Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Stół wbity nogami w ziemię zajmował jeden kąt izby, a na nim widać było dawnym obrzędem rozpostarty ręcznik, chleb, nóż, kubełek i kubki drewniane. Wszystko to było do zbytku ubogie i proste...
Gdy Waligóra w świetle ognia palącego się pod dymnikiem pokazał się bratu, który go o mroku wprzód dobrze widzieć nie mógł, — oblicze ks. Iwona zadrżało jakby uczuciem radości. Spodziewał się go znaleść złamanym i zestarzałym, a miał przed sobą jeszcze w pełni sił męża, jakby do boju gotowego.
Wprawdzie włos bujny i ciemny na głowie i na brodzie już się miejscami, pasami srebrzyć zaczynał, czoło było poorane w brózdy głębokie, ale oczy czarne ogniste patrzały życiem, błyskały ogniem, ramiona i barki nie ugięły się pod lat brzemieniem, szeroka pierś sklepista oddychała swobodnie... Tylko w wyrazie tej twarzy i oczów było coś tęsknego i gniewnego razem, może wzruszeniem zapalony ogień jakiś niepowszednich dni — bo z nim żyćby długo nie można. Drżał ów olbrzym patrząc na Biskupa, który wpatrując się w niego nawzajem z łagodnością i spokojem nieopuszczającym go nigdy — zdawał się litować.
— Pokój tobie i domowi! Bóg z wami! — rzekł głosem słodkim, a kojącym...
Obejrzał się...
— Po staremu u ciebie, ubożuchno, a po prostu! — dodał.
— Bom ja stary człek, — odparł Mszczuj — stary człek i prosty... nowego ja nie chcę nic — i mądrego a sztucznego, a uchowaj Boże obcego...
Rzekł to gospodarz prawie namiętnie, i nie chcąc dłużej się rozgadywać, pospieszył dorzucić.
— Co wam dać na wieczerzę?
— Piątek, post — rzekł Biskup — a niedawno posiliłem się kromką chleba i wodą. Wodę świeżą rad zawsze piję, macieli też pierog lub chleb, nie odmówię, więcej mi nie wolno nic.
Waligóra włosy potarł... spojrzał na ławy nieokryte i zwróciwszy się ku kątowi, dobył sukna grubego kawał, którym zasłał siedzenie, wskazując je Biskupowi...
— Choć ja jeść nie chcę, to nie przeszkadza — rzekł Iwo, — abyście wy swej postnej wieczerzy podać sobie nie kazali — będę miał tem większą zasługę gdy mi uczyni pokusę, którą zwyciężę...
— Jam już jadł i syt jestem — rzekł Waligóra...
— Siadajże przy mnie, niech na ciebie patrzę, mów, niech cię słucham, tłumacz się, niech cię zrozumiem... Policzno lata, ile ich upłynęło od czasu gdy cię ten giez ukąsił, bo ja tego inaczej nazwać nie mogę — i tyś bez żadnego powodu ze światem zerwał i z rodziną...
Waligóra uśmiechnął się ale tak boleśnie, patrząc na brata i takie mu się wyrwało westchnienie ciężkie z piersi, iż Biskup rękę mu na ramieniu położył, widząc że cierpi...
— Dobrześ, rzekł — bracie, giez mnie ukąsił, giez a rana od tego gza do dziś boli. — Ino choć ty jesteś duchowny i brat nie pytaj mnie jak się on zwał i kędy mi ranę zadał — nie czas mówić... nie czas!
Zerwałem z światem i z rodziną... a! tak — bom tam ja nie miał co robić...
— Bracie! bracie — przerwał Biskup, — jam tu właśnie przybył cię nawracać. — Nie pytam co zabolało choćbym może, za pomocą i łaską Bożą ranę zagoił, lub ból zmniejszył — gwałtu choremu zadawać taki lekarz jak ja nie może... chory doń sam przyjść musi, aby leki były skuteczne. — Tylko mi ciebie żal bracie mój, i tęskno mi po tobie, a ta rodzina którejeś się ty wyrzekł, opuścił ją, potrzebuje ciebie...
Waligóra słysząc to wyprężył żylastą swą ogromną silną prawicę z pięścią ściśniętą i mruknął.
— Ręki wam trzeba... ha! już ona nie ta co dąbczaki z korzeniem rwała z ziemi — nie ta!
— I pięśćby się przydała może, — odparł Biskup, — więcej serce.
— A i ono zamarło i zamarzło! — westchnął Waligóra — co wam już po niem i po mnie.
— Słuchaj, miły mój! — odezwał się Biskup. — Chrystusowi słudzy, jakim ja jestem, gwałtu nikomu nie zadają; ich orężem słowo i miłość, innego nie mają. — Więc słuchaj ty słów moich, które czasem Duch święty i ubożuchnym natchnąć może... Dobrzeć jest w tej pustelni, spokojnie? nie widzisz złości ludzkich, nie potrzebujesz się borykać z niemi. Tobie błogo, ale rzecz mi z sumienia twego, czyś ty stworzony był na to, i ochrzczony dziecięciem społeczności Chrystusowej abyś sobie tylko służył, czy byś dzielił losy braci i ludu twojego?? Powiedz mi? Cóż to jest ten chrzest święty jeżeli nie zaciąg na wiekuiste żołnierstwo, które ucieczkę czyni sromotną?
Król nasz Bolesław tchórzom co mu zbiegali z wojny, słał kądziele i skórki zajęcze! cóż Chrystus pośle wam którzyście z jego szeregów wystąpili?
— Przecież się ja Chrystusa Pana nie zaparłem! — odparł żywo Mszczuj, — przecież modlę się i księdza trzymam, spowiedź odprawiam, postów nie łamię...
— Albo myślisz że na tem dosyć! — rzekł Biskup łagodnie. Hetmana się nie zapierasz ani chorągwi, cóż gdy cię w boju niema, a poszedłeś bezpieczny pod krzak i szukasz pod nim schronienia...
Waligóra się zżymnął...
— Ja z tobą na słowa walczyć nie potrafię, — odparł — pobijesz mnie niemi — lecz, bracie, posłuchaj i ty mnie! posłuchaj przez miłosierdzie — nie potępiaj!
— Siądź przy mnie — szepnął Biskup, — słuchać cię będę — owszem, bylebyś ty potem mnie dał ucho. Mów — siadaj.
— Nie każ mi siedzieć — odezwał się Waligóra — krew mi nie da na miejscu pozostać, ruszać się muszę...
Tchnął mocno i widząc że ogień na kominie przygasa, poszedł nań parę szczap przyrzucić. Biskup siedział milczący, on czoło tarł i włosy rozrzucał, — oczy mu się paliły...
— Mówisz żem ja zbieg wojenny, — rzekł — a! gdyby życie dając można zwycięstwo zdobyć — nie wahałbym się. Nie o życie mi idzie, ino bym się nie zbrukał i nie zabłocił na duszy..., abym patrząc na to co się dzieje nie rzekł nareście obłąkany iż tak się dziać powinno...
— A cóż tak złego dzieje się lub stało? — przerwał Biskup składając ręce. — Bogu najwyższemu dzięki, błogosławieństwo nad krajem, wiara się mnoży, kościoły budują, lud z pogaństwa obmywa... światło przychodzi!
— Patrzając tylko w niebo — zawołał Mszczuj, — pewno więcej nie widać, a na ziemi? co?
Zamilkł chwileczkę...
— Nasza ziemia na kawałki się popadała, o kawałki biją się bracia, mało tego — kto nam panuje? Ty powiesz chrześciańscy panowie — pewnie, tylko nie naszej już krwi, języka, obyczaju...
Biskup drgnął.
— Co mówisz? — zapytał.
— Wszakżem ci ja na dwór i na osobę Laskonogiego patrzał, na ślązkie książęta, na innych, na ich dwory, na ich czeladź — na ich zabawy i rządy... Wszystko to Niemcy, a Niemców u nas liczba rośnie, rośnie i my w domu sługami ich... Wasze klasztory niemieckie, wasze kościoły co mają z Niemiec wzięły, zbroi niema lepszej jak z za granic, miecza dobrego tylko od nich... Sukno wam tkają Niemcy, klejnoty kują, dobrze że chleba nie pieką. Miałem się ja na to patrzeć z założonemi rękami a dziękować że mi serce wyjadali!
Biskup popatrzał nań łagodnie...
— To ci żółć zburzyło? — spytał, — więc pociesz się bracie — boś nie dobrze widział i zawczasu zrozpaczył. I ja na to patrzę ale okiem wesołem, nie lękając się... Cóż szkodzi że oni nam służą? Posiedziawszy z nami Niemiec się przerodzi... a co przyniósł z sobą, zostanie... Wiedzieć musisz co mi Bóg dał za świętych ludzi uczynić ze dwu naszych bratanków z Jacka i Cesława? Ci przecie w Rzymie Niemcami nie zostali — klasztory też nie wszystkie niemieckie... a i te co są aby żyć, muszą się stać naszemi...
— A książęta? książęta! — przerwał Mszczuj — alboż to nie wiesz co z ich dworu płynie jak ze źródła i że gdy oni czarni, wszyscy dla nich mazać się muszą? Pokażże ty mi dwór a pana coby do Niemców nie lgnął, coby się obchodził bez nich.
Ślązko sąsiednie zalali już niemiaszki, siedlą się w niem, miasta budują, prawo swoje przywożą aby naszego nie słuchali, krzyżem się zasłaniają aby się im nic nie stało...
— Bracie miły, — westchnął Biskup — rozżalon jesteś, a w Bożą opiekę nie wierzysz... Bóg i takich narzędzi używa do nawracania.
Jam spokojny, nas tu więcej jest, co mi przybysze szkodzą, gdy je życie nasze obejmie i przerobić musi...?
— Niemca! Niemca aby nasze siły ze skóry jego wywlokły i nową mu dały? — zawołał Mszczuj. — Zaprawdę widziałem dużo naszych co się poniemczyli, ani jednego Niemca coby się znaszył... Gdyby się i mowy nauczył i strój wdział, i przygłaskać dał, siedzi w nim zawsze coś co mi śmierdzi.
— A wszyscy chrześcianie braćmi są — rzekł Biskup — o tem zapomniałeś.
— Nie, ino chcę aby brat każdy u siebie siedział a do zagrody mi się nie wpierał — rzekł Mszczuj. — Im się chce naszej ziemi! Nie mogli jej zawojować orężem, chcą ją posiąść bez krwi rozlewu... przebierając się za czeladź i służąc nam... Ano bieda temu żupanowi co na gród puszcza przekupniów nie znając ich... Nocą mu wrota nieprzyjacielowi otworzą... Ja ich ani panami, ani sługami nie chcę mieć, a braćmi za drzwiami...
Widząc że Biskup milczy głowę spuściwszy, ciągnął dalej.
— Nie mogli nas pożyć inaczej, mądry naród na sztukę się wziął.
Królom i książętom poczęli żony stręczyć, bodaj z klasztorów.
Biskup syknął.
— Tak ci było — dodał Mszczuj — Bolesław mniszkę zaślubił, nie wyklęli go.
— Złem to było — rzekł Biskup.
— Nikt nie pisnął — mówił Waligóra... — Za taką panią musiały służki iść i czeladź i kapelan i rzemieślnicy, i zbrojni... Na dworze wszyscy dla miłości jej poczęli bełkotać i szwargotać. Urodził się książe, pierwsze słowo co rzekł do matki a ona do niego, — nie nasze było... Dla syna musiał uczyć się ojciec, a potem mu smakowało to jak co przedniego i ze swemi dworzany wolał paplać tą mową, którą szatan wymyślił.
— Bracie! — zawołał Biskup.
— Przebacz, a no żółć kipi we mnie już — dodał Mszczuj. — Tak było. Co nasze nie smakowało nam... nie starczyło, choć wiekiśmy tem żyli, od rzemyczka do sprzążki musiało wszystko iść z za gór, z za mórz, inaczej nie smakowało...
Tak nam się Piastuny nasze poprzemieniały na Laskonogich... co gdyby ich człek spotkał na gościńcu nie znając wziąłby za obcego.
— A święty, poczciwy i pokój miłujący człek — rzekł Biskup.
— Jabym wolał żeby wojnę miłował a Niemcem nie był — mruknął Mszczuj... — Laskonogiemu zarzucić nic nie można ino to że choć niby krwią nasz a duszę Niemcom sprzedał. Wszakże dobre panisko było, bo gdy go na Kraków powołali nie chciał Krakowa brać ażby mu Leszek pozwolił, potem gdy po Zawichoście Leszka sobie upodobali nasi krakowianie, którym zawsze nowego sitka na kółku potrzeba, Laskonogi się nie spierał i poszedł precz... Możeż być lepszy człek? a złe broił, bo przy nim wszystko niemczało...
— Cóż Niemcy zawinili? — spytał łagodnie Biskup, — powiedz?
Mszczuj się zaczerwienił.
— Mnie nie uczynili nic — zawołał, — jam człek mały i przezemnie choćbym zginął, nie wieleby ziemia nasza straciła — ale państwo nasze przepada przez tę niemczyznę. Patrzcie na sąsiedni Szlązk, jak go zalewają... Jeszcze trochę a nie rozmówisz się swym językiem na swojej ziemi...
I przerwawszy krótko, Mszczuj dodał...
— Źle z nami! źle! Za Mieszka i za syna i za Krzywoustego jeszcze do kupy się łączyły ziemie i powiaty, panowanie rozlegało szeroko, potęga rosła... a dziś co? Co mi z tego że dąb poszczepany na klepki gładko wygląda, mocy już tej nie ma jak gdy grubym był i w sobie jednym. Tak i owo państwo Bolków naszych dziś na klepki i tarciczki rozpiłowało potomstwo... Niemcom w to graj, bo pokrajane kawałki łykać łacniej.
Zasępił się Biskup i milczał patrząc w ziemię.
— Słuchaj Mszczuj, — rzekł — tobie się potęgi chce, a nie wiesz czyby ona rosnąc i po twoją głowę nie sięgnęła. Wielcy panowie i Cesarze gdy w siłę urosną, nie szanują nic, ani praw Kościoła ani praw człowieka... Musiało się rozpaść po Krzywoustym królestwo, aby religii, duchownym i wam ludziom swobodnym na karkach nie ciążyła tyrania! Przecie te wszystkie kawałki mają jedną głowę w naszym Arcybiskupie gnieźnieńskim i duchowieństwie — wszystkie Rzymowi podlegają i metropolii stolicy swej. Duchowieństwo was broni od samowoli i tyranii! Ono czuwa, królem waszym pan nasz Jezus Chrystus... Mamy jako oręż nieskruszony klątwę która ze społeczeństwa wyłącza i pokazaliśmy że się jej i na stojących najwyżej użyć nie zawahamy...
— Tak, ale popróbujcie anathema wasze rzucić na Połowców i Rusinów — co ona pomoże? — zapytał Mszczuj...
— Na nasze zawołanie wszyscy książęta się zjednoczą, pójdą na pogan — rzekł Biskup — i zwyciężą...
— Pójdą, tak — mruknął uparty olbrzym, — ale zamiast z pogany z sobą się zwaśnią aby jeden drugiemu kawał ziemi opanował i wyrwał!! Dla was duchownych pewno lepiej z wielą małemi pankami niż z jednym silnym — ale ziemi tej! ziemi tej, którą oni z sobą się drąc i jedząc krwawią — popytajcie?? Ziemia ta wam odpowie jakom ja niegdyś słyszał że
Uwagi (0)