Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖
Życie Anny Cosel, kochanki Augusta II Mocnego, przedstawione w formie powieści dworskiej. Zaskakująco wierna historycznym faktom powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Pierwsza część tzw. trylogii saskiej skoncentrowana jest na osobie Anny Cosel, hrabianki ogromnej urody, która wpadła w oko Agustowi Mocnemu. Po szybkim rozwodzie zostaje nałożnicą króla i matką jego dzieci. Jej wpływowa pozycja oznacza jednak, że wiele osób widzi w niej wroga i konkurencję. W efekcie staje się ofiarą intrygantów i na ostatnie czterdzieści lat swojego życia trafia do więzienia. Kraszewski pisanie powieści poprzedził intensywnymi studiami historycznymi, a książka wypełniona jest anegdotami i opowieściami o Auguście II Mocnym.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Kazał król, jakby zapalając się coraz, strzelać raz trzeci i czwarty na skały nieco wyżéj sterczące; skutek był ten sam: kule się roztrzaskiwały, a kamień opadał tylko w tém miejscu gdzie go trafiły... słupy wytrzymywały. Za każdym strzałem, pękające kule i kamienia odłamy leciały w górę i opadały, nie raniąc nikogo, jednego tylko królewskiego konia przy Röhr-Pforte trzymanego, uderzył kamień w nogę i trochę skaleczył. Za trzecim téż strzałem, kawał rozbitéj kuli około sześciu funtów ważący, przeleciał przez mury na miasteczko i padł na słodownią, przebijając dach, sufit i rusztowania, aż do ziemi. Komendant zobaczywszy to, pobiegł zaraz zbadać szkodę i kulę z kawałkami drzewa przyniósł przy najpowinniejszym raporcie N. Panu, który raczył ją oglądać.
Nie strzelano już nawet z bateryi na Hannewalde, król miał téj próby dosyć.
Od pierwszéj chwili, gdy posłyszała Cosel o królu, była jak nieprzytomną; najprzód serce jéj chwyciła nadzieja, że August stęskniony dla niéj tu przybywał. Ubrała z gorączkowym pośpiechem, z największém staraniem, patrzała długo w zwierciadło, uśmiechając się sama sobie.
— A! nie, to nie może być inaczéj — szeptała — jestem pewna, przybywa dla mnie. Mógłżeby strzelać do tych murów w których ja siedzę zamknięta, dla zabawki. A! nie! to koniec mojéj niewoli, to mojego tryumfu początek.
Biegała od okna do okna. Z jednego widać było pillnitzką drogę i na niéj Nider-Thor. Postrzegła tumany pyłu, serce jéj biło, płakała. Wtém dały się słyszéć dzwony, bębny, król wjeżdżał... cisza. Przycisnęła serce dłonią, czekała. Zdawało jéj się że go usłyszy na wschodach, że go ujrzy we drzwiach, pełnego łaskawości i litości. Długo trwało potém milczenie złowrogie... i strzał się rozległ... strzał i krzyk. Cosel upadła na ziemię. Nagle porwała się jak wściekła, rozjuszona, z rozrzuconemi upadkiem włosami i pobiegła do stolika.
Ręce dygoczące ze wzruszenia odmawiały jéj prawie posługi; odsunęła szuflady, rozwinęła jedwabne chusty, dobyła pistolet, który ją nigdy nie opuszczał i ukryła go w szerokim sukni rękawie.
Jak obłąkana przybiegła do okna najbliższego, rozglądając się w prawo i w lewo. Z téj strony słychać było trzaskające strzały i skały gruchotane, których odłamy dolatywały do okna. Cosel wyprostowała się, oczy jéj pałały ogniem, ręce drżały, pierś się podnosiła gwałtownie. Czekała.
Za każdym strzałem chwytała się za głowę i serce, jakby niewierząc uszom, nieufając oczom. Śmiech dziki błąkał się po ustach, a łzy napełniały powieki.
Za czwartym strzałem ucichło.
I długo było cicho; Cosel się nie ruszała z miejsca, w prawéj ręce trzymając i cisnąc pistolet.
Już prawie znużona tém oczekiwaniem paść miała, gdy na drodze pod oknem tentent konia dał się słyszeć. Cosel wysunęła się do pół... patrzała.
To był on! on! August! Jechał sam pędząc konia drożyną pod murami.
Krzyknęła: podniósł głowę, stanął i rękę przyłożywszy do kapelusza, niemy, blady, stał rwąc konia, który mu się wyrywał.
Hrabina wychyliła się ku niemu z okna jakby się rzucić chciała.
— Królu! panie! litości!
August nie odpowiedział, Cosel się uśmiechnęła.
— Litości od ciebie się spodziewać! okrutniku nikczemny, ty co słowa łamiesz i karzesz za nie tych co się o nie upominają! Litości! od ciebie? Co dla ciebie ludzkie życie, czém serce ludzkie dla ciebie? Cosel niewolnica gardzi tobą, brzydzi się, przeklina. Ciebie i pokolenie twe, i kraj i imię.
Giń nikczemny!
W téj chwili dobyła pistoletu i... strzeliła do króla.
Głucho rozległ się strzał ten po zamku i śmiech: Cosel padła. Król jak osłupiały, usłyszawszy świst kuli która mu kapelusz drasnęła, oprzytomniał; skłonił się z uśmiechem i konia puścił cwałem.
Nie dziw że potém nieprzyjąwszy śniadania u komendanta, chmurny, natychmiast nazad do Pillnitz odjechał4.
Gdy Zaklika przerażony strzałem i hałasem wszedł do pokoju Cosel, zastał ją bladą, bezprzytomną, leżącą na ziemi. Koło niéj wystrzelony dymił pistolet. Domyślił się wszystkiego. Sługi nadbiegły także ratować panią, która zdawała się jakby umarłą.
Ludzi wielu słyszało strzał, August wszakże nikomu o nim nie powiedział i zamilczał. Domyślano się ztąd, iż o nim rozpowiadać nie należy.
Nie rychło poruszona tym wypadkiem hrabina, wróciła do sił i dawnego trybu życia. Wiedziała ona iż teraz nie ma się już czego spodziewać: los jéj był rozstrzygnięty na wieki.
Nie dziw téż że wśród téj długiéj, jednostajnéj niewoli, w umyśle jéj chwilami czuć było jakby obłąd jakiś, jakby zwichnięcie i szały
Napozór jednak poddając się swojemu przeznaczeniu, Cosel i potém r. 1727 nie wyrzekła się nadziei oswobodzenia. W rok potém, mając przez Zaklikę znaczną summę ze sprzedanych klejnotów, usiłowała nie radząc się go, nie mówiąc mu nic, wyrwać, przekupując otaczających. Jednego dnia późnéj jesieni, spuściła się z mieszkania swojego na wieży, mając przyrzeczoną pomoc do wdrapania się na mur przy ogródku. Żydzi handlarze, których do tego użyła, kazawszy sobie zapłacić sowicie, niezręcznie posiłkowali jéj do téj ucieczki. Już była na drugiéj stronie muru, który po lekkiéj drabinie ze sznurów miała odwagę przebyć, gdy warty usłyszawszy ruch u stóp wieży, załogę zaalarmowały. Komendant przypadł, i nim hrabina miała czas oddalić się cokolwiek od zamku, pochwycono ją odprowadzając nazad do mieszkania, u którego odtąd znowu stały warty.
Nie wzbraniano jednak przybywającym do Stolpen widywać się z nią, a trochę późniéj we dnie do ogródka wychodzić.
Zaklika siedział ciągle w miasteczku nieobudzając szczęściem podejrzenia, gdyż zachowywał się spokojnie i w ostatnim wypadku posądzonym nawet być nie mógł. Cosel dawała mu różne rozkazy, ale dotąd nie żądała nawet pomocy do ucieczki.
W następnym roku podraźniły nieszczęśliwą niewolnicę, wiadomości o obchodzonym świetnie, świetniéj może niż kiedykolwiek karnawale w Dreznie z powodu przybycia Fryderyka Wilhelma wraz z synem Fryderykiem (Wielkim). Pobyt ich tutaj trwał cztery tygodnie.
W kilka dni po przybyciu Fryderyk pisał ztąd do Seckendorfa: „Tutejsza magnificencya jest tak wielka, iż sądzę, pewnie u Ludwika XIV nie mogła być większą, a co się tyczy rozwiązłego życia, wprawdzie jestem tu dopiéro od dwóch dni, ale muszę powiedzieć prawdę, że nic podobnego w życiu nie widziałem.”
Magnificencye te trwały cały miesiąc, rozpoczęte dnia 13 stycznia. Króla pruskiego przyjmował Flemming w Elsterwerday i ztąd wysłano po syna Fryderyka, którego August zapraszał.
Nazajutrz król z synem z maskarady odbywającéj się u feldmarszałka, przyszli powitać przybywającego. Następne dnie spływały na nużących zabawach, komedyach, baletach, pokazywaniu zbiorów i kosztowności. Na rynku wyścigi dnia jednego, potém gonienie do pierścienia, ciskanie dzirytów i t. p. Nie przeszkodziło zabawom że wybuchły pożar w Zekauzie, zmusił gości do ucieczki z mieszkania. Sadzono się na karuzele, w których król występował po polsku w galonowanéj sukni złotéj z białemi i niebieskiemi piórami. Myślistwo, oglądanie zamków nie ustawały. Cosel wiedziała o tych wszystkich wymysłach, które się powtarzały z dawniéj jéj dobrze pamiętnych.
Orzelska bałamuciła Fryderyka W., który był nią mocno zajęty, a król zazdrośny wypłacał się figlami. Dlatego to późniéj o nim pisząc Fryderyk, mówił: „Król polski jest ze wszystkich w świecie monarchów najfałszywszym i wzbudzającym we mnie wstręt największy; nie ma czci ani wiary: oszukaństwo jest dlań jedyném prawem... własny interes a różnienie drugich ciągłém staraniem. Ale raz mnie tylko potrafił podejść i więcéj nie zdoła.”
Pomimo tych uczuć obu Fryderyków pruskich dla Augusta, najczuléj się ściskano, a trzpiotano. Jednego dnia król August z księżną Teschen, grał rolę gospodarzy i prowadził zabawę, w któréj występowali chłopi francuzcy (żona księcia następcy), włoscy komedyanci (Orzelska), górnicy (Rutowski i p. Manteufel z domu Błudowska), w ostatku chłopi norwegscy (Feldm. Flemming i żona jego z domu x. Radziwiłłówna). Król pruski był przebrany za pantalona, a Fryderyk W. za norwegskiego chłopa!!
Król szczególniéj odznaczał się nadzwyczajną uprzejmością dla swych gości i niesłychanego bogactwa strojem, okrytym brylantami. Pomiędzy niemi jaśniał nabyty przed piętnastą dniami blizko dwóchset karatowy brylant najczystszéj wody.
Odbywszy całą miesięczną tę zabawę na dworze drezdeńskim, król pruski pisze poufnie do Seckendorfa: „Jestem w Dreznie, skaczę i tańcuję, a zmęczony daleko więcéj, niż gdybym codzień po dwa jelenie uszczuł. Wracam do domu znużony przebytemi tu przyjemnościami.
Z pewnością żyje się tu nie po chrześciańsku, ale Bóg mi świadkiem, żem w tém żadnéj przyjemności nie czuł, i powracam tak czysty, jak przybyłem.”
Zabawom tym nie było końca.
Najwspanialszą i ostatnią pono był obóz w Mühleberg nad Elbą, który trwał miesiąc cały, który poeci opiewali, ale téż i wyśmiewano się z niego pocichu.
Miejsce na obóz samo, oczyszczone z lasu, zajmowało mil trzy obwodu.
Spędzono chłopów i górników i w pień go wycięto. Dwadzieścia tysięcy piechoty i dziesięć jazdy polskiéj i saskiéj stało obozem; wszystko nanowo wyekwipowane i na francuzki sposób wyegzercytowane. Najwspanialsze były kawalergardy grands mousquetaires konni, grenadyerowie konni, gwardya konna, spahi i kozacy, a z piechoty janczarowie i batalion lejbgwardyi grenadyerów Rutowskiego.
Janczarowie mieli mundury z lamy złotéj, a Rutowskiego batalion z najogromniejszych ludzi, zachwycił króla pruskiego nad wyraz wszelki. Król miał główną kwaterę w Zeitheyn, w drewnianym, naprędce wzniesionym, ale olbrzymim budynku, o dwóch piętrach z suterenami, okrytym zewnątrz płótnem malowaném. Do malowania tego sprowadzono umyślnie sześciu dekoratorów z Włoch. Na chorągwi powiewało godło: Otia Martis. Oprócz pałacyku, król miał dwa ogromne namioty.
Z gości przyjmował August znowu króla pruskiego z synem i mnóstwo cudzoziemców, piętnastu posłów samych, a sześćdziesięciu dziewięciu hrabiów i trzydziestu ośmiu baronów.
Z Francyi przybył nawet Marechal de Saxe.
Więcéj się tu bawiono, muzyki słuchano, tańcowano i spalono ogni sztucznych, niż popisywano z wojskami. Na jednéj z uczt tutejszych, podano sławny ów olbrzymi pasztet, czy ciasto, długie na szesnaście łokci, a sześć szerokie, na które poszło siedmnaście szefli mąki. Przywieziono je na wozie ośmią końmi ciągnionym, a cieśla musiał je krajać. Wszystkie te pomysły, płodny w nie August sam wynajdował i wykonaniem ich się zajmował. Sławny Zucchi sztychował późniéj ku podziwowi potomnych, historyą Mühlbergskich cudów; opiewał je König, poeta nadworny, a Fryderyk W. z nich szydził nielitościwie.
O wszystkiém tém donoszono i rozwożono wiadomości po kraju, lud i słudzy je chciwie powtarzali, a Cosel także słuchać musiała, gorzko uśmiechając się fetom, które świętokradzko, bez czucia powtarzały kropla w kroplę te, jakie August dawał dla niéj.
Jątrzyła ją ta obojętność króla, rozbudzając chęć wyrwania się z więzów i pomszczenia może na nim swéj niedoli a jego niewiary.
Przychodziły na nią takie dnie szału i niepokoju, a potém znowu bezsilności.
Kilka razy miała już na ustach powiedziéć Zaklice: „na ciebie koléj.” On téż spodziewał się tego i czekał. U niego zawsze w gotowości było wszystko — sam jeden był, mógł umrzéć.
Przez lat tyle pobytu w Stolpen, miejsce i ludzie byli mu doskonale znani. Myślał po każdéj nieudanéj wyprawie, jakby przyszłéj zapewnić powodzenie. Był to jedyny przedmiot, którym się zajmował. Wyzywać ją jednak na niebezpieczeństwo nie chciał: czekał.
Jednego dnia, gdy żydzi razem z innym towarem przynieśli jéj hamburgską gazetkę, w któréj było opisanie ostatnich zabaw czasu bytności króla pruskiego, a między innemi karuzelu, niegdyś dla niéj po raz pierwszy wymyślanego, Cosel oburzyła się, oczy jéj, jak zwykle, gdy bywała poruszoną, zaiskrzyły się, odczytała dziwnym stylem napuszonym, opowiadanie... zmięła je i zdeptała.
Zaklika na to nadszedł.
Chodziła długo zamyślona.
— Masz jeszcze ochotę życie swoje ważyć dla mnie? — zapytała pocichu.
— A! zawsze — poprostu odparł Zaklika.
— Masz jaki sposób ratowania mnie?
— Będę go szukał.
— Żal mi ciebie, najwierniejszym mi byłeś — rzekła — ale nie żałuję siebie: gotowam zginąć sama. Muszę się ztąd wyrwać... muszę.
Rajmund stał zamyślony.
— Potrzebujesz wiele czasu?
— Nie mogę się obrachować — odezwał się Zaklika... trzeba raz tak począć, aby dokonać co się zamierzyło.
Skinęła Cosel, Zaklika wyszedł i nie zachodząc do nikogo, wysunął się poza zwierzyniec, potrzebując sam na sam myśli zebrać. Rozmaite plany miał oddawna, wszystkie one najlepszemi się zdawały, a jednak każdy miał jakąś wadę.
Wszystkie poprzedzające próby chybiły przez to, że się zawczasu o ucieczce dowiedziano; należało tę obwarować, aby nie została odkrytą, aż gdy Cosel dostanie się za granicę: potrzeba było zatrzéć ślady ucieczki i omylić pogonie.
Nieszczęściem Zaklika nikogo nie miał do pomocy, oprócz kilku wiernych, znajomych Wendów, bojaźliwych i niezręcznych. Rachować mógł na ich uczciwość, lecz wcale nie na przebiegłość.
Pora, w któréj ucieczkę wykonać należało, zdała mu się ta najlepszą, gdy jak najmniéj spodziewać się jéj mogli na zamku.
Powiedział więc sobie: we dnie.
W bramach zamku ścisłéj kontroli wchodzących i wychodzących nie utrzymywano, puszczano przekupniów do hrabinéj, do komendanta i mężczyzni nie zwracali żadnéj uwagi. Wnosił więc, że Cosel w chmurny lub słotny dzień, nad wieczorem, okryta jego płaszczem wojskowym, z czapką na oczy nasuniętą, śmiało wyjść mogła i strażby jéj nie zaczepiła. On zaś sam miał o kilka kroków iść za nią i przeprowadzić na zwierzyniec do koni wierzchowych, któreto dosiąść mieli i puścić się zaroślami i lasem bez drogi w góry. Lasy łączyły się naówczas ze zwierzyńcem królewskim. Konie miał w pogotowiu trzymać Hawlik.
Przez kilka dni Zaklika ważył i rozważał... nic lepszego znaleźć nie mógł.
Przyszedł więc do hrabinéj, poddając jéj myśl swoją.
Chwyciła się jéj gwałtownie, znajdując bardzo szczęśliwą. — Pierwszy dzień dżdżysty, nie ma czego zwlekać — zawołała — trzeba probować. Jestem zdecydowana się bronić, spodziewam się, że i ty nie dasz się wziąść im gołą ręką... trzeba się więc uzbroić.
— Ja mam nadzieję, że to nie będzie potrzebném.
Cosel nic nie odpowiedziała.
Przez dni kilka niebo było wypogodzone i jasne. Zaklika przychodził codzień, czyniono
Uwagi (0)