Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖
Ebenezer Scrooge to jegomość nieprzyjemny dla wszystkich wokół i dla samego siebie; na szczęście stoi już nad grobem, więc pewnie wkrótce pójdzie śladem swego wspólnika i uwolni świat od swej osoby… Opowieść wigilijna, jeden z najsławniejszych tytułów pióra Charlesa Dickensa, to romantyczna historia (z duchami!) o głębokiej przemianie wewnętrznej, o tym, co jest najważniejsze w życiu, o radości i oczywiście: o Świętach Bożego Narodzenia (oryginalny tytuł A Christmass Carol oznacza kolędę czy też pastorałkę, a poszczególne rozdziały określono pierwotnie jako zwrotki).
Charles Dickens przekonuje swych czytelników, że na zwrot ku dobru i szczęściu nigdy nie jest za późno, że pieniądze szczęścia nie dają i że cuda dzieją się, jeśli otworzy się serce.
- Autor: Charles Dickens
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Opowieść wigilijna - Charles Dickens (książki które można czytać w internecie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Charles Dickens
— Poznajesz tę drogę? — zapytał Duch.
— Czy ją poznaję?! — zawołał Scrooge z zapałem. — Mógłbym iść po niej z zawiązanymi oczami!
— Tym bardziej dziwne, że nie przypomniałeś jej sobie przez tyle lat — zauważył Duch. — Ale idźmy dalej.
Szli więc wzdłuż drogi.
Scrooge poznawał każdy wzgórek, każdą bramę, słup lub drzewo.
Wreszcie w oddali ukazało się małe miasteczko z mostem, kościołem i wijącą się wdzięcznie srebrną wstęgą rzeczki.
Jednocześnie zjawiły się kosmate kuce, biegnące ku nim truchtem, z małymi chłopcami na grzbietach, którzy nawoływali wesoło innych chłopców, jadących w wózkach wiejskich. Wszyscy oni byli w doskonałych humorach i tak raźnie, tak ochoczo pokrzykiwali, że cała przestrzeń wypełniła się wesołą muzyką, a zdawało się, że powietrze wtórzyło jej radośnie.
— To są tylko cienie przeszłości, cienie rzeczy, które kiedyś istniały — rzekł Duch. — Nas te istoty nie przeczuwają nawet.
Rozbawieni mali podróżni zbliżali się, a Scrooge poznawał i nazywał każdego z nich po imieniu.
Byli to jego rówieśnicy, weseli towarzysze lat młodocianych...
Dlaczego widok ich sprawiał mu niewypowiedzianą radość? Dlaczego, gdy go mijali, jego wzrok, zwykle zimny i surowy, płonął teraz jasno, a serce w piersi biło gwałtownie? Dlaczego, gdy ci dziarscy rozbawieni chłopcy rozstawali się na rozdrożach i życzyli sobie wzajem wesołych świąt Bożego Narodzenia, wesołość wypełniła mu duszę?
Czymże były wesołe święta dla Scrooge’a? Precz z wesołymi świętami! Cóż one dobrego przyniosły mu kiedykolwiek?
— Szkoła nie jest jeszcze zupełnie pusta — zauważył Duch. — Znajduje się tam jakieś samotne dziecko, zapomniane i opuszczone przez wszystkich.
Scrooge szepnął, że wie o tym i gorzko zapłakał.
Minęli szeroką szosę i dobrze znajomą Scrooge’owi drożyną zbliżyli się do wielkiego gmachu zbudowanego z czerwonej cegły, na którym trzymała się jeszcze wieżyczka z dzwonem.
Był to niegdyś wspaniały dom, ale smutne spotkały go losy i teraz przedstawiał wymowne świadectwo znikomości rzeczy doczesnych. Ściany jego zewnętrzne wilgoć przeżarła i mchy pokryły, okna były pobite, bramy i drzwi popróchniałe. Drób gdakał i gospodarował po stajniach, a spichrze, wozownie i szopy porosły chwastem.
Wnętrze niczym nie przypominało dawnej świetności. Znalazłszy się w ciemnym, ponurym, pełnym śmiecia i błota korytarzu, przez otwarte drzwi ogarniało się wzrokiem cały szereg pokojów pustych i zimnych. Powietrze było przesycane wilgocią, z każdego kąta wyzierało opuszczenie. Zewsząd wiał chłód, mrożący duszę i wskazujący wielki niedostatek.
Duch i Scrooge szli przez sień do drzwi umieszczonych w tyle domu. Drzwi same otworzyły się przed nimi, odsłaniając drugą, pustą i posępną izbę zastawioną ławami z gładkich desek i pulpitami. Przy jednym z pulpitów samotny chłopiec czytał coś przy słabo tlejącym ogarku33.
Scrooge zakrył twarz dłońmi i zapłakał: poznał w tym upuszczonym chłopcu samego siebie...
Najmniejsze echo w tej pustce, pisk i bieganie myszy za obiciem ścian, krople spadające z na wpół odmarzniętej rynny gdzieś w tylnej części podwórza, słaby szmer bezlistnych gałęzi smutnej topoli, skrzypienie drzwi pustego spichrza, wiszących na naderwanym zawiasie, pryskanie dogasającego na kominku ognia — wszystkie te szmery i odgłosy spadały niby balsam kojący na duszę Scrooge’a, przynosząc mu ulgę i wyciskając coraz obfitsze strumienie łez.
Duch dotknął jego ramienia, wskazując mu jego dawne „ja” pogrążone w czytaniu.
Wtem jakiś człowiek w dziwacznym stroju, z siekierą zatkniętą za pas zjawił się przed oknem, prowadząc za sobą osła obładowanego drzewem.
— Ależ to Ali Baba! — zawołał uradowany Scrooge. — To stary, dobry, drogi, poczciwy Ali Baba! Poznaję go doskonale! Pewnego wieczora wigilijnego (dawno, bardzo dawno temu!) gdy to opuszczone dziecko zostało zupełnie samo, on przyszedł do niego po raz pierwszy właśnie w takim ubiorze jak teraz. Biedny chłopiec!
— A to Walentyn! — ciągnął dalej Scrooge. — I jego dziki brat, Orson; idą tu obaj! A ten, jakże się on nazywa... no ten, którego położono śpiącego u bram Damaszku? Czy go nie widzisz? O, koniuszy sułtana, postawiony przez wróżkę na głowie nogami do góry... Ha... ha... wciąż stoi na głowie! Dobrze mu tak! Bardzo mnie to cieszy! Jakim prawem chciał się żenić z córką sułtana?
— A tam papuga! — prowadził swoje wspomnienia Scrooge. — Zielona, z żółtym ogonem, z czubem wyrastającym z głowy, podobnym do liści sałaty! Otóż jest. Znalazł ją Robinson Crusoe, gdy wrócił do domu po opłynięciu swej wyspy. Nauczył ją wołać: „Biedny Robinsonie Crusoe!”. Raz, gdy papuga do niego tak przemówiła, sądził, że śni; ale nie śnił. To istotnie mówiła papuga... A tam zaś Piętaszek pędzi do zatoki, uciekając przed ludożercami... Śmiało! Prędzej! Nie trać odwagi! Robinson cię ocali...
Przechodząc od jednego wspomnienia do drugiego, z żywością, której by nikt w nim nie przypuszczał, Scrooge nagle znów uniósł się litością nad swym dawnym „ja”.
— Biedny, biedny chłopiec! — szepnął i znów zapłakał.
— Pragnąłbym — mruknął po chwili, otarłszy łzy rękawem szlafroka, wkładając rękę do kieszeni i oglądając się dokoła — pragnąłbym bardzo... ale teraz pewnie już za późno!
— O co ci chodzi? — zapytał Duch.
— Nic — odparł Scrooge — ot, drobnostka. Przypomniałem sobie jakiegoś wyrostka, który wczoraj wieczorem śpiewał pieśń świąteczną przed drzwiami mego kantoru... Żałuję, że nic mu nie dałem. Oto wszystko.
Duch uśmiechnął się, skinął ręką i rzekł:
— Teraz zobaczymy inną wigilię.
Dawne „ja” Scrooge’a znacznie urosło w tej chwili, a izba szkolna stała się jeszcze ciemniejsza i brudniejsza. W ścianach ukazały się szczeliny, okna się pokrzywiły, tynk poodpadał kawałkami z sufitu, odkrywając nagie deski...
Jakim sposobem wszystkie te zmiany mogły odbywać się tak szybko? Scrooge tak samo nie wiedział, jak nie wie czytelnik. Wiedział tylko, że wszystko to stało się istotnie — że gdy inni chłopcy udali się na wesołe święta do domów rodzinnych, on pozostał w szkole sam jeden, zapomniany i opuszczony.
Teraz jednak nie czytał, natomiast chodził po izbie szkolnej wzdłuż i wszerz, pełen rozpaczy.
Scrooge spojrzał na Ducha, potrząsnął żałośnie głową, po czym skierował wzrok niespokojny i wyczekujący ku drzwiom.
Drzwi otworzyły się i mała dziewczynka, młodsza znacznie od chłopca, wpadła do szkoły, rzuciła mu się na szyję i całując go, wołała:
— Mój drogi, dobry braciszku!
Wycałowawszy go zaś i wyściskawszy, mówiła szybko, klaszcząc drobnymi, wychudłymi rączkami i śmiejąc się z wielkiego rozradowania:
— Przybyłam, mój kochany, ażeby cię zabrać do domu! Tak! Tak! Ażeby cię zabrać do domu, do domu, do domu!
— Do domu, moja mała Fanny? — powtórzył chłopiec.
— Nie inaczej! — potakiwała dziewczynka rozpromieniona. — Do domu na dobre. Do domu na zawsze. Ojciec jest teraz o wiele lepszy, niż był dawniej, dom nasz jest teraz miły jak raj! Pewnego wieczoru przemawiał do mnie tak łagodnie, że ośmieliłam się go zapytać jeszcze raz, czy byś mógł wrócić do domu. Odpowiedział, że możesz. I dziś wysłał mnie powozem pocztowym, żebym ciebie, braciszku, przywiozła. Ty już niedługo będziesz prawdziwym mężczyzną — dodała z dumą, szeroko otwierając swoje duże oczy — i nigdy już tutaj nie wrócisz; ale przede wszystkim spędzimy razem święta Bożego Narodzenia, będziemy doskonale się bawili. Ach! Co to będzie za rozkosz!
— Jesteś już prawie kobietą, moja mała siostrzyczko! — zawołał chłopiec.
Ona zaś radośnie klasnęła w ręce i śmiejąc się, usiłowała dosięgnąć jego głowy; widząc jednak, że jest za mała, wybuchnęła znów śmiechem i podniosła się na palcach, aby go znów ucałować. Wreszcie zaczęła go ciągnąć w swej dziecinniej gorliwości ku drzwiom, a on szedł za nią ulegle, nie mając nic przeciwko opuszczeniu tej ponurej izby.
Naraz w sieni rozległ się straszny głos:
— Znieść na dół rzeczy pana Scrooge’a! Żywo!
Jednocześnie prawie w drzwiach izby szkolnej ukazał się sam nauczyciel.
Spoglądał on ma chłopca przez chwilę z dziką uprzejmością, po czym ująwszy jego rękę, uścisnął ją tak gwałtownie, że chłopiec zmieszał się wielce i omal przytomności nie stracił. Następnie zaprowadził dzieci do niskiego, wyziębionego, odrapanego pokoju, w którym mapy na ścianach, jak również niebieskie i ziemskie globy w oknach, pookrywał szron. Tutaj wyjął karafkę przedziwnie lekkiego wina oraz kawał przedziwnie ciężkiego ciasta i traktował swych młodych gości tymi przysmakami; równocześnie wysłał chudego służącego, aby ofiarował szklankę „czegoś” chłopcu pocztowemu. Ten jednak odrzekł, że chociaż jest bardzo wdzięczny za poczęstunek, jednak, jeśli to ma być ten sam napój, którego już kosztował poprzednio — w takim razie woli raczej nie pić. Ponieważ zaś kufer pana Scrooge’a został tymczasem przymocowany już na wierzchu dyliżansu, dzieci pożegnały nauczyciela uprzejmie i wsiadłszy do pojazdu, odjechały drogą ogrodową, na której pod szybko obracającymi się kołami rozpryskiwał się szron i śnieg w drobne krople.
— Była ona zawsze wątła i delikatna — zauważył Duch — tak, że zdawało się, iż lada wietrzyk ją zmiecie, ale miała wielkie serce!
— To prawda — potwierdził Scrooge. — Masz słuszność. Nie będę temu przeczył, Duchu. Boże broń, żebym miał temu przeczyć!
— Umarła zamężna i zostawiła, o ile mi się zdaje, dzieci — rzekł Duch.
— Jedno dziecko — poprawił Scrooge.
— Prawda — przyzwał Duch — a tym dzieckiem jest twój siostrzeniec.
Scrooge zmieszał się, poruszył niespokojnie i szepnął jakby ze skruchą:
— Tak!
Chociaż zaledwie przed chwilą opuścili gmach szkolny, mimo to znajdowali się już na ruchliwych ulicach Londynu, gdzie przechadzały się różne duchy, gdzie cienie wozów i powozów walczyły o miejsca dla siebie wśród zamieszania i zgiełku wielkiego miasta. Po ożywionym ruchu w sklepach można było poznać, że był to również dzień wigilijny. Wieczór już zapadł, latarnie oświecały ulice.
Duch zatrzymał się przed jakimś składem i zapytał Scrooge’a, czy go poznaje.
— Czy go poznaję? — zawołał Scrooge. — Przecież praktykowałem tutaj!
Weszli.
Przy wysokim biurku, siedział stary człowiek w walijskiej peruce. Na jego widok Scrooge zawołał z uniesieniem:
— Ależ to Fezziwig! Daj mu Boże zdrowie. Wszakże to żywiuteńki Fezziwig!
Wtedy właśnie stary Fezziwig położył pióro, spojrzał na zegar ścienny, który wskazywał siódmą godzinę, zatarł ręce, poprawił swą obszerną kamizelkę, roześmiał się głośno, oglądając się od pięt do pasa, potem klasnął w dłonie i zawołał dźwięcznym, jowialnym34, wesołym głosem:
— Hej tam! Ebenezer! Dick!
Dawne „ja” Scrooge’a, teraz już w postaci młodzieńca, weszło żywo w towarzystwie swego kolegi.
— Z pewnością Dick Wilkins! — zawołał Scrooge do Ducha. — Przysięgam, że to on! Dick był bardzo do mnie przywiązany. Biedny Dick! Biedny!
— Hej tam, chłopcy! — rzekł Fezziwig. — Zaprzestać już pracy, na dziś dosyć. Przecież to wieczór wigilijny, Dick! To wigilia, Ebenezer! Zamknąć okiennice.
Trudno sobie wyobrazić, z jakim zapałem zabrali się chłopcy do roboty. Wybiegli na ulicę z okiennicami — raz, dwa, trzy — już je włożyli — cztery, pięć, sześć — zamknęli i zaryglowali — siedem, osiem, dziewięć — zanim mogłeś doliczyć do dwunastu, już wrócili, dysząc jak konie wyścigowe.
— Brawo! Doskonale! — zawołał stary Fezziwig, zeskakując z wysokiego stołka z podziwu godną zwinnością. — Pouprzątać, chłopcy, z pokoju rzeczy zbyteczne, żebyśmy mieli sporo miejsca! Hej-ho, Dick! Hej-ho, Ebenezer!
Pouprzątać! Nie było takiej rzeczy, której nie byliby uprzątnęli albo nie mogli uprzątnąć, gdy stary Fezziwig patrzył na nich.
Toteż załatwili się w minutę. Każda rzecz ruchoma została gdzieś usunięta, jakby miała zniknąć z życia publicznego raz na zawsze; podłogę skropiono i zamieciono, lampy opatrzono, nałożono świeżego paliwa do kominka; lokal sklepowy przedstawiał w końcu tak miłą, zaciszną, ciepłą, jasną i suchą salę balową, jak sobie tylko można marzyć w noc zimową.
Zjawił się skrzypek z nutami pod pachą, podszedł do wysokiego biurka, zamieniając je na pulpit, i zaczął stroić swój instrument, który jęczał i skrzypiał przy tej operacji jak pół setki rozstrojonych żołądków. Weszła pani Fezziwig, dobrze odżywiona, wiecznie uśmiechnięta dama, uosobienie dobroci i wyrozumiałości. Weszły trzy panny Fezziwig, promieniejące i rozkoszne. Za nimi weszło sześciu młodych adoratorów z pogruchotanymi sercami. Weszli wszyscy młodzi mężczyźni i młode kobiety zatrudnione w tym domu. Weszła także służąca ze swym kuzynem, piekarzem. Weszła kucharka z przyjacielem swego brata, rozwozicielem mleka. Zjawił się maleńki podmajstrzy z naprzeciwka, którego podejrzewano o to, że go pracodawca głodzi; chował się on za służącą z sąsiedniego domu, którą jego pryncypałowa — co było powszechnie dowiedzione — za coś szczególnie prześladowała. Wszyscy wchodzili porządnie, bez tłoczenia się; jedni nieśmiało, inni zuchwale, jedni z wdziękiem, drudzy niezgrabnie, jedni szybko, inni z wolna, aż wreszcie wszyscy znaleźli się w pokoju. A to przecież było najważniejsze.
Niebawem rozpoczęły się ochocze tańce. Najprzód tańczyli wszyscy razem, par ze dwadzieścia, trzymając się za ręce i tworząc wielkie koło. Połowa wysuwała się naprzód, to znów cofała się w tył. Potem jedni balansowali do taktu, a drudzy pociągali tamtych naprzód. Po czym znów wszyscy się kręcili, to grupami, to tworząc długiego węża. Stare pary wciąż się myliły, wciąż sprawiały zamieszanie, a młode, bardzo z tego zadowolone, przesuwały się z błyskawiczną szybkością z jednego końca sali na drugi. Wreszcie wszyscy się zmieszali, skotłowali, wytworzył się istny chaos, nikt nie wiedział, co robić.
Korzystając z tego świetnego rezultatu zapału, stary Fezziwig wstrzymał tańczących klaśnięciem w dłonie i zawołał:
— Brawo! Doskonale!
Wówczas skrzypek zanurzył swą twarz w kuflu porteru35, umyślnie na ten cel przygotowanym. Lecz nie dopijając resztki, ukazał twarz znowu i natychmiast rozpoczął ponownie rzępolić, z większą jeszcze fantazją, choć nie było jeszcze tancerzy.
Gdy nahasano się już do woli, rozpoczęła się gra w fanty, potem nastąpiły znowu tańce, potem rozdawano ciasta i lemoniadę, pieczyste na zimno, znowu ciasta i mnóstwo piwa.
Lecz
Uwagi (0)