrem? A czymże dobro, jeśli nie mądrością? Życie staje się paradoksem. Może tedy i mądre jest to, że ty, carissime, żyjesz, by dawać szczęście innym.
— Może i po to zostałem stworzony — w zamyśleniu powiedział Wilczur.
— Ty żyjesz dla innych, inni dla samych siebie, tylko ja nie wiem, dla kogo i po co żyję... Od wielu lat szukam odpowiedzi, szukam odpowiedzi na to pytanie na dnie każdej flaszki. I nie znajduję... Widocznie na odpowiednią flaszkę trafić nie mogę. Ale nie obawiaj się! Przyjdzie kolej i na nią... Przechylę ją i w ostatnim łyku poznam prawdę...
Uwagi (0)